Jak zostać komandosem SEAL?
Recenzja książki Mark Owen, Kevin Maurer - „Zwykły bohater” - recenzja
Był to zwykły czarny T-shirt.
Rozmiar M, sto procent bawełny.
Na przodzie znajdował się szkielet w nurkowej piance czołgający się po plaży. W ręku trzymał karabinek M-16, a u pasa zwisał mu nóż. Szkielet wynurzał się z wody, za jego plecami przełamywały się ciemne fale. Na lewej stronie koszulki widniał trójząb SEALsów — faktyczny powód jej zakupu.
Pamiętam, jak koszulka przyszła do mnie pocztą. Nie było mowy, abym mógł ją kupić w wiejskim sklepie na Alasce, w miejscowości, gdzie dorastałem. Zaraz po otwarciu przesyłki włożyłem ten T-shirt i nosiłem go niemal codziennie. Jeśli tylko rano był uprany, znów miałem go na sobie.
Dla wszystkich wokół był to zwykły T-shirt. Dla mnie reprezentował życiowy cel. Za każdym razem, gdy go wkładałem, przypominał mi o obranej ścieżce: chciałem zostać SEALsem. Kiedy skończyłem pakować resztę rzeczy do walizki, włączając w to pożyczony garnitur i wyjściowe buty, udało mi się wcisnąć go do środka. Chwilę potem ruszyłem na lotnisko. Miałem dotrzeć do Waszyngtonu na konferencję dla przyszłych członków sił zbrojnych. Był 1992 rok i do dziś nie pamiętam, w jaki sposób dostałem na nią zaproszenie — prawdopodobnie od kogoś z biura werbunkowego, z kim rozmawiałem o SEALsach.
Lotnisko, a raczej lądowisko, znajdowało się za wsią i było jej jedynym połączeniem z cywilizacją, oczywiście jeśli można tak nazwać jakiekolwiek miasto na Alasce. Pograniczny, kresowy styl życia na odludziu to powód, dla którego ludzie się tam przeprowadzają. Jeśli szukasz wygód, to lepiej tu nie przyjeżdżaj.
Patrzyłem, jak samolot mija drzewa rosnące na końcu pasa i powoli podchodzi do lądowania. Kiedy pilot i grupa przybyłych myśliwych rozładowywali rzeczy z luku bagażowego, pożegnałem się z rodzicami w małym jednopokojowym budynku, który służył za lotniskowy terminal.
Pod wieloma względami był to mój pierwszy wyjazd. Pierwszy raz sam opuszczałem Alaskę. Pierwszy raz leciałem do Waszyngtonu. Ale najważniejszy „pierwszy raz” był dopiero przede mną — miałem poznać pierwszego operatora morskich sił specjalnych.
Wszyscy w wiosce wiedzieli, kim chcę zostać w przyszłości. O tym rozmawiałem z przyjaciółmi i o tym marzyłem po nocach. Przeczytałem wszystkie książki o SEALsach, do jakich udało mi się dotrzeć.
O SEAL Team nie wiedziałem nic, dopóki nie wpadła mi w ręce książka Komandos autorstwa Richarda Marcinko i Johna Weismana, znanego jako Demo Dick albo Człowiek Rekin z Delty. Służył podczas wojny wietnamskiej i to on stworzył SEAL Team. Jego książka opowiadała o sformowaniu i początkach tej jednostki. Gdyby wierzyć wszystkiemu, co zostało w niej napisane, można by dojść do wniosku, że każdy operator wyciska dwieście pięćdziesiąt kilo na klatę i żre szkło. Chciałem zrobić, co się da, aby udowodnić, że też dam radę. No, może poza jedzeniem szkła.
Wtedy myślałem, że bycie SEALsem jest po prostu fajne. Spodziewałem się, że trening będzie ciężki, ale byłem jednak zbyt młody, aby zrozumieć, jak bardzo ciężki. Zupełnie nie zdawałem sobie sprawy, co będę musiał poświęcić. Chciałem być taki jak goście, o których czytałem, i to popychało mnie do przodu.
