Jacek Rębacz - „Zakopane: Luftkurort 1940” – recenzja i ocena
Autor, Jacek Rębacz, napisał już dwie inne powieści, dziejące się w Zakopanem i nawet prowadzi tam pensjonat. Mimo to (a kto wie, może właśnie dlatego) górali chyba nie lubi. W każdym razie, na kartach jego książki, jawią się w dość paskudnych barwach. Widać jednak, że zna się na realiach Zakopanego czasu wojny - zatem miasta zamkniętego, kurortu dla żołnierzy Luftwaffe. Bramy dla ludzi, którzy przez tatrzańskie przełęcze chcieli uciec z Generalnego Gubernatorstwa na Węgry. Rejonu, w którym plenił się, niesławny i pod Tatrami chętnie zapominany, ruch Goralenvolku. Miejsca strasznego dla Żydów i patriotycznie nastawionej części Polaków.
Czujnie sprawdziłem zgodność z historią okupacyjnych realiów Zakopanego, prezentowanych przez autora. Wniosek był taki, że nie uda mi się do niczego przyczepić. Krwiożerczo dodam, że może szkoda, bo recenzja pewnie by na tym zyskała. Historia o katastrofie „Gwiazdy Polski” jest prawdziwa (choć nieco podkoloryzowana), niemieckie nazwy ulic zgodne z faktycznymi i tak dalej. Nawet ten tajemniczy nalot na hotel górski na Kalatówkach wedle niektórych relacji rzeczywiście miał miejsce. Faktem były również mające usprawnić wzajemną współpracę radziecko-niemieckie spotkania (w tym konferencje NKWD-Gestapo) w Zakopanem w 1940 roku.
No dobrze, czas chyba przedstawić zarys fabuły. Otwiera ją prolog o lekko onirycznym charakterze, w którym większość postaci jest pijana. Co dzieje się później? W początkach 1940 roku do Zakopanego przybywa nasz główny bohater, Andrzej Kruk, uciekający z Lublina nie tyle nawet przed Niemcami, co przed polskim ruchem oporu (notabene nie bez powodu). Początkowo znaduje tu zaciszną przystań, a nawet zakochuje się bez pamięci w miejscowej piękności. Szybko jednak jego mała stabilizacja zostaje obrócona w perzynę w każdym możliwym aspekcie. Odnajdują go ludzie ruchu oporu, na czele z tajemniczym porucznikiem Drawińskim, do którego jeszcze wrócimy. Kruk mimowolnie wikła się w wielką i wielowątkową aferę, w której wezmą udział polskie, niemieckie i radzieckie tajne służby oraz kilku „wolnych strzelców”, a na plan pierwszy wysuwa się zapas złota II Rzeczpospolitej, mający zostać ukryty w Zakopanem lub w Tatrach.
Dwie rzeczy w całej tej fabule uderzyły mnie najmocniej. Po pierwsze, autor niechętnie zdradza tajemnice. Niemal każdy z bohaterów książki wie dużo więcej niż czytelnik. Niewiele wyjaśnień podaje się mu na tacy - większości musi się domyślać i dedukować. „Zakopane...” należy czytać uważnie, bo inaczej szybko stwierdzimy, że jesteśmy bezradni wobec zawiłości fabuły.
Po drugie, autor nie unika rozwiązań typu deus ex machina i mnóstwa dziwnych zbiegów okoliczności. Gdy Polak eskortowany przez niemieckich żołnierzy ucieka dzięki atakowi... niedźwiedzia, trochę się zdziwiłem. Podobnie gdy Andrzej Kruk, poszukując swojej kochanki, skrycie obserwuje akurat niemiecko-radzieckie negocjacje nad przebiegiem granicy, albo gdy w górskim lesie napatoczył mu się nie kto inny, jak Heinrich Himmler. Nic to jednak w porównaniu z wrażeniem, jaki wywarł na mnie sposób uratowania pewnych osób podczas przeprawy na Słowację. Nie chcę zdradzić za dużo, ale do realistycznej, mocno osadzonej w faktach historycznych powieści sensacyjnej, pasował on jak pięść do nosa.
Autor starannie zadbał, aby główny bohater nie wyszedł na supermena, od których roi się w podobnych książkach. Dla niektórych może nawet zadbał za bardzo. Owszem, Andrzej Kruk jest przystojny, inteligentny i w razie potrzeby potrafi szybko myśleć, ale jednocześnie jest to ofiara losu. Daje się wodzić za nos wszystkim dookoła, dwa razy w swoim krótkim życiu daje asumpt oskarżeniom o zdradę, a gdy chodzi o umiejętność planowania, radzi sobie niewiele lepiej od kurczaka z uciętą głową. Sam narrator w pewnym momencie ocenia go tak: „koordynacja podejmowanych działań zgodnie z tym, co podpowiada rozum, nigdy nie była mocną stroną Andrzeja Kruka”. Nawet jego miłość, niby wielka i porywająca, jest bardzo niedojrzała. Niemal cały czas ów młodzieniec zachowuje się jak dziecko we mgle i wykazuje odpowiednie dla takiego dziecka zdolności radzenia sobie w trudnych sytuacjach.
Całkiem inaczej prezentuje się Drawiński, w dłuższych fragmentach powieści przyćmiewający ciamajdowatego Kruka. To dawny oficer kontrwywiadu, człowiek czujący się w gęstej atmosferze szpiegowskich przepychanek jak ryba w wodzie. Drawiński potrafi wszystko: i obezwładnić dryblasa z bronią, i przejrzeć najbardziej zawikłane intrygi, i nawet przewidzieć, gdzie i kiedy lawina zejdzie. Wrogowie czują przy nim albo szacunek, albo bezsilną wściekłość. Gdyby nie on, autor byłby chyba zmuszony odsłaniać przed bohaterami kolejne tajemnice za pomocą wieszczych snów, bo większość z nich w życiu by się sama niczego nie domyśliła.
„Zakopane: Luftkurort 1940” napisany jest dość charakterystycznym stylem. Pełno tu krótkich, jakby skandowanych zdań. Jeśli nie zwracać uwagi na prolog, gdzie jest to najbardziej nasilone, nie przeszkadza to w lekturze. W ogóle czyta się całkiem nieźle, choć fajerwerków nie przewidziano. Błędy są rzadkie i tylko moja wrodzona czepliwość każe mi w tym miejscu przywołać nazwanie Hali Gąsienicowej polaną. Książka nie rozleciała się po jej przeczytaniu, zaś jej cena bynajmniej nie budzi przerażenia. Całość okraszona jest ładną i nastrojową ilustracją na okładce, ukazującą charakterystyczną bryłę schroniska Murowaniec z wielką, nazistowską flagą.
Dzieło pana Rębacza to nieco dziwny koktajl do bólu przeciętnych wartości literackich z kilkoma niecodziennymi pomysłami. Czy jednak spodobają się one odbiorcy, trudno mi zgadnąć. Jeśli jesteś czytelniku, zainteresowany okupacyjnym życiem Zakopanego, lub jeśli jesteś zainteresowany Tatrami, śmiało możesz dodać do mojej oceny punkt, a nawet dwa. W innym wypadku pozostają średnie stany ocen średnich... czyli coś, czego lektura nie boli, ale i nie zapada w pamięć.