Jacek Komuda – „Samozwaniec, t. I” – recenzja i ocena
Jacek Komuda to postać dobrze znana polskim miłośnikom historii i fantastyki. Można by powiedzieć, że stworzył on nowy nurt powieści historycznych – ukazujących przeszłość (zwykle sarmacką Rzeczpospolitą) odbrązowioną, realistyczną, a zarazem – w sposób pozbawiony kompleksów. Na stronie internetowej „Samozwańca” ujęto rzecz następująco: [Samozwaniec] nie jest politycznie poprawnym dziełkiem, w którym bijemy się w piersi za grzechy przodków, ani pobożną, antymoskiewską agitką. Ukazuje zarówno wstrząsające okrucieństwo wojen polsko-moskiewskich, jak i posępną wielkość owych niespokojnych, ale jakże barwnych czasów, gdzie szabla i fantazja znaczyły więcej niż słowa na papierze.
Trylogia po nowemu?
Do lektury podszedłem z zainteresowaniem, ale też ze sceptycyzmem. Nie przepadam za powieściami historycznymi o „wielkich” i przeoranych już tuzin razy piórami badaczy i literatów historycznych tematach. Dlaczego? Bo niestety sztuką jest, by autor mógł w takim wypadku czymś zaskoczyć i wciągnąć w fabułę, której główne punkty i meritum znamy z lekcji historii. Komudzie udało się to znakomicie. Główną postacią powieści w żadnym razie nie jest Dymitr Samozwaniec (wokół którego ogniskuje się natomiast fabuła), lecz polski szlachcic Jacek Dydyński. To żaden bohater i żaden drugi Andrzej Kmicic. Poznajemy go jak spieszy do domu, do umierającego ojca... by wydrzeć dla siebie jak największą część spadku. Widząc rodziciela konającego w łożu, bardziej niż nim zainteresowany jest majętnościami w skrzyniach i tyłkiem dziewki służebnej. Człek to do rabunku pierwszy (a przy okazji choćby do prania po mordzie, że tak kolokwialnie rzecz ujmę, Bogu ducha winnego ojca moskalskiej rodziny), o niemałej chuci i szacunku głównie wobec siebie samego. Gdy przypadkiem ratuje życie Dymitrowi... wyzywa go i poniża na wszelkie sposoby. Dołącza zaś do niego nie z żadnego przekonania, lecz z konieczności i w efekcie wyrachowania brata, nie mniej pragnącego ojcowizny. Kiedy już Pan Jacek do carewicza (czy też samozwańca) dołączy, i gdy ten zdradza przed nim swe skrywane sekrety, bohater kwituje je w myślach krótko: nie bardziej go to obchodzi niż przelatujący za oknem klucz żurawi. O jego narzeczonej, Marynie autor pisze równie dosadnie: Przyrzeczona już od roku Dymitrowi, miała niski i nieco chropowaty głos. Jak ladacznica, pomyślał w głębi ducha Dydyński.
Kożuchów sobolowych trzy
Największą chyba zaletą książki, ale też ogółem prozy Komudy, jest jego niezwykle bogate słownictwo, które w piękny i wierny sposób oddaje ówczesny język, a nawet sposób myślenia i widzenia świata. To zresztą nie tylko kwestia języka – Komuda powieść pisze tak, jak robiłby to szlachetka w XVII wieku. Poświęca kilka stron na opis koni, bo wówczas te były dla nobiles największym skarbem. Opisuje pogrzeb ojca bohatera z niezwykłymi szczegółami – bo choć nie posuwa on fabuły ani o jotę, to oddaje ważną część życia tamtych czasów. Rachuje wraz z Dydyńskim dobra w rodzinnym gnieździe, bo jak wiadomo skrzętne zliczanie majętności były dla posesjonatów czymś naturalnym. Książka pełna jest takich smaczków. Pewnie nie każdemu się to spodoba, bo akcja nie rozwija się w oka mgnieniu, a dygresje bywają niezwykle obszerne, ale miłośnicy epoki będą zachwyceni. Jeśli zdarzyło Wam się sięgnąć po pamiętniki Paska czy „Życie polskie w dawnych wiekach” Łozińskiego, to „Samozwaniec” jest dla Was pozycją obowiązkową. Ja sam z niecierpliwością czekam na jego drugi tom.
W łożnicy to on niczym Herkules...
Czy to znaczy, że książka nie ma wad? Skąd! Wprawdzie fabuła interesująca, kreacja postaci doskonała, ale jak zawsze – do czegoś można się przyczepić. Choćby do jedynej sceny łóżkowej w powieści. O tym, że seks to dla pisarzy rzecz kłopotliwa wiadomo nie od dzisiaj. Niektórzy siląc się w opisie „tych spraw” dochodzą do przeróżnych śmieszności... i niestety Komuda jest pod tym względem niewiele lepszy od kompanów po fachu. Niby narracja zaczyna się interesująco i oryginalne, ale pięć orgazmów, „czucie się jak w niebie” i wyrzucanie dziwki za drzwi, a jej ubrań przez okno to już trochę jak w tanim filmie porno... Także niektóre zwroty akcji czy elementy fabuły są mało przekonujące, choćby wątek z tajnym bractwem, który choć intrygujący, to jednak został przedstawiony podobnie jak tysiące tego typu historii w dziejach powieściopisarstwa. Za wadę uznałbym też brak komentarza historycznego. Wprawdzie książka posiada bogate i prześmieszne przypisy, z których można wynieść wiele wiedzy, ale jednak brakuje mi krótkiego aneksu, w którym autor wyłożyłby które z wydarzeń są realne, a które – zmyślone całkiem lub częściowo.
Wady, nieliczne zresztą, nie zmieniają faktu, że jest to powieść doskonała, i lektura, którą szczerze polecam pasjonatom tej epoki czy też szerzej: wiernie i barwnie oddanej historii.