Jak Pizarro porwał wodza Inków?
Ten tekst jest fragmentem książki Łukasza Czeszumskiego „Krew wojowników. Tom 5. Zapomniany konkwistador”.
Nikt nie wyszedł konkwistadorom naprzeciw. Pizarro nakazał im zatrzymać się przed miastem i podzielił oddział. Z jazdy uformował trzy grupy konnych. Harvald trafił do oddziału kapitana Hernanda de Soto. Ucieszył się z tego. De Soto był dzielnym rycerzem, oficerem rozsądnym i doświadczonym.
Wjechali na ulice miasta. Były one puste. Ani jednego człowieka, drzwi szczelnie pozamykane. Wiatr przeganiał po kamiennych płytach pawimentu nieliczne odpadki. Przejechali ulicami przez kilka dzielnic, rozglądając się za zasadzką i naszykowani do walki, docierając na końcu na wielki centralny plac w kształcie rombu. Na środku placu wznosiła się niewielka piramida z kamiennych bloków, o niewiadomym przeznaczeniu. Wokół placu skupiały się najokazalsze budowle miasta. Szczególną uwagę zwracała wielka forteca po drugiej stronie. Nigdzie jednak nie zobaczyli śladu ludzkiej bytności.
– Te budynki są solidne, powinniśmy w nich rozłożyć nasz obóz i jak najlepiej się obwarować – zdecydował Pizarro.
– Ja myśleć, że możemy – powiedział Felipillo – ale nie forteca. Forteca jest Atahualpy. Jak my tam spać, on zły.
– Jak myślisz, dlaczego miasto jest opuszczone? – zapytał go Pizarro. Felipillo zatrwożył się.
– Nie wiedzieć. Ale myśleć, że to być zły znak.
Pizarro zawrócił konia.
– Zajmujemy budynki wokół placu, ale nie fortecę! – zarządził. – Pedro de Candia, ustawisz falkonety na tych balkonach na piętrze, by mieć cały plac pod kontrolą. De Soto, do mnie! Tormenta też. I Hernando!
Gdy podeszli, Pizarro spojrzał po nich i rzekł:
– Weźmiecie Felipilla, żeby wam tłumaczył, i pojedziecie do obozu wojsk inki. Zapewne władca gdzieś w nim jest. Powiecie mu, że przybyliśmy, że zajęliśmy budynki w mieście, że mamy dobre zamiary i chcemy się z nim spotkać. Bądźcie ostrożni i łaskawi. Nie prowokujcie jego gniewu.
W milczeniu przyjęli rozkaz i w czwórkę ruszyli pustą główną ulicą. Po chwili wyjechali z murów miasta i ukazała im się dolina w całej swojej okazałości. Okalały ją wysokie zielone góry, a całą jej powierzchnię zajmowały białe namioty, przed którymi paliły się ogniska. Stali przed nimi grupami żołnierze Atahualpy, setki i tysiące żołnierzy. W rękach trzymali łuki, topory i piki. Spoglądali na nadjeżdżających z ponurymi, wyczekującymi minami. Nie mieli w sobie nic z naiwnej łagodności Indian z Tierra Firme. Harvald nasunął hełm niżej na oczy. Spojrzał na Felipilla. Chłopak był wyraźnie przestraszony. Nad doliną gęstniały czarne chmury. Gdzieś daleko w niebiosach grzmiało, jakby warczał tam jakiś potężny niebiański lew.
– Tej nocy być burza – powiedział nagle Felipillo.
– To dobrze, że mamy ze sobą Tormentę – uśmiechnął się de Soto. Harvald też się uśmiechnął.
– Burza być zły znak. Burza znaczyć: bogowie się gniewać – odpowiedział Felipillo, który nie zrozumiał żartu albo też wcale nie było mu do śmiechu.
