Historyczny przegląd prasy (3–9 października 2011)
Pierwodruk wywiadu opublikowanego w zeszłotygodniowym „URz” (P. Skwieciński, „Na dworze Paganiniego strachu”, „URz”, nr 35) ukazał się w rosyjskim tygodniku „Włast” pod jakże wymownym tytułem „Państwo to on”.
Biorąc pod uwagę specyfikę „proletariackiego” państwa, kolejne czystki, prześladowania, tajemnicze zaginięcia, zgony i tak dalej, które dotykały nawet najbardziej prominentnych funkcjonariuszy sowieckiego reżymu, trudno sobie wyobrazić, że jeden z członków tej specyficznej kliki mógł piastować swe liczne urzędy – choć na zapleczu władzy, to jednak ciągle blisko niej – przez tak wiele lat. A jednak.
Rzeczony wywiad można z pewnością traktować jako bardzo wartościowe źródło historyczne. Trzeba przyznać, że Smirtiukow, sowiecki kacyk, który zmarł w 2004 roku, miał o czym rozprawiać. Widział i słyszał naprawdę wiele. Warto więc oddać mu głos i wraz z nim przenieść się w kremlowskie kazamaty epoki Stalina, Mołotowa, Berii et consortes. Tym bardziej, że opowiadał o rzeczach arcyciekawych, ale posługiwał się przy tym językiem bardzo przystępnym, wciągającym, wręcz gawędziarskim. Dla przykładu:
[O Józefie Wissarionowiczu] Idziesz z papierami i widzisz: idzie on, sam, tylko z ochroną. Na 25-30 metrów przed nim – jeden ochroniarz. A ok. 2 m za nim – jeszcze dwóch. Było polecenie, żeby w takiej sytuacji stanąć plecami do ściany, trzymać ręce tak, żeby były widoczne i czekać, aż przejdzie. Nie było natomiast wskazówek, jak się z nim witać. Ja, kiedy przechodził obok, mówiłem po prostu: – Dzień dobry, towarzyszu Stalin. On w odpowiedzi podnosił prawą rękę i milcząc, szedł dalej. [...] Na strachu grał lepiej niż Paganini na skrzypcach. Jakie on stawiał ludziom zadania? Zawsze terminy były nierealne albo polecenie wydane w taki sposób, że cokolwiek zrobisz – czemuś będziesz winien. [...] Kiedyś szedł po gmachu KC obok wydziału ds. pracy z kobietami i nagle usłyszał, że tam wszyscy się głośno śmieją. Zatrzymał się, odwrócił do ochroniarza i powiedział: – Żeby tego więcej nie było! Ochroniarz przekazał Malenkowowi. A ten zaczął łamać głowę: żeby czego więcej nie było – śmiechu, wydziału, czy jego pracowników? Długo myśleli, i w końcu przyjęli wariant kompromisowy – zlikwidować wydział, ale jego pracowników nie aresztować.
[O Beri] Pamiętam, jak w końcu lat 40. któregoś wieczoru Beria wezwał mnie i ministra handlu Żaworonkowa. – Żeby mi jutro był gotów kwartalny plan zaopatrzenia ludności – mówi. Spróbowaliśmy się sprzeciwiać, dowodzić, że z reguły taki plan robi się później i dlatego w tej chwili nie mamy nic przygotowanego. Beria popatrzył na nas uważnie i zupełnie spokojnie mówi: – Żeby za 24 godziny pan był gotów. Spóźnicie się – połamię ręce i nogi. Żaworonkow to był odważny chłop, w czasie wojny obronił Tułę przed niemiecką armią pancerną bez regularnego wojska, za pomocą samych oddziałów robotniczych i pułku NKWD. A tu, u Berii, dosłownie zaczęły mu się trząść ręce ze strachu. Plan zakończyliśmy o godz. 14 następnego dnia, o 19 był już zatwierdzony.
