Historyczny przegląd prasy (25–31 lipca 2011)
Co ciekawe, przywołany niemiecki kronikarz w państwie pierwszego króla Polski znajdował również pozytywne aspekty jego funkcjonowania, które wynikały z „dodatnich” przymiotów Polaków. I tak wprost zachwycony był Thietmar edyktem wydanym przez księcia Bolesława dotyczącym cudzołożników. Z drugiej strony trudno mu się dziwić - treść wspomnianego aktu brzmiała: „[cudzołożnika – K. K.] prowadzi się na most targowy i przymocowuje doń, wbijając gwóźdź przez mosznę z jądrami. Następnie umieszcza się obok ostry nóż i pozostawia mu się trudny wybór: albo tam umrzeć, albo obciąć ową część ciała”.
Poza, jakbyśmy to nazwali dzisiaj żyjąc w postpolitycznych czasach, „czarnym PR”, który zafundował nam Thietmar, średniowiecze utrwaliło na zachodnich dworach nader pozytywny obraz naszego kraju. W sycylijskiej „Księdze Rogera” (ok. 1154 r.) znalazła się wzmianka o Krakowie, który przedstawiony jest jako „miasto piękne i wielkie, o wielu domach i mieszkańcach, targach, winnicach i ogrodach”. Również w encyklopedii Piusa II znajdują się peany na cześć ówczesnej Polski.
Wraz ze średniowieczem jednak, skończyła się również „dobra prasa” Polaków i Polski na zachodzie. Papieski nuncjusz w drugiej poł. XVI w. pisał, że Polacy są „z przyrodzenia powolni, lubią próżnowanie i pohulanki, najmniejszego nie cierpią przymusu, i dlatego może nie są zbyt ścisłymi przestrzegaczami praw”. Zwracał również uwagę na olbrzymie pijaństwo, które należało wręcz do zasad dobrego wychowania. Na moment pozytywny wizerunek Polski wrócił wraz z objęciem tronu przez Henryka Walezego – jeszcze długie lata opowiadano na Zachodzie o wspaniałym poselstwie polskiej szlachty, która przybyła do Paryża przed koronacją francuskiego księcia.
Jak pisze Krajewski, do końca XIX wieku było już tylko gorzej. W opinii o Rzeczpospolitej przeważały stwierdzenia o pijaństwie, anarchii, rozrzutności, życiu na pokaz, dręczeniu chłopstwa i nieuctwie. Pod koniec wieku XVIII anonimowy pisarz stwierdził w pracy wydanej we Francji, że „Polak to najgorsza, najbardziej godna pogardy, najpodlejsza, najbardziej znienawidzona, najnieuczciwsza, najgłupsza, najniegodziwsza i najtchórzliwsza istota spośród wszystkich małp”. Straciwszy swe państwo, Polacy niestety nie mogli się już chociaż bronić.
Witamy w PRL
Na łamach „Uważam Rze” w podróż po PRL-owskich restauracjach, knajpach i barach zabiera nas Ryszard Makowski artykułem „Knajpa soczewką bzdury PRL” („URz”, nr 25) pokazując w ten sposób wszelkiej maści absurdy z tymi miejscami i z tą epoką związane.
Na wstępie Makowski zauważa, że w okresie PRL aby napić się w knajpie alkoholu koniecznym było zamówienie jakiejś „zakąski”. Ironizuje, że „tak dbano o kulturę picia”. Co ciekawe, często „na kuchni” brakowało nawet jakiejś drobnej przegryzki. Co wtedy? Doliczano do rachunku zakąskę, której w rzeczywistości nie było, po czym delikwent otrzymywał zamówiony alkohol i wszystko się zgadzało.
Z alkoholem, jak dalej pisze Makowski, w czasach słusznie minionych wiąże się wiele ciekawych przygód i zabawnych historii. Dla przykładu: w jednej z warszawskich restauracji w latach 70. w ramach ogólnokrajowego dbania o trzeźwość nie można było postawić butelki wódki na stole. Co więc począć? Ano zamawiało się... talerz wódki, czyli pięknie ułożone na talerzyku dziesięć pięćdziesiątek czystego napoju. Alkohol bowiem był podstawą, fundamentem każdorazowego pobytu w restauracji. Klient bowiem, jak pisze Makowski, „był w lokalu po to, aby go okraść, naciągnąć, a jeśli protestował – sprać po gębie. Pijany w knajpie był zupełnie bez szans”.