Przejeżdżali przez kolejne pierścienie wojsk inki. Żołnierze patrzyli na nich w milczeniu, ale żaden nie witał ich ani się nie zbliżał. Wjechali w końcu na szczyt wzgórza. Wznosiły się tu pałace z białego marmuru, a wokół były liczne okolone kamieniem sadzawki, z których parowała gorąca woda. Musiały to być gorące źródła, jakie Harvald widział w niektórych miejscach w Italii.
Skierowali się w stronę największego pałacu z białego kamienia. Zatrzymali się przed budynkiem.
– Felipillo, zawołaj, żeby ktoś do nas wyszedł – poprosił de Soto.
Felipillo rzucił w stronę pałacu kilka zdań, ale odpowiedziała im cisza.
– Niech wyłazi ten pies, mamy do pogadania! – krzyknął naraz wulgarnie Hernando Pizarro.
De Soto, Harvald i Felipillo spiorunowali go wzrokiem. Hernando kręcił się na koniu, rzucał wokół siebie dzikimi spojrzeniami, trzymał rękę na rękojeści miecza, jakby nie mógł doczekać się bitwy.
Z budynku wyszedł powoli mężczyzna w białej tunice, o wydłużonych uszach i w opasce z piórem, które, jak tłumaczył im Felipillo, wyróżniały kapłanów. Człowiek ten zatrzymał się i zaczął coś tłumaczyć.
– On mówić, że my możemy wejść. Inka przyjąć nas – przetłumaczył Felipillo.
Brama pałacu była tak duża, że wjechali przez nią na koniach. Znaleźli się w obszernej sali oświetlonej kagankami. Stało tu wielu wojowników, którzy patrzyli na nich z rękami skrzyżowanymi na piersiach. Dalej kapłani, kobiety, dygnitarze. Harvald rozejrzał się bacznie, lecz nigdzie nie widział władcy. Spodziewał się ujrzeć potężnego męża na tronie popijającego wino z czaszki pokonanego wroga, tak jak opowiadał mu o Atahualpie Felipillo. Wtedy dopiero zauważył, że sala w głębi oddzielona jest czarną kotarą. Kotara ta była uchylona na szerokość dłoni, jakby zza niej ktoś obserwował przybyszów.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Łukasza Czeszumskiego „Krew wojowników. Tom 5. Zapomniany konkwistador” bezpośrednio pod tym linkiem!
Felipillo rozpoczął przemowę, której nauczył go Pizarro. Zza kotary wyszedł kapłan, który zaczął mówić:
– Wielki Atahualpa dziś pości i odpoczywa. Nie może odzywać się do obcych.
– Powiedz mu, Felipillo, że nasz generał Francisco wysłał nas, abyśmy z nim porozmawiali osobiście.
Po dłuższej chwili rozsunięto czarną kotarę. Nad sadzawką z parującą wodą siedział inka Atahualpa w towarzystwie młodej dziewczyny. Był to mężczyzna w wieku około trzydziestu lat, o jasnej skórze i regularnych rysach twarzy. Była to twarz zastygła w powadze niczym maska, zdradzająca wielką pewność siebie i władczość. Ubrany był w tunikę z połyskliwej tkaniny, na jego szyi wisiał sznur szmaragdów wielkich jak kurze jaja, a na głowie miał karmazynową opaskę, niczym koronę, z piórami i złotymi ozdobami. Spoglądał na obcych z mieszaniną znudzenia i obojętności. Gdy Felipillo powtórzył mu słowa przemowy Hernanda, tylko drwiąco skrzywił usta. Felipillo zakończył przemowę. Inka dał znak ręką. Na salę po chwili weszły dwie dziewczyny, niosąc gliniane dzbany. Kapłan dał obcym znak, aby usiedli. Konkwistadorzy zeszli z koni i usiedli na posadzce przed władcą. Inka pierwszy upił kilka łyków chichy, potem przez kapłana podał naczynie. Hernando, nieufny, umoczył tylko wargi. De Soto i Harvald wypili po kilka solidnych łyków. Chicha była bardzo dobra, mocna, rozgrzewała żołądki. Naczynie wróciło do Atahualpy. Soto przez Felipilla tłumaczył władcy, że przybyli z dalekiej Hiszpanii. Mówił mu o zasadach wiary Chrystusa, o cesarzu i papieżu. Atahualpa słuchał tych historii z całkowitą obojętnością. W końcu rzekł z wyrzutem, a Felipillo przetłumaczył jego słowa:
– Przybyliście na me ziemie nieproszeni. W jednej z wsi kazaliście zabrać mieszkańcom ich bawełniane stroje. Nie dałem wam żadnych praw do zabierania strojów moim ludziom.
