II wojna światowa - słonie w birmańskiej dżungli
W głębokiej dżungli, wśród wzgórz północno-zachodniej Birmy, w pobliżu granicy z indyjskim stanem Manipur, majaczący w gorączce Billy Williams miał przebłyski świadomości. Pół we śnie, pół na jawie próbował złożyć w całość to, co się działo. Jego wymizerowane ciało było skurczone i na nic nie reagowało. Nawet otwarcie oczu wydawało się niemożliwe. Gdy halucynacje ustąpiły rzeczywistości, uświadomił sobie swoje trudne położenie – był unieruchomiony w niedostępnym lesie, po niewłaściwej stronie szalejącej rzeki Yu. Był rok 1927, pora monsunowa, nieprzerwanie padał deszcz, a on nigdy nie czuł się bardziej chory. Wysokiej gorączce towarzyszyły dreszcze. Węzły chłonne w pachwinach urosły do wielkości pięści, a krosty na nogach i stopach popękały. Od wielu dni nie był w stanie jeść i prawie nie mógł pić.
Tego ranka nie mógł się nawet podnieść. Strumienie deszczu chłostały jego ubranie. Nagle poczuł coś, czego nie rozumiał – jego łóżko polowe zakołysało się tak, jakby chciało go zrzucić. Zmusił się do otworzenia oczu i zrozumiał, że wcale nie jest po niewłaściwej stronie rzeki, tylko znajduje się dokładnie na jej środku. Przez kaskady wody przenosił go słoń. Dookoła niego, z siłą pocisków, przez wiry przepływały niosące śmierć dwutonowe pnie, które zderzały się z hukiem. Mrugając w deszczu oczami, złapał się rękami krawędzi dużego bambusowego kosza transportowego, w którym leżał. Kosz kołysał się niebezpiecznie. Słoń był nachylony pod kątem ostrym, opierał się ścianie wody, całym swoim ciężarem walcząc z nią, aby nie stracić oparcia dla nóg. Williams poczuł, że ma szczęście i to za sprawą słonia, na którego grzbiecie się znajdował. Nawet w gorączce, chybocząc się wysoko w koszu, nie miał wątpliwości, co to za zwierzę. Ogrom jego szarego grzbietu, delikatne różowe piegi przy krawędziach uszu i dziarsko zakrzywione białe ciosy, choć ze swojej pozycji widział jedynie ich czubki. Tylko jeden słoń mógł poradzić sobie z tym przejściem – najsilniejsze i najodważniejsze stworzenie w lesie, najlepszy przyjaciel, jakiego Williams kiedykolwiek miał – to Bandoola.
Williams, który zarządzał kilkoma obozami zajmującymi się produkcją drewna tekowego, podczas pracy w firmie Bombay Burmah Trading Corporation poznał z imienia ponad 1000 słoni. Ze wszystkich najdroższy był mu Bandoola – inteligentny, odważny i silny. Williams czuł, że nawet bez poleceń wydawanych przez jeźdźca, „wielki słoń wiedział, co robić” dzięki swojemu instynktowi i ocenie sytuacji.
Choć nie było możliwości, żeby słoń go usłyszał poprzez huczącą wodę, to prawdopodobnie Williams, mrucząc pod nosem, zachęcał go do działania. Miał w zwyczaju mówić do pracujących słoni w języku, w którym były szkolone, czyli po birmańsku. Wierzył, że słonie bardziej niż inne zwierzęta potrzebowały rozmowy. Ich zasób słownictwa, liczba słów, które rozumiały, był zdumiewający. Miały też w sobie coś, co według Williamsa liczyło się jeszcze bardziej. Stworzenia te rozumiały emocje, zamiary, wyczuwały, co rozmówca chciał naprawdę przekazać. Teraz Williams, słowami bądź emocjami, chciał przekazać Bandooli, że jest wdzięczny i mu ufa.
Słoń już wiedział, jak bardzo chory jest Williams. Trochę wcześniej tego dnia pracujący dla Williamsa mahuci, zwani w Birmie „uzi” – jeźdźcy siedzący tuż za jego uszami, umiejętnie kierujący zwierzęciem podczas jego pracy, przymocowali do grzbietu Bandooli kosz transportowy.
Było to wyjątkowe wydarzenie dla olbrzymiego samca, który był słoniem przenoszącym drewno, czyli „robotnikiem”, a nie towary, jak jego mniejsi pobratymcy, zwani „podróżnikami”. Niemniej jednak stał spokojnie, z wysoko podniesioną głową, z uszami położonymi płasko na szyi. Deszcz lał jak z cebra i strumieniami spływał po jego pomarszczonej skórze, która była tak mokra, że aż stała się fioletowa. Słonie w Birmie wiedziały, jak radzić sobie z monsunami. Gdy pochylały głowę do przodu, duży, kościsty występ nad oczami chronił je przed deszczem. Aby woda nie wpadała im do nozdrzy, spuszczały trąbę w dół i podwijały jej koniec.
Gdy z namiotu wyniesiono bezwładnego Williamsa, Bandoola patrzył ciemnymi oczami spod ciężkich, pomarszczonych powiek i długich rzęs, typowym dla słoni, pełnym refleksji spojrzeniem. Nie tylko rozpoznał Williamsa, wiedział też, że coś jest nie tak. Człowiek ten był teraz inny niż ten energiczny, pewny siebie mężczyzna, który przy każdej wizycie w obozie częstował go słodkimi tamaryndowymi kulkami z dodatkiem soli, rozmawiał z nim, drapał po szorstkiej skórze zawsze we właściwym miejscu, głaskał, nakładał maść na otarcia i klepał po boku na pożegnanie. Przez rok zajmował się Bandoolą, lecząc go po walce z innym słoniem. Codziennie czyścił mu rany, nakładał środki antyseptyczne i płyn odganiający muchy. Słoń widział, że teraz Williams – podobnie jak on wtedy – był w bardzo złym stanie.
Wydano rozkaz Himt! (siad) i Bandoola usiadł. Najpierw zgiął tylne nogi, potem przednie. Kilku Birmańczyków w przemoczonych na wylot sarongach, śliskimi rękami, potykając się, załadowało nieprzytomnego Williamsa do kosza na grzbiecie Bandooli. Wraz z nim mieli pojechać najbliższy służący Williamsa, Aung Net i jeden z robotników z obozu.
Tekst jest fragmentem książki Vicky Croke „Kompania słoni”:
Gdy jego ciało wędrowało do góry, Bandoola obrócił trąbę, przycisnął do niego nozdrza i głęboko wciągnął jego zapach. Słoń szukał wskazówek organicznych przez ubranie, szczególnie interesowały go pachy i krocze. Jak wszystkie słonie, był mistrzem chemii i analizował świat poprzez swój czuły nos. Bandoola był w stanie określić wiele faktów na temat każdego stworzenia: kiedy ostatnio jadło, jaki był stan jego zdrowia, poziom strachu czy stan hormonalny. Słonie w ten sposób poznają siebie i ludzi. Zdumiewający mózg Bandooli, niezwykle rozwinięty, krył w sobie „kartotekę” otaczających go osób, a szczególnie Williamsa, którego znał od siedmiu lat. Ważną częścią jego zmysłów był węch. Bandoola wyczuwał przemianę Williamsa w „pachnącego człowieka lasu”. Teraz Billy Williams pachniał inaczej niż dawniej, gdy był tu nowicjuszem. Zmieniła się jego dieta, liczba wypalanych papierosów, tłuszcz przekształcił się w mięśnie. Wzrosła też jego wiara w słonie, co oznaczało, że spadł poziom pewnych hormonów sygnalizujących strach. Przestał pachnieć miastem, pachniał dżunglą. Gdy Williamsowi zdarzało się uprawiać seks, Bandoola również to wyczuwał.
Tego dnia poczuł nieszczęście. Po kilku niuchach wyczuł cuchnący oddech, brak higieny i drożdżowy zapach zakażenia. Słonie zawsze pomagają innym cierpiącym słoniom, podnoszą te, które nie są w stanie stać, karmią, gdy nie mają sił szukać jedzenia. Czy są w stanie zrobić to samo dla ludzi? Williams nie wiedział, czy Bandoola był świadomy jego stanu zdrowia, ale odczuwał to w przebłyskach świadomości
Jak wszyscy Europejczycy pracujący przy wyrębie drewna tekowego, Williams był leśnym wędrowcem. Wiedział, że praca ta idzie w parze z chorobami i wypadkami, a malaria jest równie częsta jak katar. Od pomocy medycznej dzieliły ich setki kilometrów terenu górzystego, błotnistego, bezdroży i otoczonego ze wszystkich stron drzewami. On i jego koledzy musieli sobie radzić w takich sytuacjach. Nawet najtwardszy z nich mógł zasłabnąć i umrzeć w ciągu kilku dni od czegoś pozornie nieszkodliwego: bólu głowy, rany ciętej czy dreszczy. „Ludzie, którzy pracują w dżungli” – napisał kiedyś Williams – „nie mogą być pewni tego, że dożyją sędziwego wieku”. Ten tropikalny las kapryśnie nagradzał i karał. Rdzenni mieszkańcy oddawali cześć panteonowi leśnych bóstw i duchów, które określano jako naty. Według nich, wpływały one na wszystko, co robił człowiek, a w lesie były jego duszą. Niektóre były okrutne, fałszywe i oślizgłe, inne dobre i szczodre.
Przeżycie – szczególnie w przypadku ludzi z zewnątrz, takich jak Williams – wymagało użycia wszystkich możliwych sztuczek. Statystyki firmy mówiły same za siebie – Williams był jednym z 41 młodych pracowników, zatrudnionych w 1920 roku przez firmę Bombay Burmah Trading Corporation. Siedem lat później było ich już tylko 16. Pozostali zginęli, zostali zwolnieni lub stracili złudzenia, że się do tej pracy nadają. Williams miał świadomość, że naturalna redukcja pracowników będzie postępować, ale żywił nadzieję, że nie będzie następnym. Z Bandoolą miał przynajmniej jakieś szanse.
Najpierw musieli pokonać prawie 90-kilometrowy odcinek gęstego błota. To był dla wszystkich ogromny wysiłek. „Podzieliliśmy drogę na 20-kilometrowe etapy” – zapisał potem Williams. „Przy każdym kroku Bandoola zapadał się na metr w błocie. Gdy wyciągał z niego nogę, słychać było odgłos ssania i wysiłek ten bardzo go osłabiał”.
Dotarli do rzeki. Posuwali się powoli. Szumiąca woda sięgała Bandooli do piersi. Przed każdym krokiem zwierzę musiało zwalniać, a przed wykonaniem kolejnego badało nogami kamieniste dno rzeki. Słoń często zastygał w miejscu, jak się wydawało na „wieczność pośrodku gniewnej wody”. Porywisty prąd przelewał się przez jego grzbiet, zalewając Williamsa i pozostałą dwójkę. Potem znajdował oparcie dla nóg i znowu parł do przodu. „Jego ogromna głowa i ciosy tworzyły w wodzie rodzaj korytarza, jak dziób łodzi podwodnej” – napisał Williams wiele lat później w jednym z licznych pamiętników. „Gdy siedziałem na jego grzbiecie, zdałem sobie sprawę z własnej kruchości”.
Choć niepewny sytuacji, w jakiej się znajdował, nie był w stanie jej kontrolować, nie mógł utrzymać otwartych oczu, gorączka wciągała go w stan nieświadomości. Bandoola krok po kroku dążył do celu. Gdy dotarli do odległego brzegu, Williams był nieprzytomny. Aung Net i jego pomocnik wyciągnęli go z kosza i zaciągnęli do chatki. Od stacji z lekarzem dzieliło ich jeszcze około 170 kilometrów. Kiedy odzyskał przytomność, musiał podjąć trudną decyzję: czy pójść drogą lądową przez niezbadany dziewiczy las, czy też popłynąć łodzią przez wodę pełną niebezpiecznych wirów. W każdym przypadku musieli dotrzeć do bardziej zaludnionych brzegów potężnej rzeki Czinduin, gdzie wiele lat wcześniej Williams poznał Bandoolę i rozpoczął swoje życie pośród słoni.