Miałem szczęście, że życiowy cel postawiłem sobie bardzo wcześnie. Może na początku nie zdawałem sobie z tego sprawy, ale od chwili gdy się dowiedziałem o morskich siłach specjalnych, wiedziałem już, że to moja przyszłość — właśnie z powodu wyzwań, jakie się z tym wiążą. Jeśli spytacie mnie o powody, dla których wstąpiłem do wojska, to owszem, poczucie obowiązku będzie jednym z nich, ale nie najważniejszym. Tę pozycję zajęła chęć udowodnienia sobie, że przejdę przez najbardziej wyczerpujące szkolenie w amerykańskich siłach zbrojnych. Czemu miałbym robić coś łatwego? Jeśli coś jest proste, wszyscy mogą temu podołać. Patrząc wstecz — nie wiem, czemu chciałem coś sobie udowodnić. Po lekturze wszystkich tych książek wiedziałem tylko, że służba w SEALs jest ciężka i najbardziej niebezpieczna. Chyba doszedłem do wniosku, że jak mam się zaciągnąć, to od razu do najlepszych.
Po tym, jak pilot pomógł mi załadować walizkę, wszedłem na pokład samolotu, siadłem na wąskim miejscu z tyłu i pomachałem w stronę rodziców, kiedy maszyna zaczęła kołować na pas startowy. Moja rodzina nie należała do zamożnych, ale rodzice zdecydowali się pokryć koszt biletów, natomiast dwóch weteranów wojsk lądowych z mojej wsi sfinansowało resztę wydatków.
Na lotnisku w Anchorage wyciągnąłem agendę wyjazdu i jeszcze raz ją przestudiowałem. Przed spotkaniem z SEALsem zaplanowane były wycieczki do różnych historycznych miejsc i pomników oraz wykłady o wojskach lądowych i siłach powietrznych.
Ale spotkanie z członkiem SEALs było tego warte.
Tekst pochodzi z książki „Zwykły bohater. Jak trenują i walczą Navy SEALS”
Kiedy dotarłem do Waszyngtonu, błyskawicznie podchwyciłem rytm konferencji. Zwiedziliśmy Pentagon, który na filmach prezentuje się dużo lepiej — w rzeczywistości jest to po prostu biurowiec o dziwnym kształcie. Widzieliśmy pomnik Lincolna i Memoriał Weteranów Wojny Wietnamskiej, ale wtedy te rzeczy zupełnie mnie nie interesowały. Ciągnąca się lista nazwisk wyrytych na Memoriale dawała do myślenia, ale ponieważ nigdy wcześniej nie doświadczyłem strat, takich jak później te w Iraku i Afganistanie, nie wywarła na mnie szczególnego wrażenia. Wtedy naprawdę nie liczyłem się z tym, że któregoś dnia i ja będę musiał spojrzeć na taką listę i zrozumiem, co to znaczy stracić bliskich przyjaciół oraz kolegów z ekipy. Stojąc teraz pod pomnikiem, wiem, czym jest żałoba. Wtedy jednak jedyną sprawą, którą byłem zainteresowany, było spotkanie z SEALsem.
Plan całej konferencji był ustalony co do minuty i każdego ranka, kiedy wyciągałem z walizki ubrania, widziałem perfekcyjnie złożoną koszulkę, czekającą na właściwą okazję.
Spotkanie przewidziane było na godziny popołudniowe, więc po typowym konferencyjnym lunchu, czyli kanapkach i ciasteczkach, popędziłem w stronę sali, gdzie miało się odbyć. Niestety kiedy dotarłem na miejsce, okazało się, że sala jest pełna.