– Powiedz mu, że to nie nasza wina. Że zabrali je ciurowie bez wiedzy Pizarra – doradził de Soto.
Słysząc tłumaczenie, Atahualpa machnął ręką, po czym szybko wyrzucił z siebie kilka słów.
– Inka mówi, że nie podoba mu się takie postępowanie. Że w jego krainie kto kradnie, ten traci swoje życie.
– Powiedz mu, że przybywamy z posłannictwem od papieża, który jest apostołem Kościoła świętego. Że nawrócimy jego lud na prawdziwą wiarę, dzięki czemu zostanie on zbawiony w życiu wiecznym – powiedział Hernando. – Powiedz, że Jezus Chrystus został zabity przez Rzymian za grzechy wszystkich ludzi na ziemi, aby je odkupić.
Felipillo przetłumaczył, a wtedy inka wydął wargi z obrzydzeniem. Odpowiedział kpiącym tonem.
– Inka mówić, że papież być szaleńcem, skoro rozdawać kraje, które do niego nie należeć. Mówić też, że wasz Bóg być słaby, skoro dać się zabić. I mówi, że ludzie są niewdzięczni, skoro Bóg ich stworzył, a oni w zamian go zabić. Mówi, że tacy ludzie nic niewarci. Że bóg Słońce jest lepszy niż wasz Bóg, bo wciąż żyje i nikt go dosięgnąć nie może, bo jest w niebiosach i nie może zostać zabity.
Hernando obruszył się na te słowa. Wtedy de Soto powiedział:
– Powiedz mu, że jesteśmy też wysłannikami wielkiego cesarza, który panuje nad całą Europą, i że cesarz chce uczynić go swym wasalem i przyjacielem.
Felipillo przetłumaczył, a potem odpowiedział, co rzekł Inka:
– Inka mówić, że skoro cesarz wysłał was przez wielką wodę do jego krainy, to musieć być wielkim władcą. I mówić też, że nie będzie niczyim wasalem ani niczyim poddanym. Mówi, że on jest większy niż wszyscy władcy świata.
– Dobrze. – De Soto pokiwał głową. – Powiedz mu, że sprawy wiary i rządzenia są poważne i że na te tematy będzie mógł porozmawiać z naszym generałem, Pizarrem. Zapytaj, czy mogą się spotkać już teraz.
Inka, słysząc propozycję, wydął wargi i warknął kilka zdań.
– Inka mówi, że dziś jest już za późno, bo niedługo zapadnie zmrok. Mówi, żeby czekać na niego na placu Cajamarki jutro od rana. Że będzie uroczystość, procesion, i wtedy spotka się z Pizarrem.
De Soto wstał i już mieli żegnać się i odchodzić, gdy coś wpadło mu do głowy.
– Powiedz władcy, że nie mamy dla niego dzisiaj darów, ale że zamiast tego pokażę mu, co potrafię zdziałać na mym koniu!
