Jan Tomkowski: Camus to pisarz wartości i pytań
Tomasz Leszkowicz: 55 lat temu Albert Camus otrzymał Literacką Nagrodę Nobla. Dlaczego (i czy w ogóle) warto go jeszcze dziś czytać?
Jan Tomkowski: Nagroda Nobla przypadała wcześniej dostojnym starcom – pisarzom, których dorobek był już na ogół zamknięty. Camus gdy został noblistą miał zaledwie czterdzieści cztery lata. Jak na klasyka prozy – bardzo mało. Można więc powiedzieć, że decyzja jurorów była odważna i trochę ryzykowna, choć na pewno słuszna. W osobie autora „Dżumy” uhonorowano nie tylko ambitne pisarstwo czy ogromnie popularny po wojnie francuski egzystencjalizm, ale i młodość – być może ktoś przewidział, że zbliża się dekada, w której stosunkowo młodzi twórcy będą mieli najwięcej do powiedzenia? Czytać Camusa oczywiście warto – z wielu powodów. Przede wszystkim eseje, wciąż aktualne i stawiające najważniejsze pytania. Spośród utworów prozatorskich moim zdaniem najlepiej wytrzymał próbę czasu „Obcy”. Do dramatów, takich jak choćby „Kaligula”, też należałoby zajrzeć – tym bardziej, że na scenie oglądamy je rzadko.
T.L.: Na ile algierskie otoczenie, w którym pisarz dorastał, wpłynęło na jego dalszą działalność? Czy był „człowiekiem pogranicza”?
J.T.: Camus spędził dzieciństwo i młodość w Algierze, co oczywiście zaważyło na jego twórczości, choć trzeba pamiętać, że pół wieku temu inaczej definiowano takie pojęcia jak „kolonializm”, „kolonia”, „pogranicze kulturowe”, a o „wielokulturowości” raczej się nie słyszało. Bohater „Obcego” patrzy na „Arabów” niczym na mieszkańców innej planety, niezrozumiałych, nieprzeniknionych, żyjących jakimś życiem, którego nie ma ochoty poznawać. Oczywiście, to nie jest postawa Camusa, ale bez wątpienia czuje się on zawsze reprezentantem kultury francuskiej czy szerzej ujmując – europejskiej. Otwartej, ale przywiązanej do pewnych fundamentalnych wartości.
T.L.: Druga wojna światowa to przełomowe doświadczenie w życiu wielu twórców. Czy zmieniła ona także Camusa?
J.T.: Bez wątpienia tak. Camus działał we francuskim Ruchu Oporu, czego nie można powiedzieć o wielu artystach. We Francji, gdzie okupacja była stosunkowo łagodna, istniała oczywiście prawie nieznana Polakom pokusa kolaboracji. Można było żyć mniej więcej normalnie, nie angażując się, robiąc swoje. Bunt w tej sytuacji wydaje się ryzykiem, ale Camus przekonuje nas, że warto go podjąć. Warto przeciwstawić się złu, warto być heroicznym – mimo wszystko. Nawet wówczas, gdy nie ma szans na zwycięstwo i nie możemy liczyć na żadną nagrodę. To zbliża go ogromnie do innych autorów formułujących postulaty etyczne z pozycji laickich – na przykład Conrada czy Herberta.
T.L.: Jak można by ulokować pisarza w ideowym krajobrazie powojennej Francji?
J.T.: Zawsze już – choć wbrew własnej woli, oczywiście – kojarzony będzie z egzystencjalizmem. Rzecz jasna, rozumiemy dzisiaj lepiej, dlaczego nie mógł zgodzić się z poglądami Jean Paul Sartre`a, gotowego w pewnym momencie zaakceptować totalitaryzm w sowieckiej postaci. Camus był moralistą, chodził własnymi ścieżkami – trochę tak jak Simone Weil. Nie myślał o budowaniu szczęścia dla anonimowych milionów. Zajmowało go bardziej cierpienie jednostek słabych i pokrzywdzonych. Oczywiście, egzystencjalizmowi zawdzięczał zarówno język refleksji, jak i pewną szerszą popularność, której działając w samotności, bez wsparcia mediów, pewnie nigdy by nie osiągnął.
T.L.: Na czym Pana zdaniem polegała siła eseistyki Camusa, której tak bardzo się poświęcił?
J.T.: To na pewno jeden z najwybitniejszych eseistów w historii owego gatunku, który dziś wielu autorom zastępuje powieść czy lirykę. Jak wiadomo, esej ma dwie główne linie rozwojowe: francuską, której patronuje Montaigne i angielską, wywodząca się od Bacona. Camus łączy doskonale te dwie tradycje, odwołując się zarówno do francuskich moralistów, jak i angielskich filozofów. Pisze doskonałą, przejrzystą, chciałoby się powiedzieć kartezjańską prozą. W eseju dochodzi do absolutnej doskonałości, bo jego fabuły nie są może aż tak bardzo zajmujące, a powieściom (czy mikropowieściom) brakuje pewnego epickiego rozmachu.
T.L.: Wśród najlepiej znanych tekstów pisarza wymienić można „Dżumę” i „Mit Syzyfa”. Co poleciłby Pan jako kolejny krok w głębszym poznaniu jego dorobku?
J.T.: Najważniejszym tekstem wydaje mi się ciągle „Człowiek zbuntowany”, w zasadzie niemal traktat, jednak na pewno łatwiejszy w lekturze od „Bycia i czasu” Heideggera czy „Bytu i nicości” Sartre`a. Ale może najwięcej Camus powiedział w swoich zapiskach, w „Notatnikach”. On był pisarzem fragmentu – czasem jedno zdanie, które utrwalił na papierze, okazuje się bardziej sugestywne niż cały wsparty lekturami filozoficzny wywód.
T.L.: Jego teksty są omawiane w szkołach, wymienia się go wśród największych literatów drugiej połowy XX wieku. Ale czy Pana zdaniem jego twórczość jest w Polsce dobrze znana?
J.T.: Na pewno nie jest najgorzej, bo przekłady istnieją. Są także ksiązki poświęcone osobie i twórczości pisarza. Można je czytać, komentować i wznawiać oczywiście. Jeśli czyni się to zbyt rzadko, to pewnie dlatego, że jesteśmy świadkami pewnych niekorzystnych procesów – mało sprzyjających nie tylko Camusowi, ale literaturze francuskiej w ogóle. Dodajmy do tego ekspansję rozmaitych czytadeł wypierających klasykę. Filozofów akademickich poznaje się na studiach, Camus jest jakby „nieobowiązkowy”, podręczniki historii filozofii rzadko go uwzględniają. Nie może też być modny w epoce, która kwestionuje systemy wartości i wybiera etyczny relatywizm jako postawę łatwiejszą, wygodniejszą i bardziej odpowiadającą potrzebom dzisiejszego człowieka. Mimo wszystko mam nadzieję, że Albert Camus jest jak głos sumienia, które wcześniej czy później jeszcze się odezwie.