Pomieszczenie było nabite ludźmi, ale udało mi się zauważyć kilka wolnych krzeseł. Próbowałem negocjować z kobietą pilnującą drzwi — była to jedna z naszych opiekunek i organizatorek całego przedsięwzięcia. Pewnie by mnie wpuściła, ale na sali była z góry ustalona liczba miejsc.
Przepraszała za zaistniałą sytuację, ale nie chciała ustąpić.
Na zewnątrz zebrał się już mały tłumek — spotkanie z SEALsem było chyba najciekawszym wydarzeniem całego tygodnia. Przez uchylone drzwi mogłem dostrzec umundurowanego komandosa rozmawiającego z młodszymi opiekunkami. Czas się kończył — spojrzałem na rozpiskę, próbując znaleźć jakieś inne spotkania, ale w najbliższym czasie nic nie było zaplanowane. Nie miałem pojęcia, co robić. Przeleciałem sześć i pół tysiąca kilometrów, aby wziąć udział właśnie w tym spotkaniu, dlatego byłem naprawdę zdruzgotany. Cały wyjazd poszedł na marne.
I wtedy, dosłownie w chwili rozpoczęcia się sesji, babka stojąca przy drzwiach machnęła, żebym do niej podszedł. Powiedziała, że wpuszczą jeszcze kilka osób, i wepchnęła mnie do środka. Zostały już tylko miejsca stojące, ale udało mi się znaleźć coś z tyłu. Pozostało więc tylko czekać, aż gość zacznie mówić.
SEALs miał na sobie mundur polowy w leśnym kamuflażu i ściągniętą na szyję czarną kominiarkę. Nogawki spodni wpuścił w czarno-zielone buty dżunglowe. Jego włosy były znacznie dłuższe, niż można by się spodziewać po kimś służącym w wojsku. Nie były to jakieś zaniedbane kudły, ale też nie typowy jeż z wysoko wygolonymi bokami, noszony głównie przez piechotę morską. Wokół niego unosiła się jakby aura cwaniaka, ale było to coś, co zrozumiałem lata później. Nie chodziło bowiem o arogancję, lecz właśnie o pewność siebie.
Swoje przemówienie mężczyzna zaczął od standardowych formułek o tym, czym są oddziały SEALs — Siły Specjalne Marynarki Wojennej. Akronim SEAL powstał od angielskich słów określających trzy główne środowiska działania: SE od sea (morze), A od air (powietrze) oraz L od land (ląd). Jednostki te zostały utworzone, wraz z Siłami Specjalnymi Wojsk Lądowych, za czasów prezydentury Johna Fitzgeralda Kennedy’ego, który dostrzegł potrzebę powołania wojsk specjalnych, które mogłyby zwalczać ruchy partyzanckie. W swojej przemowie z 1961 roku, kiedy to ogłosił plan wysłania załogowej misji na Księżyc, Kennedy przedstawił również plan zainwestowania stu milionów dolarów w zorganizowanie oraz wyszkolenie sił operacji specjalnych.
Oddziały morskich komandosów, początkowo stworzone w oparciu o nurków z UDT — zespołów dywersji podwodnej marynarki wojennej, zostały wysłane do Wietnamu, gdzie operowały z CIA i organizowały zasadzki na szlakach zaopatrzeniowych prowadzących przez deltę Mekongu. Ze względu na kolor farby maskującej stosowanej do kamuflażu twarzy SEALsów zaczęto ich nazywać ludźmi o zielonych twarzach.
Tekst pochodzi z książki „Zwykły bohater. Jak trenują i walczą Navy SEALS”
Pochłaniałem każde słowo, jakie padło w trakcie godzinnej prelekcji. SEALs opowiadał o podstawowym szkoleniu BUD/S, podkreślając, jak bardzo jest ono trudne i absorbujące. Nie ma łatwego dnia na tym kursie — są lodowate fale oceanu i niekończące się biegi po sypkim piachu plaż. Te opowieści tylko jeszcze bardziej mnie nakręciły.