De Soto był wybornym woltyżerem. Wskoczył teraz na siodło i zrobił kilka kółek pośrodku sali. Indianie patrzyli z fascynacją i strachem. De Soto pokazał, jak jedzie na stojąco, potem jak prześlizguje się pod końskim brzuchem, a potem jak okrąża podczas jazdy końską szyję. Na końcu zmusił konia do stanięcia na tylnych nogach, a potem rozpędził go i zatrzymał tuż przed tronem inki. Niektórzy Indianie krzyczeli z przerażenia, ale sam inka pozostał niewzruszony. Jego twarz była beznamiętna. Nie sposób było stwierdzić, czy pokaz mu się podobał, czy też nie. Skłonili się wszyscy po wielokroć i wyszli w deszczową noc. Wrócili na plac miasta przez nikogo nie niepokojeni.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Łukasza Czeszumskiego „Krew wojowników. Tom 5. Zapomniany konkwistador” bezpośrednio pod tym linkiem!
W budynku na placu, w mrocznej komnacie przy świecy, czekał na nich Pizarro. W skupieniu wysłuchał relacji ze spotkania z Inką.
– A więc przybędzie jutro… – powiedział Pizarro, marszcząc brwi. – Wasza relacja pokazuje mi, że to w istocie wielki i potężny władca. Bardzo pewny swego. Traktuje nas jak ciekawy okaz muchy albo pająka. Jak nieszkodliwego owada, którego zanim zgniecie, chce sobie najpierw obejrzeć, podrażnić się niczym kot myszą… Naradziłem się już z kapitanami. Jedyna nasza szansa to spróbować pochwycić Atahualpę jutro. Nie sądzę, aby zaryzykował wejście do budynków, które zajęliśmy. Będzie czuł się pewnie na placu, w otoczeniu swoich dygnitarzy i wojska.
– Jaki więc jest plan? – zapytał Hernando, który już poczuł zapach krwi, którą tak uwielbiał przelewać.
– Na górnym piętrze Candia zrobił stanowiska dla falkonetu i arkebuzerów. Konni stanowią trzy oddziały, twój, de Soto i Benalcazara. Gdy inka wejdzie na plac i zaczniemy z nim rozmowy, zamkniemy go na placu jak w potrzasku. Na plac prowadzą trzy ulice. Każdą z tych ulic odetnie jeden oddział.
– A kto schwyta Atahualpę? – zapytał Hernando. – Przecież będzie on tak jak dziś otoczony kompanią swoich wojowników. Dostać się do niego to najtrudniejsze zadanie.
– Ja pochwycę Atahualpę – odpowiedział Pizarro – bo ja będę z nim rozmawiał. Przy mnie będzie dwudziestu dzielnych, którzy dadzą mi wsparcie.
– To samobójczy plan, Francisco – stwierdził Hernando – ale lepszego nie wymyślimy. Najwyżej przyjdzie nam zginąć niczym Rolandowi z rąk psów niewiernych.
– Pamiętacie, panowie, co się stało, gdy Cortés schwytał Montezumę – powiedział Pizarro. – Indiańskie królestwa są oparte na całkowitym posłuszeństwie i my musimy to wykorzystać. Trzymając w garści władcę, trzymał w garści całe jego imperium. Tak samo czyniliśmy z Balboą w dżunglach Panamy. Jeśli kacyk odrzucał ofertę zostania naszym wasalem, trzeba go było złapać lub zabić, a wtedy jego podwładni nie wiedzieli, co dalej czynić. To jest zupełnie tak jak w bijatyce: kto złapie głowę, ten kontroluje całe ciało.
***
Dopiero trzy godziny później Indianie weszli na plac. Ludność i wojownicy rozeszli się na jego boki, a na środek poprowadzono lektykę władcy. Kapłani wznosili okrzyki, słudzy odrzucili kotary zasłaniające inkę. Atahualpa wstał i uniósł ręce do tłumu. Wyglądał wspaniale w swoim odświętnym stroju: śnieżnobiałej tunice, szkarłatnej pelerynie, złotej koronie i borla. Rozejrzał się wokół, po morzu głów.
– Gdzie są obcy? – zapytał nagle, zdziwiony.
