II wojna światowa na Wołyniu oczami dziewczynki
Lala nie wiedziała, jak pocieszyć nową domowniczkę, więc zabrała ją na śliwki. Sad i ogród były pasją pani Agnieszki. Postawiła w nich kilka uli, żeby oprócz miodu zapewnić sobie obfite zbiory.
– Jedz! – zachęcała, widząc, że dziewczynka jest ciągle głodna. – Są pyszne! Nazbieramy, a potem wypestkujemy i usmażymy powidła na zimę.
Pepe pochłaniała pokryte niebieskawym nalotem owoce, jakby miały być lekiem na rozpacz, ale kiedy koleżanka zaproponowała, że nauczy ją gry w kota ministra, natychmiast się zgodziła.
– Mama mnie nauczyła, a teraz ja ci wszystko wytłumaczę – cieszyła się Lala. – Dobrze, ty recytuj alfabet w głowie, a ja ci przerwę! – odczekała moment i krzyknęła: – Stop!
– Z! Kot ministra jest zezowaty! – Pepe zrobiła upiornego zeza i wyszczerzyła swoje białe jak śnieg, trochę krzywe zęby.
– Kot ministra jest zębaty! – dopowiedziała Lala.
– Kot ministra jest złośliwy!
– Kot ministra jest zaskoczony!
I dalej już poszło. Śliwki lądowały w koszyku, a im wyżej wspinały się dziewczynki na drzewo, tym bardziej kot ministra nabierał kolorów i charakteru. Był zły, zadziorny, złachmaniony, zazdrosny, zapchlony, znaleziony, zapyziały, zuchwały... a kiedy doszło do „zamordowany”, a Pepe dodała „zakopany”, pani Agnieszka zawołała dziewczynki do domu na obiad.
– No to wygrałaś! – zgodziła się wielkodusznie Lala, która miała już na końcu języka „znerwicowany”, ale uznała, że skoro kot ministra nie żyje, to na pewno nie jest już znerwicowany i to nie byłoby wobec Pepe w porządku.
Po obiedzie dowiedziały się, że przyjdzie ksiądz, żeby sekretnie ochrzcić Pepe. Mama Lali naszykowała wielką balię i postanowiła wyszorować obie dziewczynki. Włosy Pepe zwijały się w błyszczące pierścionki, więc zaplotła je w ciasne warkoczyki i zawiązała kokardy. Tak samo uczesała własną córkę, która do tej pory zawsze nosiła koński ogon.
– Moje piękne kuzynki! Teraz będziecie do siebie chociaż trochę podobne – popatrzyła na nie z zadowoleniem. – Uszyję wam identyczne fartuszki. Będziecie wyglądały jak siostry. Ludzie zobaczą te granatowe wstążki, fartuszki i na to głównie zwrócą uwagę. A! – przypomniała sobie. – Najważniejsze! Nie mów do mnie pani. Jestem przecież twoją ciotką. Mów, że twoja babka była Ormianką.
– Dobrze, proszę pani! – potaknęła Pepe. – To znaczy ciociu.
Kiedy już było ciemno, ktoś cichutko zastukał w okno. To był ksiądz z ich parafii. Ochrzcił Pepe, która dostała też nowe imię – Janina. Jej matką chrzestną została Lala, chociaż miała dopiero dwanaście lat.
– Jesteś teraz moją córką... – zachichotała – chrzestną. Musisz mnie słuchać.
– To ty musisz nauczyć Pepe, to znaczy Jankę, modlitw no i... wszystkiego – nakazał ksiądz. – Przykro mi, Pepe, że tracisz swoje prawdziwe imię, ale jak to się wszystko skończy, z pewnością je odzyskasz.
– Na pewno? – upewniła się.
– Na pewno – westchnął ciężko ksiądz.
– Bardzo dziękujemy za pomoc – powiedziała pani Agnieszka.
– W niedzielę na mszy próba generalna – uśmiechnął się do dziewczynek. – Ćwiczcie – pokazał Pepe-Jance, jak się przeżegnać, a ona powtórzyła. – Dobrze! – pochwalił ją.
Pepe padła wykończona, a Lala pomagała jeszcze mamie pestkować śliwki, żeby można je było zacząć smażyć w ciężkim żeliwnym garnku na powidła. Cudowny zapach obudził na chwilę Pepe, która ze smutkiem pomyślała, że straciła mamę, małego braciszka, siostrzyczkę, dziadków, ciotki, wujków, kuzynów, a teraz także własne imię, chociaż to nowe, Janka, było nawet ładne.
Próba generalna w kościele udała się znakomicie, ponieważ Pepe, mając niebywały talent aktorski, włączała się nawet do śpiewu swoim gromkim głosem i nikomu nie przyszło do głowy, że tak gorliwa uczestniczka mszy może być zaledwie kilka godzin wcześniej ochrzczoną katoliczką.