Po części przeznaczonej na pytania i odpowiedzi zaplanowano krótką przerwę przed kolejną prezentacją. Pobiegłem więc do swojego pokoju, gdzie przebrałem się w czarną SEALsową koszulkę — chciałem mieć zdjęcie z prawdziwym komandosem w swoim ulubionym T-shircie. Kiedy wróciłem do sali, gdzie odbywała się prelekcja, on wciąż odpowiadał na pytania uczestników spotkania.
Cierpliwie czekałem na swoją kolej.
— Przepraszam, mogę sobie zrobić z tobą zdjęcie? — zapytałem, gdy już się przywitaliśmy.
Uśmiechnął się i objął mnie ramieniem. Gdyby wtedy powiedział, że mam ogolić głowę i przez tydzień chodzić tyłem do przodu, to bez wahania tak właśnie bym zrobił. Tuż przed tym, jak jedna z opiekunek zrobiła nam zdjęcie, nachylił się w moją stronę i szepnął mi do ucha:
— Wiesz co? Normalnie miałbyś już skopany tyłek za to, że nosisz naszą koszulkę, a nie jesteś Foką.
Uśmiechnąłem się i podziękowałem, ale w tej chwili jedyną rzeczą, którą chciałem zrobić, było pozbycie się tej cholernej koszulki. Z kopyta ruszyłem do pokoju hotelowego i zakopałem T-shirt na samym dnie walizki. Nigdy więcej go nie włożyłem. Po powrocie do domu schowałem go głęboko w szafce z ciuchami. Nie byłem pozerem. Wciąż jednak nie miałem szansy, aby się sprawdzić. Uwaga komandosa mocno mnie ubodła — była jak motywujący kopniak, po którym poczułem się jeszcze bardziej zdeterminowany. Miałem wrażenie, jakbym przez ten T-shirt oszukiwał samego siebie — teraz zdałem sobie sprawę, że moja wizja stania się morskim komandosem przestała być jedynie marzeniem nastolatka. Teraz miała być to jedyna sprawa, która nadawała mojemu życiu prawdziwy sens. Chciałem zasłużyć na możliwość noszenia tej koszulki.
Kiedy już wiedziałem, że chcę zostać SEALsem, nic nie mogło mnie powstrzymać. To rodzice nauczyli mnie, że w życiu najważniejsze jest mieć cel. Byli bardzo młodzi, kiedy przeznaczenie rzuciło ich na Alaskę, i wiem, że oznaczało to dla nich wielki wysiłek i poświęcenie.
Byli misjonarzami — wiara była powodem, dla którego przeprowadzili się z Kalifornii na to odludzie, z dala od wygód wielkiego miasta. Życie na wsi nie jest łatwe, ale moich rodziców to nie przerażało. W porównaniu do standardów amerykańskich przedmieść byliśmy biedni, ale takie życie było też dużo prostsze.
Mieszkaliśmy w piętrowym domu, niecałe sto metrów od rzeki. Przed drzwiami wejściowymi tak często widywałem łosie, że nie robiło to już na mnie żadnego wrażenia. Nie mieliśmy radia, w telewizji był tylko jeden kanał. Nasz dom miał bieżącą wodę i prąd, ale pozbawiony był centralnego ogrzewania — w salonie stał wielki żelazny piecyk, który ogrzewał nas zimą. Ojciec wstawał w środku nocy i sprawdzał, czy koza nie wygasła.
Tuż obok pieca stał duży pojemnik na drewno — moim zadaniem było dopilnować, aby zimą zawsze był pełny. Rąbałem drzewo, a przygotowane kawałki trzymałem na ganku. Kiedy zapas w pojemniku zaczynał się kurczyć, szedłem na werandę i przynosiłem stamtąd kolejne drwa. Śpiewanie w chórze nie było dobrym sposobem na zarobek — nikt nam nie płacił. Był to mój wkład w przetrwanie rodziny na Alasce.
