Interpretacje czy adaptacje? – jeszcze o „Bitwie pod Wiedniem”

opublikowano: 2012-10-19, 08:55
wolna licencja
Kilka dni temu Przemysław Damski opublikował na łamach „Histmaga” tekst „O filmach i czepiających się historykach”. Zapraszamy na polemikę z jego poglądami.
reklama
O filmach i czepiających się historykach czy historyk ma prawo krytykować wytwory kultury?

Nim zastanowimy się nad tym, dlaczego powstają filmy historyczne, zastanówmy się wpierw, czym one w ogóle są. Definicja nie jest ostra, jak często bywa w obrębie sztuki stosunkowo nowej. Piotr Litka w „Encyklopedii kina” sformułował hasło film historyczny w następujący sposób: „jeden z najstarszych gatunków filmowych odwołujący się zazwyczaj do konkretnych wydarzeń i postaci historycznych”. Następnie autor śledzi historię gatunku, zamykając ją stwierdzeniem: „Modną odmianą filmu historycznego stał się supergigant historyczny, którego gatunkowymi wyznacznikami były (obok wystawnego budżetu): gwiazdorska obsada, rozbudowane sekwencje batalistyczne, swobodne traktowanie faktów oraz długi (trwający nawet kilka lat) okres produkcyjny”. Założyć można, że „Bitwa pod Wiedniem”, jak i większość współczesnych filmów historycznych trafiających na ekrany kin, stanowi właśnie rodzaj swoistego „supergiganta”, co potwierdza pojawiające się w zapowiedzi określenie „międzynarodowa superprodukcja”. Założenie to konieczne jest do ustalenia ważnej perspektywy.

Wróćmy więc do pytania, które stawia Przemysław Damski: „dlaczego powstają (...) filmy o tematyce historycznej?” Powstają, jak każda kinowa superprodukcja, jako forma inwestycji. Ogromny budżet zakłada ogromne zyski. Te zaś biorą się ze sprzedaży biletów, dvd, książek na podstawie filmów itd. Aby osiągnąć wysoką sprzedaż, trafić trzeba do możliwie najszerszego grona odbiorców. Najszersze grono stanowią odbiorcy popularni. Jak działa kultura popularna? Otóż pożera ona każdy materiał, jaki tylko może się pojawić, przetrawia go w swych medialnych trzewiach i wyrzuca go z powrotem w formie pop. Łatwej, prostej i przyjemnej w odbiorze nieprofesjonalnym. Nie ma w tym żadnej wzniosłości, tęsknotę zastępują prawa rynku, idee – komercja. To nie moment utyskiwania na współczesną kulturę czy naiwne zawołanie bliskie leśmianowskiemu „czemuż innego nie ma świata?”. Jest to, po prostu, przejrzysta diagnoza.

W tym kontekście ciężko mówić o jakiejkolwiek misji kinowych superprodukcji. Jeśli się one pojawiają, są zawsze wtórne wobec nadrzędnego celu komercyjnego. I często tylko podkręcają obroty, bo ideologia także nieźle się dziś sprzedaje. Podobnie jak przekonanie, że dzieło przekazuje jakąkolwiek prawdę. I słusznie zauważa Damski – głoszenie prawdy pokdreślane jest współcześnie przez speców od reklamy. Dzisiejsza kultura dąży do autentyczności, przez co gatunki literackie czy filmowe takie jak biografie, dzienniki, dokumenty stają się popularne. Z tego samego powodu fikcyjne próby demaskacji rozmaitych teorii spiskowych – o ile swoją fikcyjność dobrze skrywają, odwołując się do rzeczywistości pozatekstowej – robiły do niedawna taką furorę.