Lala czuła się uszczęśliwiona darem, jakim była dla niej przyszywana kuzynka. Przedstawiała kolegom i ko-leżankom swoją prawie siostrę, której rodzice zginęli w strasznym bombardowaniu, daleko, bardzo daleko, i teraz Janka mieszka z nimi. Bawiły się razem, chociaż każdy podszyty strachem dzień przypominał, że to się może zaraz skończyć. Pani Agnieszka nie lubiła, gdy dziewczynka zbyt często pokazywała się ludziom we wsi. A kiedy w okolicy pojawiali się Niemcy, pakowała w tobołek ser i butelkę mleka, kazała Pepe szybko się ubrać i biec do lasu, ponieważ bała się, że zanim wyjaśni się, że dziecko jest chrześcijanką o ormiańskich korzeniach, może trafić do transportu do obozu albo jeszcze gorzej.
Kiedy Niemcy odjeżdżali, Lala szukała w lesie swojej przyjaciółki i wołała ją, ale doszła do wniosku, że lepiej będzie dawać jej znak swoim wodnym gwizdkiem od brata. – Jak usłyszysz taki dźwięk – dmuchnęła – to wyłaź z zarośli i wracaj do domu, żeby nie było tak, jak ostatnio.
– Zabłądziłam.
– No właśnie.
– Ten gwizdek lepiej słychać. Jakiś czas później w okolicy zrobiło się jeszcze groźniej. Oprócz Niemców, mieszkańcy zaczęli obawiać się band ukraińskich nacjonalistów. Chodziły słuchy, że nocami podchodzą do gospodarstw, mordują ludzi, rabują, a potem podpalają domy. Płonęły całe wsie. Ludzie z Elżbietyna nie chcieli w to wierzyć, ale okazało się to prawdą.
Przyjechał wujek Stasiek.
– Agnieszko, dzieją się okropne rzeczy, musicie na siebie uważać.
– Co ty mówisz? Żyjemy z Ukraińcami w zgodzie. Zawsze sobie nawzajem pomagaliśmy. Są tacy życzliwi. To chyba jakieś okrutne kłamstwo! – siostra mu nie dowierzała.
– Ja również nie wierzyłem w te pogłoski, ale moi dobrzy znajomi Ukraińcy ostrzegali, że grozi mi niebezpieczeństwo.
Następnego dnia przybiegła sąsiadka z lamentem, że w nocy banderowcy wywlekli z domu jej męża i gdzieś zabrali. Już nie wrócił. – I to z naszej wsi Ukraińcy? – dopytywała się mama.
– Nie. Jacyś obcy. Z daleka.
Coraz częściej zdarzały się takie wypadki. Porwani ludzie nigdy nie wracali do domu. Początkowo myślano, że mieszane polsko-ukraińskie małżeństwa są bezpieczne, ale okazywało się, że wcale nie, a niekiedy nawet odwrotnie – znęcano się nad nimi okrutnie. Te potworne wydarzenia działy się zwykle pod osłoną nocy.
Pani Agnieszka zdecydowała, że musi chronić dziewczynki, i w tajemnicy przed wszystkimi sąsiadami po-stanowiła zrobić w lesie ziemiankę.
– Słuchajcie, musimy przygotować sobie kryjówkę w lesie – powiedziała, przysiadając się do nich w kuchni. – Kryjówkę? – zdziwiły się, przerywając zabawę z kotką, która przycupnęła na stole i w kółko strącała łapą małe jabłuszko do podstawianego przez Pepe koszyka.
– Psik! – pani Agnieszka zgoniła Psotkę ze stołu. – Tak. Wykopiemy sobie ziemiankę. Zobaczycie, będzie bardzo ciekawie, tylko nikomu o tym nie mówcie.
Jeszcze tego samego dnia poszły do lasu z koszami na grzyby. Poprzedniego wieczora mama ukryła w krzakach narzędzia, żeby nie wzbudzać podejrzeń. Kopały w pocie czoła na zmianę.
– Pepe, zbieraj grzyby, żeby kosze nie były puste. Jak ktoś nas spotka po drodze, to nie będzie dziwnie wyglądało.
Wygrzebywanie ziemianki było bardzo ciężką pracą, ale myśl, że dzięki temu będą bezpieczniejsze, dodawała im sił. Włosy Pepe po takim przedzieraniu się przez chaszcze niesfornie wyślizgiwały się z warkoczyków i otaczały pierścionkową aureolą całą jej głowę i pani Agnieszka przed powrotem do domu brudnymi od kopania dłońmi starannie ją czesała. Wszystkie trzy miały upiorne czarne obwódki wokół paznokci.
– Wyglądamy, jakbyśmy wygrzebywały te grzyby z głębi ziemi – westchnęła.
– Wygrzebujemy grzyby, wygrzebywane grzyby, zgrzebne grzebane grzyby... – zabawiała się słowami Pepe.