Kelnerzy to osobny temat licznych historii i anegdot. Makowski wspomina, że fantazja niektórych nie miała granic. W jednym ze stołecznych lokali kelnerzy widząc bogatego klienta zamawiającego szampana „z górnej półki”, wypijali go na zapleczu, do pustej butelki zaś wlewając – rzecz jasna, jakżeby inaczej – „Sowietskoje Igristoje”.
W każdej restauracji znajdowała się jednak tzw. „Księga życzeń i zażaleń”, którą bardzo szczegółowo sprawdzano. Jak pisze Makowski, zazwyczaj jednak, gdy pojawiał się w niej wpis rodzaju: „kelner zachowywał się nieuprzejmie, wręcz chamsko, a zupa była zimna, do tego na drugie danie czekałem 40 minut i dostałem stek zamiast obstalowanego schabowego. Zwracam się z prośbą o wyciągnięcie konsekwencji”, kelner naprędce zwoływał pospolite ruszenie swoich bliskich znajomych i po krótkim czasie pojawiał się taki oto wpis: „Byłem świadkiem tej sytuacji i pragnę zaznaczyć, że to ten jegomość awanturował się bez powodu. Kelner był niezwykle uprzejmy, to tamten się zachowywał bez oznak kultury. A jedzenie w... jest wręcz pyszne”. Makowski podsumowuje, że „patrząc na to z perspektywy czasu, można się nawet uśmiechnąć, jednak rzeczywistość knajpiana PRL była tak samo idiotyczna jak cały tamten system”.
„Niech te skur*** konają na ulicy”
Weekendowe wydanie „Rzeczpospolitej” przyniosło fascynujący wywiad Piotra Zychowicza z generałem Januszem Brochwicz-Lewińskim „Gryfem”, podczas powstania warszawskiego dowódcą obrony pałacyku Michla („Wierzymy, że to miało sens”, „Rz” z 30-31 VII, nr 176, „PlusMinus”, nr 30).
Brochwicz-Lewiński porusza ważną kwestię jeńców niemieckich branych przez powstańców podczas warszawskiego zrywu. Rozróżnia pod tym względem walkę z jednostkami Wehrmachtu, Gestapo i SS. Dla żołnierzy dwóch ostatnich formacji litości raczej nie było. Generał tak opowiada o nieudanym szturmie SS na pałacyk Michla: „Wszyscy w jednej chwili zostali zabici lub ranni. Otworzyliśmy do nich ogień z bardzo bliskiej odległości, ze wszystkiego cośmy mieli [...] Gdy położyli się pokotem na ulicy, ranni nie mogli liczyć na naszą pomoc. Wiedzieliśmy, z kim mamy do czynienia”. Pytany zaś o to, czy Niemcy wołali o pomoc, dodaje: „[...] Mogli jednak sobie tak wołać do woli. Nie miałem dla nich żadnej litości. Wiedziałem, że jeżeli to oni złapaliby kogoś z naszych, to nie tylko by go zamordowali, ale jeszcze wcześniej w okrutny sposób by się nad nim znęcali. To sami robili z naszymi cywilami. Ci esesmani mieli ręce po łokcie unurzane we krwi. Gdy patrzyłem wtedy na nich, pomyślałem: niech te skurwysyny konają na ulicy”.
Ważną kwestią poruszaną przez rozmówców był temat decyzji o wybuchu powstania warszawskiego, szczególnie gorący po ostatnich słowach ministra spraw zagranicznych Radosława Sikorskiego (chociaż wywiad ukazał się przed opublikowaniem przez niego słów o „narodowej katastrofie”). Według Brochwicz-Lewińskiego rozkaz o rozpoczęciu powstania nie był błędem. Przyznaje jednak, że „Bór” pomylił się co do koncepcji oparcia całej operacji o współdziałanie z Sowietami. Generał mówi, że po wojnie rozmawiał na ten temat z gen. Komorowskim, który twierdził, że liczył albo na wejście Sowietów do Warszawy albo zniszczenie przez nich niemieckiej artylerii, której koordynaty Komorowski chciał Sowietom przekazać.
Na koniec generał mówi: „Kochałem to piękne miasto, z którego w 1944 roku nie zostało nic. Mimo to, podobnie jak wielu innych powstańców warszawskich, wierzymy, że to, co zrobiliśmy, miało sens”.
Zobacz też:
Redakcja: Tomasz Leszkowicz