reklama

Filmy historyczne lokują się gdzieś pomiędzy tymi tendencjami. Mają sprawiać wrażenie autentyczności, jednak często bywa ono paradoksalnie silniejsze, jeśli opiera się na błędnym przekazie. Nie liczy się bowiem to, czy dana chorągiew miała historyczne szanse pojawić się w określonym momencie, lecz to, czy widz w taki sposób ją rozpozna. Pomieszanie, przed jakim stanąłby widz nieprofesjonalny, gdyby na ekranie zobaczył chorągiew „historycznie poprawną”, lecz dla niego niemożliwą do zidentyfikowania, osłabiłoby poczucie autentyczności oraz realizmu. Dlaczego realizmu? Bo poetyka ta nie polega jedynie na trzymaniu się faktów. Polega także – nawet bardziej – na przezroczystości narracji. W powszechnej, romantycznej wyobraźni dowódca wojsk prowadzi armię do ataku wysuwając się przed pierwszy szereg. I nawet, jeśli z historycznego punktu widzenia jest to głupotą, to jakakolwiek zmiana tego schematu albo utrudniałaby odbiór, albo wymagała uzasadnienia, wytłumaczenia w obrębie fabuły. To z kolei, z uwagi na ograniczone ramy czasowe dzieła filmowego, nie zawsze jest możliwe, nie zawsze opłacalne.

Myli się Damski w twierdzeniu, że reżyser dokonuje adaptacji filmowej pracy historyków. Błąd ten wynika, jak sądzę, z niefortunnego doboru słów, bo przecież nie o adaptację tu chodzi. Adaptacja jest powtórzeniem dzieła sztuki przy użyciu środków wyrazu innych niż pierwotnie. W przypadku filmu historycznego nie mamy do czynienia z przeniesieniem rozprawy historycznej na ekran kinowy – cóż za nudne byłoby to dzieło! Jeśli jednak trzymać się – całkiem rozsądnego – założenia Przemysława Damskiego, że film historyczny w jakimś stopniu bazuje na pracy historyków, to mamy tu do czynienia nie z adaptacją, lecz interpretacją. Przy czym interpretacja ta jest wielowarstwowa. Zachodzi na poziomie samej rozprawy historycznej, w sensie, w jakim przedstawia to Hayden White w „Metahistory” lub skrótowo ujmuje Nietzsche, mówiąc, że „nie ma faktów, są tylko interpretacje”. Później znów dochodzi do interpretacji rozprawy przez reżysera (scenarzystę i wszystkich pośredników). Ten zaś, wiedząc że zadaniem jego nie jest odczytanie tekstu, lecz przekazanie go widzowi, projektuje pewne modelowe interpretacje odbiorcy. Oczywiście są one różne od interpretacji rzeczywistych, więc koniec końców to, co rozumie czytelnik z filmu, może mieć niewiele wspólnego z tym, co działo się naprawdę. „Prawda” ginie w gąszczu interpretacji, w zmianach perspektyw, środków wyrazu, języka. Wymaganie „prawdy” od filmu historycznego jest więc nie tylko bezzasadne. Jest również niemożliwe do spełnienia.

A więc ciekawszym pytaniem od tego, czy historyk może oceniać „prawdziwość” filmu historycznego, jest: dlaczego historyk komentuje filmy historyczne? Sugeruję następującą odpowiedź: bo chce je oglądać. Interesy historyków i widzów nie są więc wcale sprzeczne. Są takie same: oglądają je dla przyjemności. Istotna różnica pomiędzy człowiekiem wykształconym a popularnym odbiorcą masowej kultury jest taka, że ten pierwszy do obcowania z kulturą masową potrzebuje często pretekstu. Postawienie się w roli krytyka, eksperta oceniającego produkt masowy w oderwaniu od jego masowego kontekstu, jest zwykle wymówką wystarczającą, by wygodnie zasiąść w fotelu. I – szczerze powiedziawszy – nie widzę powodów, dla których trzeba by to prawo historykom odbierać.

Redakcja: Michał Przeperski

reklama
Komentarze
o autorze
Krzysztof Grudnik
Doktorant na Uniwersytecie Śląskim, autor artykułów poświęconych okultyzmowi i kontrkulturze, krytyk literacki, tłumacz. W swych badaniach naukowych koncentruje się na relacjach między magią a literaturą na przełomie XIX i XX wieku.

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści, zawsze za darmo.

Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2024 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone