Hongkong — azjatycki sen
Do Hongkongu można dostać się głównie na dwa sposoby — samolotem lub z chińskiego Shenzhen. Granica między miastami znajduje się w olbrzymim kompleksie budynków, gdzie mieszczą się również dwa dworce kolejowe. Po załatwieniu uciążliwych formalności wsiada się do nowoczesnego i sterylnie czystego ekspresu, by po czterdziestu minutach stanąć w centrum miasta, sercu dystryktu Kowloon, dzielnicy Tsim Sha Tsui.
Plucie surowo wzbronione!
Z pociągu świetnie widać gwałtowne zmiany w krajobrazie — wysokie i smukłe bloki mieszkalne wyrastają wprost z morza zieleni, pól pojedynczych domków. W samym ekspresie też nie brak osobliwości — na przykład znak zakazu plucia pod karą kilku tysięcy HKD (dolarów hongkońskich). Tu nikogo nie dziwi, zaś na kontynencie spluwanie gdzie popadnie jest powszechną praktyką. Pociąg to dobre miejsce do obserwacji ludzi. Niby to też są Chińczycy, a jednak inni… Inaczej ubrani, rozmawiają cicho, bez zbędnego krzyku. W dodatku mówią zupełnie innym, śmiesznym i szczekliwym językiem.
Hongkong zamieszkany jest w około 95% przez Chińczyków. Mimo że ogólnonarodowy mandaryński upowszechnia się z dnia na dzień, to jednak króluje kantoński. A to dwie zupełnie różne historie. Znajomość mandaryńskiego nie gwarantuje rozumienia lokalnych dialektów, a kantoński jest jednym z trudniejszych. Podobno nie da się go w pełni nauczyć — można jako tako opanować, ale pojąć go są w stanie tylko lokalni. Te same słowa wymawia się zupełnie inaczej, najbardziej dostrzegalną różnicą są wygłosy niespotykane w mandaryńskim, choćby wszędobylskie „k”. Stąd właśnie przy szybkiej mowie powstaje wrażenie „szczekliwości”. Prawdziwym błogosławieństwem jest na szczęście jednolity system pisma. Zawsze można poprosić rozmówcę o napisanie tego, co ma na myśli.
Mniej więcej ostatnią trzecią część trasy pociąg pokonuje pod ziemią, połączywszy się z systemem metra. Na stacjach uderza czystość, wszystko sprawia wrażenie nowego, jest zadbane. A to kolejny widok na kontynencie niespotykany. Tam co krok natrafić można na górę rozkładających się śmieci, wszystko bardzo szybko popada we względną ruinę. Wprost ze stacji Tsim Sha Tsui wychodzi się na jedną z najciekawszych ulic Hongkongu — oświetloną tysiącami neonów słynną Nathan Road, zwaną Złotą Milą.
Kup pan Roleksa!
Nazwa „Złota Mila” wzięła się stąd, że jest to podobno najdroższa pod względem cen wynajmu powierzchni ulica Hongkongu. Lecz nie z tego słynie — co kilkanaście metrów natknąć się można na wyglądającego na Turka mężczyznę:
— Rolex, copy Rolex, mister!
Zadziwiające, że są święcie przekonani, iż każdy biały śni po nocach o Roleksie. Inna sprawa, że taki egzemplarz po tygodniu można wyrzucić na śmietnik. Po obu stronach ulicy najwięcej jest sklepów z elektroniką, głównie aparatami i kamerami cyfrowymi, odtwarzaczami plików mp3 etc. Zaskakują ceny. Nie dość, że po przeliczeniu waluty są i tak znacznie niższe niż w Polsce, to jeszcze po dwóch minutach zadziwiająco spadają:
— Witam, w jakiej cenie D80?
— Hm, 6500 HKD.
— Ok, to ja się jeszcze zastanowię.
— 5000 HKD.
