Jacek Komuda – „Samozwaniec. Polacy na Kremlu. Tom 3 i 4” – recenzja i ocena
Jacek Komuda – „Samozwaniec. Polacy na Kremlu. Tom 3 i 4” – recenzja i ocena
Po raz drugi przychodzi mi recenzować powieść „Samozwaniec” Jacka Komudy. Fabryka Słów nie pozwoliła zbyt długo czekać na wydanie drugiego, a w zasadzie trzeciego i czwartego tomu znanej i cenionej pracy popularnego pisarza. Z kronikarskiego obowiązku powinnam odnotować, że pierwotnie tomy te ukazały się w 2011 i 2013 roku. W poprzednim tekście chwaliłam wydawnictwo za decyzję o reedycji „Samozwańca”. Powtarzam więc tę pochwałę. Estetyka nowego wydania została utrzymana w podobnym stylu – tym razem okładka nie jest czarna, a czerwona. Oznacza to, że historia będzie bardziej krwawa, a z całą pewnością oznacza to, że akcja będzie zmierzać do celu – triumfu i upadku Dymitra Samozwańca.
Czytelnicy książek Komudy wiedzą doskonale, że przed kilku laty ukazała się kontynuacja serii. Autor jednak postanowił nieco odetchnąć od siedemnastowiecznej historii i (przynajmniej w powieściach) przenieść swoich czytelników do czasów późniejszych (drugowojennych) i wcześniejszych (serwując dzieje sławnego Zawiszy Czarnego). Oczywiście po drodze ukazywały się inne, już nie beletryzowane, książki o szlacheckiej Rzeczypospolitej. Ostatnie lata były więc dla Jacka Komudy więcej niż pracowite.
Nie chciałabym streszczać kolejnych odsłon przygód Jacka Dydyńskiego, czytelnicy powieści Komudy otrzymają to, czego mogą się spodziewać po autorze: jest gęsto, momentami brutalnie. Początki siedemnastego wieku to czas świetności Rzeczypospolitej, a jednocześnie ostatnie chwile przed burzą wojen z Kozaczyzną, Szwecją, Turcją… Na wschodzie wyrośnie potężny przeciwnik. Moskwa zdoła się, jak wiemy, pozbierać po epoce Wielkiej Smuty i wkroczy na drogę wzrostu militarnego i politycznego, by ostatecznie stać się mocarstwem zdolnym zagrozić swoim sąsiadom. To powolne wykuwanie się rosyjskiej potęgi można potraktować jako przestrogę. Minie przeszło sto lat, nim carowie będą rządzić silnym państwem zdolnym strącić mocarstwową Szwecję z pierwszej ligi europejskiej, a następnie wespół z sąsiadami Rzeczypospolitej dokonać jej rozbioru u schyłku XVIII wieku.
Skoro więc nie mamy do czynienia z książką nową, spróbuję pokusić się o pewne spostrzeżenie – być może czytelnicy je podzielą. Otóż na odbiór powieści zazwyczaj wpływ ma nasza sympatia do protagonisty. Jeżeli polubimy go, wówczas z większym zapałem wertujemy kolejne stronice i w większym stopniu uczestniczymy w jego perypetiach. Jeśli natomiast główny bohater nie wzbudzi w nas tych uczuć, w większym stopniu zwracamy uwagę na tło powieści. Jacek Dydyński z całą pewnością nie będzie nowym Kmicicem ani też Michałem Wołodyjowskim. W zasadzie mogłabym przyznać, że go polubiłam, ale z całą pewnością nie pokochałam w takim stopniu, jak sławnych towarzyszy z kart „Ogniem i mieczem”, „Potopu” i „Pana Wołodyjowskiego”. Nie był mi obojętny, ale też byłam gotowa bez dąsów zaakceptować każdy wybór Jacka Komudy (śmierć Podbipięty, a już w ogóle pana Michała prawdziwie przeżywałam za pierwszym razem). Sienkiewicz narzucił taki sposób opowiadania o I Rzeczypospolitej, że inne rozwiązania zawsze już będziemy odnosić do jego pisarstwa i wrażliwości. I tak, Jacek Dydyński nie będzie stawiany obok tych postaci, chyba więc w ogóle nie powinniśmy ich ze sobą porównywać.
Być może Jacek Komuda zamyśla już powieść poświęconą wojnie z Imperium Osmańskim wraz z kulminacyjnym punktem w postaci wspaniałej odsieczy wiedeńskiej i triumfu pod Parkanami – ostatniego tak wielkiego i znaczącego zwycięstwa polskiego oręża w epoce przedrozbiorowej.
Nie wiem, czy autor miał taki zamysł, ale odczytuję „Samozwańca” jako opowieść wprowadzającą niejako w czasy tak plastycznie opowiedziane przez Henryka Sienkiewicza w jego Trylogii. Mistrz zakończył swoje dzieło na upadku Kamieńca Podolskiego, jedynie wspominając na końcu o sławnej wiktorii wiedeńskiej. Gdyby więc Jacek Komuda zechciał tę historię pociągnąć, czytelnicy teraz i w przyszłości zyskaliby ciekawy, literacki obraz epoki. Dość powiedzieć, że sam Sienkiewicz próbował nawet zmierzyć się z tą tematyką i nawet wydał powieść w zamierzeniu otwierającą nową trylogię („Na polu chwały”), ale niestety – chyba nie tylko moim zdaniem, ale nawet w opinii samego Mistrza – była to próba nieudana. Sienkiewiczowi wtedy nie wyszło, ale może uda się Komudzie?