Herta Müller – „Strażnik bierze swój grzebień” – recenzja i ocena
Ponoć literatura broni się słowem, zdaniem, przecinkiem i kropką na końcu. Stary zakurzony egzemplarz książki jest tyleż samo wart co nowy i w ultranowoczesnej szacie, a nawet więcej (przy czym upierają się zwolennicy tej teorii), gdyż nosi znamiona doświadczeń swoich czytelników i pachnie historią. Niektórzy żyją w przekonaniu, że z liberaturą jest jak z fotelem. Oczywiście najważniejsze, żeby był wygodny, ale fajnie, jeśli dobrze wygląda i pasuje do naszego salonu. Zwolennicy tej teorii rozpływają się w zachwytach nad symbiotycznym współistnieniem literatury i sztuk plastycznych. Liberatura staje się najwyższym stanem, najdoskonalszym połączeniem. Spaja to, co najlepsze w tradycji i to, co najlepsze w nowoczesności. Daje produkt spełniający wszelkie wymagania formalne i estetyczne.
Liberatura obdarza wolnością. Słowo konotuje znaczenie łacińskiego „liber” w kontekście wolności twórczej oraz książki jako nośnika treści. Dała się o tym już dawno przekonać sama Herta Muller. Zgodnie z konwencją dadaistycznego poematu w 1993 roku stworzyła niepowtarzalne dzieło. Wycinała z gazet litery, słowa, zdjęcia i ilustrowała nimi swoją poezję. Niekiedy ustawiała je w opozycji do siebie, chcąc podkreślić dramatyzm wyczytywanych zdań. Czasem starała się łagodzić surowe wycinanki słów subtelnym, delikatnym kształtem przedmiotu wydobytego ze zdjęcia, pozwalając na dosłowne zilustrowanie tekstu. Kolaż, jaki tworzy się z tych wszystkich fragmentów przekonuje o niesamowitej wrażliwości na słowa i kształty, wskazuje na nieopisane skupienie, jakiego doświadczała przy jego tworzeniu autorka. Korporacja Ha!art. wydała w listopadzie 2010 roku jej dwujęzyczny tomik poezji „Strażnik bierze swój grzebień. O odchodzeniu i odcięciu” („Der Wachter nimmt seinen Kamm. Vom Weggehen und Ausscheren”), wykorzystując to, co sama autorka niespełna dwadzieścia lat wcześniej sama stworzyła. Zgrabne niebieskie pudełko kryje w swym wnętrzu twórczość noblistki zebraną na pojedynczych 94 kartkach. Przypomina to trochę talię kart, której części można w dowolny sposób rozłożyć na stole, próbować znaleźć dla niej swój własny język i w nieskończoność układać je w szereg konstelacji, w intymny zbiór, według prywatnego klucza. Istotą tego wydawnictwa staje się rozbieranie na czynniki pierwsze treści. Układanie własnych kompozycji tekstowych. Sugeruje to sama autorka, tworząc formę graficzną książki z powycinanych liter i słów. Pojedynczych. Nie należących pierwotnie do siebie. Pozwala im na nowo zaistnieć. Pozwala im na nowo się rozpadać. W nieskończoność.
Taki sposób „opakowania” swojej twórczości nie jest oczywiście żadną nowością w świecie liberatury, bo już w latach 60. XX wieku autorzy kusili się o prezentowanie swoich dzieł w podobnej formie, a i wiele wieków wcześniej poeci i pisarze próbowali sił w ilustrowaniu swoich tomików i książek. Musimy jednak do każdego kolejnego wydawnictwa odnosić się krytycznie i starać się popatrzeć na nie, jak na zupełnie nową jakość, gdyż w liberaturze wszystko staje się treścią. Cała przestrzeń, w której zanurzane są słowa, staje się dziełem. Układ typograficzny, ilustracje, okładka, rodzaj papieru, ilość stron, kształt nadają nowy sens twórczości. Książka staje się integralną częścią dzieła, odrzuca swoją semantyczną anonimowość i nadaje jej nowy wymiar.
Muszę przyznać, że należę do zwolenników tego rodzaju eksperymentów. Nieformalne związki literatury i sztuk plastycznych kuszą mnie swoją formą i nadawaniem dodatkowych znaczeń tekstowi. Lubię, kiedy autor pozostawia mi przestrzeń w której mogę na swój, bardzo prywatny sposób, poukładać jego przekaz. Pozwala dopasować własny świat do moich oczekiwań i przyzwyczajeń. Nie narzuca. Pozwala cudownie współistnieć wolności autora i wolności czytelnika. Nie ogranicza swoja wizją. Wskazuje jedynie kierunek, w którym powinien podążyć czytelnik. Jest jak cichy towarzysz.
Czy musimy szukać złotego środka między zwolennikami i przeciwnikami liberatury? Czy w tym przypadku autorytet noblistki nie daje nam jednoznacznej odpowiedzi, że warto przyglądać się temu zjawisku z mniejszym dystansem? Wierzę, że warto. Na pewno warto!
Korekta: Bożena Chymkowska