Jednym z moich pierwszych wspomnień ze szkoły podstawowej było budowanie ogniska. Zamiast uczyć nas wyłącznie czytać i pisać, szkoła wpajała nam umiejętności przetrwania. Każdy uczeń w trzeciej klasie podstawówki dostawał dwie zapałki i miał rozpalić ogień, wykorzystując korę drzew rosnących obok szkoły. Musieliśmy umieć rozpalić ognisko na tyle duże, aby zapewniło nam możliwość ogrzania się przez cały zimowy dzień. To miało nam pozwolić przetrwać, gdybyśmy kiedykolwiek się zgubili i byli zdani wyłącznie na siebie. Dzika przyroda Alaski może być bardzo niebezpieczna, jeśli nie wiesz, co trzeba zrobić. Czasem nawet zwykła droga do szkoły może być pełna niebezpieczeństw.
Szkoła średnia, do której uczęszczałem, była w zasadzie korytarzem z sześcioma salami. Uczyło się tam około siedemdziesięciu dzieciaków w klasach od siódmej do dwunastej. W najstarszej klasie było tylko trzech uczniów. Skończyłem ją jako absolwent wygłaszający mowę końcową, ale nie pytajcie mnie, proszę, o moją średnią. Bardziej interesowałem się wszystkim, co działo się poza szkołą.
Polowałem tak często, jak tylko mogłem. Kiedy byłem już nastolatkiem, ojciec pozwalał mi pożyczać naszą rodzinną łódkę, którą mogłem pływać na biwaki i polowania w górę rzeki. Chciałem cały czas być na świeżym powietrzu i robić coś, co miało mnie doprowadzić do stania się SEALsem. Nigdy nie chciałem mieć do czynienia ze światłami drogowymi, korkami na ulicy i codziennym wkładaniem garnituru przed pójściem do roboty. Praca w zamkniętym pomieszczeniu byłaby dla mnie jak wyrok śmierci.
Tekst pochodzi z książki „Zwykły bohater. Jak trenują i walczą Navy SEALS”
Pierwszy karabinek kupiłem od nauczyciela historii w szkole. Był to AR-15, czyli cywilna odmiana wojskowego karabinka M-4. Pieniądze na niego zarobiłem, wykonując różne dziwne zlecenia od ludzi we wsi i pracując latem na budowie. Pewnego dnia w przerwie między lekcjami zapłaciłem nauczycielowi siedemset dolarów, wziąłem od niego karabinek i schowałem do szkolnej szafki, gdzie czekał na mnie do końca zajęć. Kiedy zadzwonił dzwonek, zapakowałem go na tył skutera śnieżnego i popędziłem do domu. Tak, zimą do szkoły jeździłem skuterem śnieżnym.
To, czego nie dawała nam ziemia, musieliśmy kupować w dwóch sklepach w naszym miasteczku oraz podczas wycieczki do Anchorage, gdzie jeździliśmy co pół roku, aby zrobić zapasy. Mieliśmy bardzo daleko do miasta, dlatego artykuły spożywcze były bardzo drogie. W wiejskim sklepie mleko kosztowało sześć dolarów za galon, rodzice kupowali więc znacznie tańsze mleko w proszku.
Sprzedawano je w wielkich tubach, które nie mieściły się w kuchennej szafce. Mama przesypywała mniejsze ilości mleka do plastikowych woreczków. Tak samo robiła z płatkami mydlanymi do prania i innymi sypkimi rzeczami.
Któregoś ranka przygotowałem sobie sporą miskę płatków śniadaniowych. Mama była akurat zajęta przy piecu, gdzie robiła dla taty naleśniki. Ciasto pokryte było mnóstwem bąbelków i zmieniało się w wielkie, podejrzanie miękkie naleśniki — ja wolałem płatki z mlekiem.
Usiadłem przy stole i zacząłem jeść, ale płatki mi nie smakowały. Patrzyłem się w talerz i — przysięgam! — widziałem pianę. Już chciałem wstać i wyrzucić jedzenie, gdy zatrzymał mnie ojciec.