Szlacheckie wybory
Utrzymujący się w zeszłym tygodniu wszędobylski duch wyborów parlamentarnych udzielił się również „Newsweekowi”, na którego łamach Andrzej Krajewski opublikował artykuł o znamiennym tytule „Wybory po szlachecku” („Newsweek”, nr 40.).
Autor, w kontekście niskiej zazwyczaj frekwencji, opowiada o zwyczajach związanych z wyborem posłów w czasach I Rzeczypospolitej. Król powiadamiał o zwołaniu sejmu starostów, którzy informowali o tym brać szlachecką mieszkającą na terenie podległym ich jurysdykcji. Lokalna szlachta zjeżdżała następnie na sejmik regionalny i tam wybierała swoich przedstawicieli na sejm walny.
Jako że wszyscy szlachcice byli sobie teoretycznie równi, każdy głos liczył się tak samo. Kampania wyborcza polegała więc na skaptowaniu przez magnaterię jak największej liczby herbowych, aby ci wybrali posłów wedle uznania zamożniejszych panów braci. Częstowano więc, szczególnie gołotę, licznymi przysmakami, zapewniano darmowe miejsca w gospodach i klasztorach, wyprawiano uczty.
Decyzje na sejmiku, w myśl złotej szlacheckiej wolności, podejmowano jednogłośnie. Jak pisze Krajewski
musiano [...] przekonać mniejszość, by zechciała zgodzić się na to, czego pragnęła większość. Jeśli po burzliwej dyskusji okazywało się, że nadal jest kilku oponentów lub choćby jeden, usiłowano dogadać się po dobroci. Najpierw proszono oponenta o zmianę zdania, potem zaklinano na różne świętości. Jeśli mimo to trwał w uporze, można było go upić do nieprzytomności, tak by nie był w stanie głosować.
W ostateczności opornego brata „roznoszono na szabelkach”. Koniec końców posłami na sejm walny zostawali zazwyczaj posiadacze dość sporego majątku, albowiem podróżować musieli „na własny koszt, a wydatki i diety państwo wypłacało z opóźnieniem”.
Jasnogórskie cuda
W ostatnim numerze nowego tygodnika „Wręcz Przeciwnie” (wydawanego przez byłych dziennikarzy „Wprost”, którzy nie zgadzają się z obecną linią pisma) Leszek Pietrzak opisuje („Cud Wałęsy”, „Wręcz Przeciwnie”, nr 2.) przypadek cudownego uzdrowienia biednego chłopa pochodzącego z wielodzietnej rodziny z Wielkopolski – Józefa Wałęsy (zbieżność nazwisk przypadkowa). Złamał on w dzieciństwie nogę, która – pomimo interwencji felczera – krzywo się zrosła, przez co młody człowiek nie był w stanie pomagać rodzinie w gospodarce. Pomoc ta była jednak konieczna.
W sierpniu 1926 roku 22-letni Wałęsa wybrał się więc pieszo do Częstochowy na Jasną Górę, do której przybył po miesiącu wędrówki. Zdążył wziąć udział w uroczystościach Narodzenia Najświętszej Maryi Panny. 8 września, podczas nabożeństwa stojący dookoła niego ludzie usłyszeli krzyk: „Jestem uleczony! Cud, cud się wydarzył!” – wołał Wałęsa, po czym odrzucił kulę i zaczął normalnie chodzić.
Informacja o jego uzdrowieniu była tak popularna, że w prasie więcej miejsca poświęcano tylko ustąpieniu gabinetu Bartla, a endeckie dzienniki pisały, że było ono dowodem Bożej opieki nad Polską w czasach, gdy „chcą nam zbezcześcić naszą wiarę”, a „komuniści podnoszą swoje plugawe szpony na Kościół”.
Sam Wałęsa stał się w swych rodzinnych stronach wielce znaczącą figurą. Jego słowa traktowano jako prawdy objawione, został on wyrocznią dla okolicznych mieszkańców. Nie wiadomo jednak, jak potoczyły się jego dalsze losy, już wkrótce stracił bowiem zainteresowanie prasy.
Redakcja: Roman Sidorski