Jacques Chessex – „Wampir z Ropraz” – recenzja i ocena
Po książeczkę tę sięgnąłem głównie dlatego, że zaintrygował mnie jej format. To publikacja licząca zaledwie 90 stron. Mimo to polski wydawca zdecydował się wypuścić opowiadanie nieznanego w naszym kraju autora w formie odrębnej i to dość drogiej publikacji, w bardzo estetycznym wydaniu, z twardą oprawą. Czy opowiadanie liczące 90 stron może być tego warte?
Zaciekawił mnie też krótki biogram autora, Jacquesa Chessex, którego wydawca określa mianem jednego z najwybitniejszych pisarzy szwajcarskich. Wiadomo, że „wybitność” to pojęcie względne, ale jednak określenie obcego w danym kraju pisarza tym mianem zachęca do skonfrontowania opinii wydawcy ze swoją własną. Zrobiłem sobie więc kawę, wygospodarowałem godzinę czasu i zabrałem się do lektury. Autor bez zbędnych wstępów już na pierwszych stronach buduje nastrój, który będzie nam towarzyszyć przez całą książkę. Zarazem jak gdyby ukazuje swoja wizję społeczeństwa – być może tylko Szwajcarii początku XX wieku, a może społeczeństwa ogółem.
Brak tu przepływu idei, tradycja przytłacza, nowoczesnej higieny się nie zna. Skąpstwo, przemoc, zabobon – jesteśmy opodal rubieży Fryburga, gdzie panoszy się czarnoksięstwo. W gospodarstwach Haut-Jorat ludzie często się wieszają. W stodole. Na belce pod kalenicą. W stajni albo piwnicy trzymają nabitą broń. Pod pozorem polowania lub kłusowania szykują proch, loftki, masywne sidła o żelaznych zębach, blaszki ostrzone na żniwiarskim brusie. Wszechobecny strach. Nocą modlitwy błagalne, albo egzorcyzmy. Tak autor widzi nie Transylwanię pogrążoną w mrokach średniowiecza, ale właśnie Szwajcarię – kraj, który we współczesnych wyobrażeniach wygląda całkowicie inaczej. Jacques Chessex osadził akcję opowiadania w Ropraz i okolicy, na zachodzie górskiego kraju, w półdzikich regionach szwajcarsko-francuskiego pogranicza. Fabuła oparta jest na faktach – wydarzeniach, które rzeczywiście rozegrały się w 1903 roku. Kiedy w miasteczku dochodzi do odrażającej zbrodni, wszystkich mieszkańców ogarnia panika, czy wręcz powszechna psychoza. Celem społeczeństwa i każdej jednostki z osobna staje się obrona przed „wampirem”, które zagraża wszystkim i wszystkiemu. Narrator z jednej strony z dystansem, może pewną ironią (przypominającą, moim zdaniem, narrację „Zbrodni miłości” de Sade’a) ukazuje jak kolejne osoby stają się kozłami ofiarnymi. Z drugiej, raz po raz utożsamia się z tłuszczą i razem z nią nawołuje do odnalezienia „wampira”, który już po pierwszej zbrodni staje się czarną legendą. Histeria wzmaga się jeszcze pod wpływem prasy, która na cały świat roznosi wieść o paskudnej zbrodni, a następnie – zbrodniach. Gdy w końcu odnajduje się kozioł ofiarny niezdolny do obrony samego siebie, tłum nawołuje do ukarania go w najsurowszy możliwy sposób. Nawet do jego uśmiercenia, mimo że kara ta od dawna nie obowiązuje.
Opowiadanie ma swój unikalny styl. Momentami jest to emocjonalna relacja oparta na faktach, na przykład gdy narrator stwierdza: siedemdziesiąt lat później stary Hermann będzie wspominał krzyk ojca „Jakby zobaczył diabła”, powie, dygocząc, a jego zaczerwienione oczy mimo upływu czasu nadal będą nabiegłe strachem. Ale już zaraz narrator (autor?) dystansuje się i bierze bohaterów pod mikroskop, niczym Emil Zola wiek przed nim. Paskudne zbrodnie na tle seksualnym to dla narratora nie wina jednostki, zresztą do końca książki nie poznamy prawdziwego, niewątpliwego ich sprawcy, ale społeczeństwa obarczonego endemicznymi skazami. Seksualne ubóstwo towarzyszy wędrówkom strachu i wyobrażeniom Złego. Nocą samotnie podglądamy miłosne igraszki kilku zamożnych panów z ich jęczącą wspólniczką; lekki dotyk szatana, poczucie winy wtłoczone w cztery stulecia obowiązującego kalwinizmu. Winnymi są prymitywizm i zakłamanie. Choćby religia zdaje się wyłącznie fasadą: po pojawieniu się wampira mieszkańcy Ropraz wyciągają pochowane od 400 lat, momentu przyjęcia kalwinizmu, krzyże, zarazem wracając od okultystycznych tradycji przodków. Zresztą, w kraju tym po dziś dzień na strychach i w komórkach znajdziemy księgi czarodziejskie oraz instrukcje, jak gotować krew miesięczną, wymioty, sproszkowaną ślinę ropuchy i żmii. Seksualna powściągliwość, nakazany przez zasady wiary purytanizm to też obraz hipokryzji, a paskudne zbrodnie na ludziach, zwierzętach i zmarłych to jakby wyłącznie wycinek powszechnych grzechów, widziany przez powiększającą soczewkę.
Autor, zdaje się, celowo nie daje czytelnikowi okazji do zapoznania czy utożsamienia się z bohaterami. W książce nie ma niemal żadnych dialogów, wyłącznie opis obserwatora. Nie ma tu też jasnego podziału na dobrych czy złych – kozioł ofiarny, niejaki Favez, może i nie jest sprawcą zbrodni przypisywanych wampirowi, ale to bez wątpienia gwałciciel i zoofil. Broniący go adwokat, pałający wstrętem do kraju, w którym panuje brud, smród i ubóstwo, mógłby zostać uznany za wyraziciela głosu rozsądku, ale też za wyrachowanego, odartego z emocji jurystę. Wyrażający racjonalne wątpliwości psychiatra również nie budzi sympatii – czy doprowadzając w oparciu o swoje badania do wypuszczenia Faveza nie stał się współwinnym kolejnej dokonanej przez niego zbrodni?
Książka budzi wiele pytań, a zarazem emocji. Autor opisuje kolejne zbrodnie z detalami, w sposób aż do przesady obrazowy, wywołujący w czytelniku wszechogarniającą odrazę. Nie sili się na ugrzecznienie relacji, dzięki czemu ohyda zbrodni wampira staje się dla nas w pełni zrozumiała.
Akcja pędzi nieubłagalnie do rozwiązania, które zaskakuje i budzi kolejne pytania. Zamykam książkę i nie mam wątpliwości, że było warto spędzić nad nią ostatnią godzinę.