Grzebanie w nocniku
Na początku wyjaśnijmy: reżyser i skandalista Andrzej Żuławski opublikował w lutym powieść autobiograficzną pt. „Nocnik”, w której fikcja miesza się ponoć z rzeczywistością, a bohaterowie wzorowani na realnych postaciach noszą wymyślone nazwiska i charakteryzowani są często przez autora w bardzo niewybredny sposób. Szczególnie urażona poczuła się aktorka Weronika Rosati, która uznała, że książkowa Esterka („tam jest [w Hollywood – R.S.] za pieniądze głupich rodziców, spychając się do najdoskonalszego ssania ch**a”) jest z nią tożsama i oskarżyła Żuławskiego o naruszenie dóbr osobistych. Przychylając się do wniosku o zabezpieczenie powództwa, sąd nakazał wydawcy wycofanie „Nocnika” ze sprzedaży, co przysporzyło mu wiele rozgłosu, a jego ceny na internetowych aukcjach wywindowało ponoć do 300 zł.
Nie chcę wypowiadać się na temat słuszności decyzji sądu (któremu zarzucano w prasie cenzurę) ani wartości literackiej powieści, której zresztą (przynajmniej na razie) nie czytałem. Przedstawiona tak pokrótce sprawa jest jednak dobrym pretekstem do kilku refleksji źródłoznawczych.
Elementarz
Książkę Żuławskiego można by zaliczyć do gatunku, który w pracach naukowych nazywa się literaturą dokumentu osobistego. Pojęcie to obejmuje m.in. różnie definiowane pamiętniki, dzienniki, autobiografie itp., za ich najważniejszą cechę uważa się jednak niefikcjonalność, mającą odróżniać je od beletrystyki. Jak wiele innych funkcjonujących w historiografii klasyfikacji, również ta okazuje się być zupełnie niepraktyczna.
Historyk inne pytania zadaje dziełu literackiemu, a inne tekstowi traktującemu o wydarzeniach rzeczywistych. Jednak przed przystąpieniem do „przesłuchania” źródeł, każde z nich trzeba poddać krytyce zewnętrznej (autentyczności) i wewnętrznej (wiarygodności). Innymi słowy, wykorzystując wypracowywane od stuleci procedury warsztatowe, winno się ustalić, czy źródło jest tym, za co się podaje (np. czy nie zostało sfałszowane) oraz czy zawarte w nim i interesujące nas w danym momencie informacje są godne zaufania. To oczywiście elementarz znany chyba każdemu studentowi historii.
W pierwszej kolejności należy zatem sprawdzić, czy dany tekst deklaruje się jako należący do literatury faktu, czy też beletrystyki (oczywiście pomijam tutaj dokumenty i inne typy źródeł). Niestety, przyjęte w badaniach historycznych (i literaturoznawczych) klasyfikacje gatunkowe sprawiają, że krytyka zewnętrzna kończy się często już na tym etapie: skoro coś jest pamiętnikiem lub dziennikiem (choćby z tytułu), to znaczy, że wszelkie zawarte w nim nieprawdziwe informacje są efektem kłamstwa lub pomyłki autora, a generalnie rzecz biorąc opowiadać on powinien o wydarzeniach rzeczywistych. I na odwrót: jeśli coś jest powieścią, to w ogóle nie warto zajmować się zawartymi w niej faktami.
Zgubny stereotyp
Tymczasem historyk powinien dopiero sprawdzić, czy tekst, który trzyma w ręku, rzeczywiście jest (zgodnie z deklaracją) pamiętnikiem lub np. powieścią. W przeciwnym wypadku uczony już u progu swych badań naraża się na fundamentalny błąd, mogący spowodować odrzucenie bądź zaufanie źródłu, które na to nie zasługuje. Mimo to stereotypowe przekonania na temat literatury wspomnieniowej (i szerzej: dokumentu osobistego) są mocno zakorzenione w pracach naukowych i często zdają się zastępować badaczom krytykę wewnętrzną i zewnętrzną. Na przykład często zakłada się apriorycznie niską wiarygodność tej kategorii źródeł, choć ta powinna być każdorazowo weryfikowana.
Problemy z odróżnieniem literatury faktu od pięknej są dobrze znane mediewistom i badaczom dziejów starożytnych, a spisywane od stuleci wspomnienia (od dzieła Paska, przez dzienniki dziewiętnasto i dwudziestowiecznych literatów, po chłopów i robotników startujących w licznych konkursach pamiętnikarskich) zdradzają często mniejsze i większe ambicje literackie. I choć nie są to fakty obce autorom prac poświęconych literaturze dokumentu osobistego, nie przenosi się to w praktyce ani na rewizję istniejących klasyfikacji, ani na bardziej wnikliwą krytykę wykorzystywanych przez historyków pamiętników (oczywiście jest to uogólnienie, które może być dla niejednego badacza krzywdzące).
Co dobrego z grzebania w „Nocniku”?
Przypadek „Nocnika” może mieć (choć nie musi i zapewne nie będzie miał) pozytywny wpływ zarówno na rozwój metod krytyki literatury wspomnieniowej, jak i postrzeganie historyków w społeczeństwie. Pojawił się bowiem dość jaskrawy, a przede wszystkim bardzo głośny przykład tego, że fikcja bardzo ściśle łączy się niekiedy z rzeczywistością, a granica między nimi bywa bardzo mało czytelna. Powinien to być zatem pewien sygnał dla historyków: musicie nauczyć się odróżniać jedno od drugiego. Nie segregując poszczególne źródła, ale analizując każde z osobna akapit po akapicie, a nawet zdanie po zdaniu.
Z drugiej zaś strony, zbliżający się proces także przed sądem postawi zadanie, z jakim stykają się często historycy. I to oni powinni być, wraz z literaturoznawcami, powołani na biegłych, którzy pomogliby wydać wyrok. Możliwe przy tym, że sprawiedliwy werdykt jest w tej sprawie niemal niemożliwy. Badacz-humanista ma ten komfort, że niczego ostatecznie i jednoznacznie rozstrzygać nie musi. Sąd ma tylko dwie opcje: winny – niewinny.
Przypominamy, że felietony publikowane w naszym serwisie zawierają osobiste opinie ich autorów. Nie przedstawiają one oficjalnego stanowiska redakcji "Histmag.org".