Jacek Komuda – „Samozwaniec”, tom IV – recenzja i ocena
Warto jednak zacząć od początku. Ponieważ nie mam zamiaru pozbawiać czytelników zabawy, ujawniając im fabułę, postaram się w jak najmniejszym stopniu o niej pisać. Każdy, kto czytał poprzednie książki z serii, wie zresztą, że Jacek Dydyński to małopolski szlachciura, awanturnik, który wybrał się razem z wyprawą Dymitra Samozwańca do Moskwy. Jego intencjami, jak dowiadujemy się z poprzednich części, bynajmniej nie była jednak pomoc dla Łżedymitra, a odnalezienie swojego zaginionego stryja Michała, co nakazał mu jego umierający ojciec. Sprawa była niebagatelna – stawką było oczyszczenie honoru rodziny i odkupienie dawnych win. Nie mając innego wyjścia, Dydyński wybrał się sam w głąb moskiewskiego państwa, by na początku czwartego tomu dotrzeć do bram Moskwy już jako wierny sługa Dymitra Samozwańca.
Największym (trochę niemiłym) zaskoczeniem jest to, że z lekkiej powieści awanturniczej Komuda próbował w najnowszym tomie zrobić kryminał retro. Na ile był to celowy zabieg, a na ile wyszło to autorowi niejako przypadkiem, nie wiem. Ważnym jest, że przynajmniej jak dla mnie zbyt często powieść stawała się mało przekonywającą. Szczególnie jeżeli chodzi o głównego bohatera, który z pijusa i awanturnika nagle stał się detektywem w żupanie. Co więcej, tym razem Komuda nie uniknął już przesady. Trochę za dużo było wątków, więc potencjał większości z nich został niewykorzystany.
Zupełnie inaczej wygląda sprawa z językiem, którym napisano powieść. Książkę Komudy, podobnie jak większość jego poprzednich powieści, czyta się bardzo dobrze. Pióro ma lekkie i, co ważne, potrafi je dostosować do stylizacji na staropolszczyznę. Co więcej, robi to w taki sposób, że czytelnik nie ma wrażenia sztuczności.
Ponieważ dostałem egzemplarz recenzencki, trudno mi ocenić samą pracę redakcyjną – tekst był jeszcze przed ostateczna korektą. Pewne rzeczy jednak można spokojnie skrytykować. Po pierwsze, przypisy autorskie są zdecydowanie za skromne. Podejrzewam, że przeciętny czytelnik miałby jednak zdecydowanie więcej pytań, niż te, na które odpowiedział na końcu książki autor. Uważam, że skoro już Komuda wpadł na ten bardzo słuszny pomysł, powinien go dopracować. Oczywiście nie tak, aby była to encyklopedia, ale żeby nieznający realiów czytelnik nie miał większych problemów. Choć możliwe, że po prostu ja jako recenzent dostałem książkę pod tym względem niepełną.
Drugi z moich zarzutów dotyczy okładki. „Fabryka Słów”, zamiast trzymać się jednego stylu grafik, znowu zaczęła eksperymentować. Trzy pierwsze tomy „Samozwańca” miały podobne grafiki przedstawiające w pewnym oddaleniu postaci staropolskich kawalerzystów (różnych formacji). Fakt, zazwyczaj nie były to dzieła sztuki. Niekiedy były wręcz komiczne, jak monstrualne husarskie skrzydła zdobiące pierwszą książkę z serii. Na okładce tomu czwartego znaleźć można natomiast groźne oblicze husarza, widoczne na pierwszym planie (o tyle to dziwne, że akurat ta formacja praktycznie nie występuje w książce), oraz jego kompanów galopujących mu za plecami. Oczywiście, że nie pasuje to do poprzednich tomów i drażni osoby które przywykły do jednej szaty graficznej.
Na pewno nie zdziwię czytelników uwagą, że grafiki wewnątrz książki są takie jak zwykle, czyli raczej przeciętne. Ogólnie oceniam powieść jako przekąskę, „hamburger literacki”, który można przeczytać między jedną a drugą poważną lekturą. Coś, co pozwala się zrelaksować bez poczucia, że autor obraża w ostentacyjny sposób naszą inteligencję. Choć, co trzeba przyznać, czterdzieści złotych to jednak troszeczkę zbyt dużo.
Zobacz też:
- Jacek Komuda – „Samozwaniec, t. I”;
- Jacek Komuda — „Czarna szabla”;
- Jacek Komuda - „Banita”;
- Jacek Komuda – „Zborowski”;
- Jacek Komuda – „Herezjarcha”.
Redakcja i korekta: Agnieszka Kowalska