— Ale teraz i tak nie mam pieniędzy, nie kupię.
— No dobra, dla ciebie w tej chwili 4000 HKD. Możesz sobie wziąć i od razu iść robić zdjęcia, no nie?
— Dziękuję, dziękuję… Do widzenia…
Przypuszczam, że mógłbym stargować znacznie więcej. Aż serce boli, że wciąż mnie nie stać na wymarzony, absurdalnie tutaj tani sprzęt…
Kawałek dalej przyczaił się słynny hongkoński targ nocny, Temple Street Market. Jego rozmiary nie są może imponujące, ale wybór towarów na pewno. Nie brakuje podróbek zegarków za mniej więcej dziesięć złotych (nawet ładnie wykonane; na trwałość spuszczę zasłonę milczenia). Poza nimi to istne morze ubrań, okularów, torebek, walizek, kamerek szpiegowskich, odtwarzaczy plików mp3, wątpliwej wartości sztuki chińskiej, kaligrafii, zabawek, biżuterii, butów. A także — śmieci. Na przykład zdalnie sterowany latający, migający, hałasujący talerz (jeden postanowił się usamodzielnić, po czym mnie zaatakował) czy lewitujący (pole magnetyczne) krążek. Plus kilka niewielkich stoisk z akcesoriami erotycznymi, bez najmniejszego skrępowania wystawionymi do podziwiania.
Oblicza Symfonii
Hongkong, jak każda metropolia, najlepiej prezentuje się wieczorem. Na południowym skrawku Tsim Sha Tsui, tuż obok przystani, stoi taras widokowy. W zasadzie lepiej pasowałoby określenie „podwyższenie”, no ale niech będzie. Co wieczór zbiera się na nim całkiem spory tłum. Na przeciwległym brzegu zatoki roztacza się wspaniała nocna panorama dzielnicy Central na wyspie Hongkong. Panorama majestatycznych, niebotycznych drapaczy chmur, jednych z najpiękniejszych na świecie. Punkt ósma z głośników płyną pierwsze dźwięki muzyki, a po chwili dwa głosy, żeński i męski, recytują wprowadzenie. Potem milkną, zostaje tylko muzyka. Wtem na drugim brzegu taniec rozpoczynają setki kolorowych reflektorów i neonów. Symfonia Świateł. Dwudziestokilkuminutowa iluminacja trzydziestu trzech najokazalszych wysokościowców Hongkongu podzielona na pięć głównych scen: Przebudzenie, Energia, Dziedzictwo, Partnerstwo, Świętowanie. Przy specjalnych okazjach spektakl wzbogacany jest o efekty pirotechniczne. A najciekawsze, że wszystko to w rytm płynącej z głośników muzyki. Czasem wygląda to trochę śmiesznie… Ale imponuje doskonała synchronizacja.
Tsim Sha Tsui to także królestwo małych knajpek specjalizujących się w daniach z owoców morza. Przed nimi stoją stoły, a na nich — mnóstwo ruszających się i wijących stworzonek, jakich jeszcze nigdy nie widziałem. Można sobie powybierać, poprzebierać. Dania — przepyszne, mimo że ceny nie zachęcają, obsługa zresztą czasem też:
— Poproszę jeszcze szpinak.
— Nie ma szpinaku.
I kelner poszedł sobie bez zatrzymania się. Po pięciu minutach znów mam okazję:
— A to co niby jest? (Wskazuję na odpowiednią pozycję w menu).
— Szpinak wodny.
— Eee, ech, to poproszę… hm… szpinak wodny.
Wśród szkła i betonu
Kowloon i jego Tsim Sha Tsui znajdują się w kontynentalnej części miasta. Jednak najciekawsza jest dzielnica Central na wyspie Hongkong, jedno z najlepiej rozwiniętych miejsc na świecie. To tu właśnie skupia się niemal cały azjatycki handel. Od razu rzuca się w oczy osobliwy sposób poruszania się po dzielnicy. Jej najtłoczniejsze rejony oplecione są długą i skomplikowaną siecią chodników-tuneli zawieszonych nad ulicami. Łączą one najważniejsze punkty dystryktu — centra finansowe, centra handlowe, banki… Przejścia są zadaszone, przeszklone, czyste i schludne. Pomijając kwestie wygody i bezpieczeństwa, jest to świetny sposób na zwiedzenie tej części Hongkongu z ciekawej perspektywy.
Central jest dzielnicą bardzo różnorodną. Pierwsze wrażenie to przede wszystkim istne kaniony, jakie tworzą dziesiątki biurowców, ustawionych bardzo blisko siebie, niemal stykających się. Ale ponieważ wspomniane chodniki przebiegają również nad najważniejszymi ulicami, jest i okazja do przypatrzenia się życiu na „parterze”. A tam dzieje się, oj dzieje, istna rzeka ludzi i samochodów! Bez wątpienia zakochać się można w urokliwych piętrowych tramwajach nie z tej epoki. Mają już swoje lata, ale zaskakująco dobrze komponują się z charakterem ulicy, setkami szyldów, restauracji, knajpek, a także najdroższych samochodów i sklepów. No i piętrowe autobusy. Te są nowiutkie, lecz przy odrobinie szczęścia wpaść można na zabytkowy okaz z odsłoniętym piętrem. Przejażdżka nim to wspaniałe przeżycie!
Ulice Centralu są w większości wąskie. W dodatku nad wyspą góruje kilka wysokich szczytów, przez co dzielnica położona jest na nieregularnym terenie, uliczki są kręte i co chwilę to wznoszą się, to znów opadają. Ale to tylko dodaje im uroku. W partiach położonych nieco wyżej zaczyna dominować niska zabudowa. Charakterystyczna tu jest architektura w stylu kolonialnym — jest to bardzo ciekawe dziedzictwo po Brytyjczykach. Osobliwe wrażenie robi na przykład wiekowa już katedra św. Jana z imponującymi szklanymi wysokościowcami w tle.
Większość hongkońskich biurowców to dosłownie lustra. Architekci prześcigają się w projektowaniu coraz to nowych form, kształtów, a także sposobów iluminacji. Są wieżowce ze szkła czarnego i żółtego, smukłe i strzeliste, a także szersze, przysadziste i o bardziej wyrafinowanych kształtach. Do wyboru, do koloru. Dosłownie. Największe wrażenie, przynajmniej na mnie, robi najwyższy drapacz chmur w mieście. To smukła, niebotyczna, prosta i dostojna wieża, siedziba Hongkońskiego Centrum Finansowego. Szczyt budynku niemal bez przerwy skryty we mgle sprawia niesamowite wrażenie.
Oczywiście nie może obyć się bez szoku — pół dzielnicy zajęte przez koczujące panie o urodzie południowej. Nie wiem, czy to tylko tymczasowo, ale rozsiadały się niemal wszędzie: pod biurowcami, w przejściach, w parkach, na placach. Były ich tysiące. Jadły, piły, malowały się, grały w karty, strzygły się nawzajem. Później dowiedziałem się, że to Filipinki. Jednak po co się tak tłumnie zgromadziły — pozostanie zagadką. Na pewno nie żebrały, nic w tym rodzaju. Wydaje mi się, że przybyły w poszukiwaniu pracy. Urządziły sobie nawet imprezę z przedstawieniami tanecznymi i występami komików. Największą konsternację wywołała we mnie grupka będąca w trakcie hm… — powiedzmy — nieskromnej sesji zdjęciowej. Jej celu mogę się tylko domyślać.
