Henry Kissinger - „Dyplomacja” - recenzja i ocena
Politycy szukali jakiegokolwiek rozwiązania wyjścia z twarzą, wojskowi byli temu przeciwni. Na ich uwagę o utracie Indochin w razie wycofania wojska, doradca prezydenta ds. bezpieczeństwa narodowego raczej stwierdził niż zapytał – so what? ([i co z tego?]). Na to krótkie, konkretne pytanie, Kissingerowi nie potrafili racjonalnie odpowiedzieć czterogwiazdkowi lokatorzy Pentagonu. I co z tego, że Indochiny upadną? Co to oznacza dla Ameryki. Po raz pierwszy od wielu, wielu lat decydenci polityczni nie zwracali większej uwagi na aspekty ideologiczne, etyczne. Liczył się pragmatyzm.
Czy to był nowy rozdział amerykańskiej polityki? I czy Dyplomacja – wiekopomne dzieło Kissingera – jest w stanie odpowiedzieć na to pytanie? Oto przed nami podróż poprzez stosunki międzynarodowe od momentu kiedy średniowieczne, uniwersalne zasady zaczęły ustępować na dobre miejsca czemuś co od biedy już w XVI wieku można nazwać interesem narodowym. Tyle tylko, że miejsce Ameryki w tym systemie jest z oczywistych przyczyn dość specjalne. Stąd też Dyplomacja stanowi przede wszystkim amerykańskie spojrzenie na politykę zagraniczną.
Nie trzeba dodawać, że zrodzona we Włoszech i Francji koncepcja raison d’etat nie odpowiadała Ojcom Założycielom. Amerykanom kojarzyła się bowiem z polityką monarchów absolutnych, ewentualnie ich ministrów i doradców. Ponieważ teoretycznie koloniści zbuntowali się przeciwko takim rozwiązaniom, nie wypadało wchodzić w te same koleiny w drodze do wielkości. Stąd amerykańska polityka szukała – momentami na siłę – jakiegoś idealistycznego wytłumaczenia.
O ile ograniczano się do działań na kontynencie amerykańskim (czyli mniej więcej do końca XIX wieku) jakieś uzasadnienie zawsze udawało się wynaleźć. Rozbudowę floty tłumaczono np. potrzebą obrony całego kontynentu amerykańskiego. Kongresmeni nie musieli – lub nie chcieli – wiedzieć, że miliony pompowane w uzbrojone dzieła stoczniowców amerykańskich będą służyć imperialnym interesom amerykańskiego establishmentu.
Kissinger na wstępie swojej książki pokazał, że rozwiązania napięcia między idealizmem a pragmatyzmem nie można było unikać wiecznie. Zrozumiał to Theodore Roosevelt. Stał się on pierwszym amerykańskim prezydentem, który nie zwracał większej uwagi na całą otoczkę idealistyczną. Wszak to jemu przypisuje się stwierdzenie „Może to [tu pada określenie powszechnie uważane za wulgarne], ale to nasz [znowu to określenie]!”. Minęło jednak kilka lat i u steru amerykańskiej polityki pojawił się nowy idealista – Thomas Woodrow Wilson
Kissinger opisując narodziny racji stanu oraz interesu narodowego w stosunkach dyplomatycznych dużo miejsca poświęca XIX-wiecznej dyplomacji europejskiej. Widać wyraźnie, że jest zafascynowany subtelnością posunięć Metternicha i Talleyranda, finezją planów, szachami dyplomatycznymi. Obaj dyplomaci całe życie próbowali utkać misterną konstrukcję zwaną „koncertem mocarstw”. Niestety w XIX wieku co rusz pojawiał się ktoś, kto rozstrajał instrumenty, zmuszając kompozytorów do pisania partytury od początku.
Wspomniane procesy oraz domorośli dyrygenci (szczególne ukłony dla cesarza Wilhelma II) dokonali czegoś niesamowitego – orkiestra mocarstw zaczęła niemiłosiernie fałszować. To z kolei doprowadziło do kataklizmu, jakim była I wojna światowa. W tym kontekście Kissinger pokazuje profesorki wręcz zapał Wilsona. Próbował on nauczyć Europejczyków odejścia od stosowania zasad Realpolitik i skupienia się na wartościowszej, etycznej i przede wszystkim idealistycznej części polityki. Tak jak życzyli sobie tego Ojcowie Założyciele. Idealizm Wilsona zderzył się jednak z bezlitosnymi realiami życia. Europejscy dyplomaci – wychowani na „tradycyjnych” wartościach dyplomacji – w ogóle się do niego nie stosowali.
Kissinger ukazuje jednocześnie dwie ciemne strony dyplomacji w służbie idei i dyplomacji w służbie interesu. Przykładami są mu odpowiednio Adolf Hitler i Józef Stalin. Pierwszy postanowił w imię ideologii popełnić błąd za błędem. Drugi natomiast – przeciwnie. Zimny i wyczekujący ruchu aż do ostatniej chwili okazał się prawdziwym mistrzem dyplomacji. Ale czy aby na pewno? Otóż Wydaje się, że Kissinger podaje nam na tacy klucz do zrozumienia takiego, a nie innego porządku świata po II wojnie światowej. Stalin-pragmatyk nie rozumiał posunięć Roosvelta-idealisty (Franklina Delano, oczywiście; co ciekawe, Kissinger jakoś nie dostrzega zgoła nieidealistycznej polityki Roosvelta wobec Chin Narodowych). Sowiecki dyktator nie mógł uwierzyć, że w polityce można kierować się czymś więcej niż interesem. Stąd jego dość oszałamiające pasmo sukcesów.
Kissinger chyba na każdej stronie udowadnia, że Realpolitik jest jedynym i odpowiednim wyborem. Nie jest tak, że wyraża dezaprobatę wobec idealistów. Natomiast raczej nie szanuje ludzi, którzy mając narzędzia i szansę nie korzystali z jednego i drugiego bo… nie wiedzieli czego chcieli albo chcieli niemożliwego. Co ciekawe uważa, że jeśli żelazny interes narodowy subtelnie przykryje się płaszczykiem idealizmu, to ostatecznie odniesie się sukces. „Skromnie” jako przykład daje administrację Nixona, która zapoczątkowała ten trend. Zbyteczne dodawać, że sam był kreatorem tego trendu.
Czy się zgodzimy czy nie – studium Kissingera to dotychczas najlepsze chyba kompendium dyplomacji dostępne na rynku wydawniczym. Zresztą przykład o tyle jasny, że wzmocniony licznymi przykładami. Jednocześnie pozwala zrozumieć wiele procesów dziejowych. Ale czy Kissinger ma zawsze rację? Na to pytanie drodzy Czytelnicy musicie odpowiedzieć sobie sami. Po książkę sięgnijcie koniecznie!