Na placu zapadła całkowita cisza. Indianie rozglądali się, wypatrując Hiszpanów, ale żadnego nie widzieli. Atahualpa wiedział od swoich ludzi już poprzedniego dnia, że Hiszpanie pochowali się w budynkach wokół placu i bali się z nich wyjść. Generałowie inki śmiali się z ich tchórzostwa i kpili, że widząc potęgę Atahualpy, zapewne posikali się z grozy przed jego gniewem. Też śmiał się z tych dziwnych ludzików, którzy przybyli na jego ziemię i przekonywali go do stania się wasalem jakiegoś króla z drugiego krańca świata i jednocześnie wyznawcą ich martwego Boga.
Naraz w ciszy rozległo się skrzypienie. Otwarły się drzwi jednego z budynków. Wyszła z niego gromadka Hiszpanów. W stronę inki zmierzało dwóch mężczyzn: Felipillo i ojciec Valverde. Ksiądz niósł w rękach krucyfiks i Biblię. Reszta Hiszpanów postępowała powoli w oddaleniu za nimi. Harvald siedział na koniu wraz z resztą kompanii obok de Soto, skryci za kolumnadą, w cieniu. Z wysokości wierzchowca widział dokładnie całą scenę, złoto błyskające na koronie inki, otaczających go dygnitarzy z długimi uszami.
Atahualpa spojrzał na Valverdego. Na jego spiczastą czapę, jasny psałterz, żelazny krucyfiks w jego dłoni. Ksiądz zatrzymał się przed lektyką i Valverde przemówił. Felipillo przetłumaczył:
– Rzekł: Jestem kapłanem Hiszpanów, przedstawicielem wiary. Proszę cię, Atahualpo, abyś wysłuchał słowa Boga, które mam ci do przekazania.
Atahualpa wydął wargi z niechęcią. Denerwował go ten człowieczek w śmiesznym stroju mówiący o Bogu jemu, który był przecież samym synem Boga. Valverde zademonstrował mu księgę oprawioną w skórę.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Łukasza Czeszumskiego „Krew wojowników. Tom 5. Zapomniany konkwistador” bezpośrednio pod tym linkiem!
– Kapłan mówi, że słowa Boga są zapisane w tej księdze – przetłumaczył Felipillo.
Atahualpa zaciekawił się księgą. Wyciągnął po nią dłoń. Valverde podał mu Biblię. Atahualpa obejrzał okładki, pogładził ich fakturę, a potem chciał otworzyć księgę. Była ona jednak zamknięta na srebrną klamrę. Siłował się z nią przez chwilę. Nieoczekiwanie Valverde podszedł na brzeg lektyki i próbował mu pomóc. Inka ze złością na takie zuchwalstwo odepchnął ręce księdza i krzyknął, by się odsunął. Valverde odstąpił, a na jego twarzy malował się gniew. Atahualpa szarpał się jeszcze przez chwilę z przedmiotem w swych rękach, aż w końcu rzucił Biblię na ziemię. Spadła z trzaskiem na kamienie bruku.
– Nic mi ta księga nie powiedziała, żadnego słowa Boga – mruknął Atahualpa.
Valverde padł na kolana, pozbierał Biblię z ziemi i w wyraźnym niezadowoleniem cofnął się do grupki Hiszpanów pod wodzą Pizarra, którzy stali kilkanaście kroków dalej. Felipillo pogonił za nim.
– Ten człowiek to sam Lucyfer. Ośmielił się rzucić Pismem! – syknął Valverde.
Pizarro patrzył na błękitne niebo, a potem prosto w oczy inki. Atahualpa wytrzymał jego spojrzenie, choć zrobiło mu się nieswojo. Inka patrzył niczym zahipnotyzowany, jak przywódca Hiszpanów spokojnym ruchem, wciąż spoglądając w oczy władcy Inków, zdejmuje sobie z ramienia biały szal obciążony zawiązanym w supeł kamieniem i rzuca go w górę, w niebo. Jak szal wzbija się w górę i jak powoli opada w dół…
Biały szal był sygnałem do ataku.
– Santiago!!! – rozległo się ze wszystkich stron.