Również policja hongkońska to całkiem nowe doświadczenie. Tutejsi stróże prawa przywiązują większą wagę do swych obowiązków. Zdarzyło mi się na nabrzeżu rzucić gdzieś odruchowo niedbale niedopałek (na kontynencie czasem trudno o kosz na śmieci, więc nie ma wyjścia). Dostrzegł to akurat jeden z panów. Spojrzał na mnie takim wzrokiem, że przerażony czym prędzej podniosłem niedopałek z ziemi i pobiegłem jakieś 100 metrów do kosza… Grunt, że nie wlepił mi kary…
Szczyt Szczytu
Central wspina się stopniowo po zboczu Victoria Peak (552 m n.p.m.). Jeśli stanąć u stóp góry i spojrzeć ku jej wierzchołkowi, widać, że okolica stopniowo dziczeje, aż w pewnym momencie linia wysokich bloków mieszkalnych urywa się. Zaczyna się obszar zalesiony, gdzie ulokowała się miejska burżuazja. Niesamowicie wyglądają ostatnie budynki wystrzelające już spomiędzy drzew. Do tego delikatna mgła dopełniająca wrażenia nierealności…
Na Szczyt (bo tak właśnie nazwano najwyższy wierzchołek góry) dostać się można zabytkowym tramwajem z 1888 roku o wdzięcznej nazwie Tramwaj na Szczyt. Jedzie się nim około dwudziestu minut. Tory ustawione są pod naprawdę ostrym kątem, przepływające za oknem biurowce i wieżowce zdają się stopniowo chylić ku upadkowi. Niezapomniane wrażenie.
U celu tramwajowej wycieczki, na szczycie Szczytu, stoi wieża z tarasem widokowym. Ponieważ jest to teren porządnie już zalesiony, nie widać na razie świateł miasta. Na wieży, kiedy podchodzi się powoli do barierki, zaczyna się już dostrzegać stopniowo wyłaniającą się nocną panoramę Hongkongu, aż w końcu jawi się ona w pełnej okazałości. Widok zapierający dech nawet najbardziej niewrażliwym chojrakom. Światła Centralu, Port Victoria, dalej neony Kowloon oraz jego Tsim Sha Tsui i Mong Kok… A wszystko otacza nieprzenikniona czerń morza.
Hongkong — nie-Hongkong
Jednak Hongkong to nie tylko betonowo-szklane morze i tłoczne ulice. Są miejsca, gdzie można wypocząć, odetchnąć świeżym powietrzem, a co najważniejsze — zasmakować chińskiej tradycji i kultury. Na przykład Lantau, największa z okolicznych wysp, o górzystym, leśnym krajobrazie. Na najwyższą z gór najlepiej wjechać kolejką linową. Z wagoników rozpościera się zapierający dech widok, widać też gigantyczne hongkońskie lotnisko.
Na szczycie znajduje się jedna z głównych atrakcji Hongkongu: buddyjski klasztor Po Lin z 1920 r. (mnisi serwują doskonałe wegetariańskie posiłki) oraz najwyższy brązowy posąg Buddy na świecie — młody, bo wzniesiony na początku lat dziewięćdziesiątych XX wieku, Budda Świątyni Nieba, zwany Olbrzymim Buddą. Nazwa pochodzi od pekińskiej Świątyni Nieba i jej Ołtarzu Nieba. Posłużył on za wzór podstawy monumentu. Aby obejrzeć posąg z bliska, trzeba pokonać 268-stopniowe schody, same w sobie stanowiące podobno nie lada atrakcję.
Miejsca takie jak wyspa Lantau (a jest ich jeszcze kilka) sprawiają, że Hongkong jawi się przybyszowi… inaczej. Nie widzi się już w nim jedynie gigantycznej metropolii. Okazuje się, że wizyta tutaj może równie dobrze być wspaniałym spotkaniem z tradycyjną kulturą Chin. Może nie do końca w emanującym dziesiątkami minionych wieków wydaniu, ale równie fascynującym. Poza tym, czemu nie miałoby to być preludium do prawdziwej przygody na Dalekim Wschodzie?