— Zjedz to. Przecież to tylko mleko w proszku, ono tak po prostu smakuje — powiedział.
— To nie o to chodzi, to jest gorzkie. Smakuje jak mydło — próbowałem zaprotestować.
— Przywykniesz.
Nigdy nie przepadałem za smakiem sproszkowanego mleka, ale ta partia była wyjątkowo ohydna. Dławiąc się i krztusząc, łyżka po łyżce, zjadłem całą zawartość miski. Zaraz potem moje kubki smakowe umarły — nie czułem już niczego, tylko gorzki mydlany posmak. Gdy skończyłem jeść, mama podała tacie naleśniki. Ugryzł jeden kęs i zaraz go wypluł.
— Co się stało, coś jest nie tak? — zapytała matka i przestała przygotowywać porcję naleśników dla mojej siostry. Przyjrzała się uważnie ciastu, wzięła plastikową torebkę i powąchała zawartość.
— Wydaje mi się, że mogłam pomylić płatki mydlane z mlekiem w proszku. Teraz już wiem, dlaczego naleśniki miały tyle bąbelków — powiedziała z niewinnym uśmieszkiem, po czym wybuchła śmiechem, a po chwili dołączył do niej ojciec. Kiedy zdali sobie sprawę, że właśnie zjadłem pełną miskę płatków z wodą z mydłem, zaczęli się śmiać jeszcze bardziej. Ja też próbowałem, ale zaraz zaczął boleć mnie brzuch.
Mama wylała masę naleśnikową i zaczęła robić nową, ale kiedy zaproponowała mi kolejną porcję płatków — odmówiłem. Mój żołądek wywracał się do góry nogami, a mydlinami odbijało mi się przez cały dzień.
Życie na Alasce jest twarde i trudne, ale nie zawsze z powodu mydła w brzuchu. W moim dorastaniu nie było chyba niczego normalnego, ale rodzice świadomie dokonali pewnych życiowych wyborów. Nie musieli połykać koszmarnie smakującego mleka w proszku, nie musieli też mieszkać w wiosce ukrytej gdzieś w głuszy Alaski. Zdecydowali się na życie w trudniejszych warunkach niż inni, ponieważ była to dla nich jedyna droga do osiągnięcia życiowego celu — byli misjonarzami i nieśli swoją wiarę. Wiem, że ich oddanie sprawie miało wpływ także na mnie i że dzięki nim posiadłem wartości, które pozwalały mi potem pokonywać wyzwania w trakcie służby w marynarce.
Rodzice wskazali mi kurs, który w naszej wiosce nie był szczególnie popularny. Ludzie nie opuszczali wsi — latem znajdowali zatrudnienie przy budowach, a zimą żyli z oszczędności i z tego, co dała im ziemia. Rodzice nakłaniali mnie, abym mierzył wysoko i spełniał swoje marzenia. Byłem jednym z zaledwie kilku rówieśników, którzy mieli w planach wyjazd i szukanie szczęścia poza Alaską.
Ojciec był wobec mnie zawsze fair i nigdy nie stawiał przede mną zadań, którym nie mógłbym sprostać. Kiedy poprosił, abym przed wstąpieniem do marynarki chociaż rok spędził w college’u, postanowiłem spełnić jego życzenie. Był z pokolenia, które przeżyło wojnę wietnamską, i nie chciał, by cokolwiek mi się stało. Rozumiał jednak moje pragnienie służby, bo czuł to samo wobec misjonarstwa, którego się podjął.
Zawarliśmy więc umowę.
Po skończeniu szkoły średniej rozpocząłem naukę w małym college’u w Południowej Karolinie i obiecałem, że zostanę tam przynajmniej rok. Ale nie miałem zamiaru uczyć się tam ani jednego dnia dłużej — po pierwszym roku planowałem się zaciągnąć do armii…