Trzy oddziały konnicy chowające się za kolumnami i w budynkach wypadły w galopie na plac. Jeźdźcy uderzali lancami, końskie kopyta tratowały każdego na swojej drodze. Rozległ się huk wystrzału, głośny niczym grom, a jeszcze zwielokrotniony echem, żelazna kula falkonetu przebiła kilku ludzi, rozległy się wystrzały arkebuzów, wrzaski rannych wzbiły się pod niebo. Pizarro i jego przyboczni rzucili się na gwardię przyboczną Atahualpy z mieczami w dłoniach. Żołnierze, którzy byli za nimi, osłaniali im plecy, atakując każdego, kto by się zbliżył.
Echo wystrzału, krzyk Hiszpanów, łomot końskich kopyt, głuche mlaśnięcia lanc i mieczy przecinających ludzkie ciała. Wrzaski rannych i zabijanych, panika, chaos.
Harvald z de Soto przebyli przez pół placu, bijąc lancami i tratując ludzi na swej drodze. Przebili się do środkowej ulicy i odcięli ją. Lecz nikt nie wdzierał się na plac, Indianie z niego uciekali. Nawet żołnierze inki, którzy budzili w nich taki strach, porzucali broń i w panicznym pędzie próbowali wydostać się precz. Ginęli od ciosów lanc i mieczy. Indianie, całkowicie zaskoczeni atakiem, biegali w kółko, tratowali się wzajemnie, krzyczeli. Siły konnicy odcięły już trzy ulice ulice. Potem kawalerzyści jeździli po placu, siekąc na lewo i prawo.
Oddział Pizarra przebił się do lektyki władcy. Brzęczała stal, gdy kapłani zastępowali im drogę i padali, przebijani mieczami. Pizarro wskoczył na lektykę i dopadł Atahualpę, który niezdarnie próbował przed nim uciec. Złapał inkę za ramię i pociągnął go na ziemię. Jeden z Hiszpanów rzucił w inkę nożem. Pizarro w ostatniej chwili odbił lecące ostrze, kalecząc się w przedramię.
Oddział osłonowy przejął walkę z Indianami, a Pizarro ze swymi ludźmi i schwytanym inką wycofali się do budynku, z którego tarasu strzelał Candia i arkebuzerzy.
Na placu bitwa trwała w najlepsze, choć tak naprawdę nie była to bitwa. To była masakra Indian. Hiszpanie jeździli po całym placu, uderzając lancami i mieczami, a żaden ze spanikowanych żołnierzy inki nie był w stanie ich dosięgnąć kamiennym toporem ani buławą. Nawet nie próbowali. Ich generałowie zginęli w pierwszych chwilach ataku, pozostali dowódcy rozbiegli się. Wojsko inki nie potrafiło zastosować żadnej strategii oporu. Hiszpanie, zaprawieni w wojnach Italii i Tierra Firme, uderzali w sposób zorganizowany i agresywny. Żołnierze pogodzili się już poprzedniej nocy ze swoją niechybną śmiercią i walczyli z determinacją samobójców. Wpadli w bojowy szał. Ich broń, zbroje i sierść koni pokryły się rozbryzgami krwi. Pędzili na swych koniach przez plac niczym jeźdźcy Apokalipsy, zostawiając za sobą szlak trupów i umierających, po czym nawracali uderzać w drugą stronę. Harvald uniósł się na koniu, rozglądając się po placu. Wszędzie widać było falujący tłum i przebijających się przez niego konkwistadorów. Tryskała krew i rozlegały się bezładne wrzaski. Napierający tłum zdołał na chwilę rozerwać blokadę ulicy, której pilnował z grupą towarzyszy, ale tylko po to, aby uciec z placu. Zawzięcie atakując, na powrót zablokowali ulicę. Na tarasie budynku Pedro Candia i Jorge strzelali w ciżbę raz za razem.
W godzinie zmierzchu nie został na placu ani jeden żywy Indianin. Cała ta wielka przestrzeń pokryta była zwałami martwych, zakrwawionych ciał.