Gombrowiczowski świat form i gęb w Dumontowskim wydaniu
Film Martwe wody Brunona Dumonta jest nie tylko zabawną komedią absurdów, ale również refleksją na temat arystokracji początków dwudziestego stulecia oraz odmienności w świecie określonych ról społecznych i form. Fabuła filmu może się polskim widzom wydawać znajoma. Wiele wątków poruszanych w komedii Dumonta przypomina bowiem treść utworów polskiego pisarza Witolda Gombrowicza. W rozmowie z Histmagiem, Janusz Majcherek, krytyk teatralny i wykładowca Wydziału Wiedzy o Teatrze Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie, przedstawia podobieństwa między twórczością francuskiego filmowca i polskiego autora Ferdydurke oraz dzieli się swoimi przemyśleniami na temat filmu.
Marek Teler: W recenzjach filmu Martwe wody możemy odnaleźć różne jego interpretacje: jedni widzą w nim po prostu pełną absurdów komedię o szalonej arystokracji, inni szukają refleksji o inności, głębszego filozoficznego sensu. Jak Pan odczytuje przekaz reżysera, Brunona Dumonta?
Janusz Majcherek: Patrzyłem na ten film z dużą przyjemnością, szalenie mi się podobał i ogromnie mnie śmieszył. Dość często miałem jednak takie wrażenie, że ten świat i ta sytuacja troszkę mi coś przypominają. Nie idzie mi tu oczywiście o jakieś naśladownictwo czy świadome i jawne nawiązania, ale o pewne powinowactwa. Mam na myśli Gombrowicza. W krajach frankofońskich Gombrowicz jest oczywiście znanym pisarzem, więc nie mogę wykluczyć, że Dumont czytał Gombrowicza, ale nawet jeśli nie czytał, to na zasadzie pewnego powinowactwa pokazał elementy, które były cechą jego twórczości i biografii. Oto pokazany jest świat wyższej sfery: w wypadku Dumonta jest to poważna francuska burżuazja, w wypadku Gombrowicza sfery starego ziemiaństwa o korzeniach szlacheckich, które po powstaniu styczniowym zostało, jak to się mówi w historii, „wysadzone z siodła” i na dobrą sprawę stawało się wręcz w pewnym momencie mieszczaństwem. Tym niemniej pewne tony, postawy, ambicje, snobizmy i aspiracje tej wyższej klasy pozostały silne.
Mały Gombrowicz, który urodził się w 1904 r. (mniej więcej w czasie, w którym dzieje się akcja filmu Dumonta), wychowując się w takim właśnie świecie pełnego pretensji ziemiaństwa, dostrzegał pewną śmieszność czy jak to mówił „sklerotyczność” swojej klasy – kompletne wyprucie z jakiejkolwiek treści. Została po niej sama forma – przestrzegana, podtrzymywana, ale tylko forma. Nie tylko to dostrzegał i wyśmiewał, ale też uwielbiał rozmaite prowokacje po to, żeby wykazać absurdalność tego świata. Jako chłopiec uwielbiał bawić się z dziećmi ze służby, fascynował go „parobek” – nieraz pisał o tym chociażby w Ferdydurke. Coś takiego znajdujemy i u Dumonta. Na samym początku filmu ma miejsce cudowny przyjazd samochodem oszalałej burżuazyjnej rodzinki. Od razu widzimy tę „sklerotyczność”, przerysowanie, egzaltację – jest to właściwie karykatura tej klasy. Przejawia ona pewien rodzaj sztucznego zachwytu i ciekawości biednym ludem Flandrii. Mamy sytuację zestawienia dwóch klas: klasa wyższa jest od pierwszej sceny bardzo okrutnie ośmieszona, a z drugiej strony jest ta dziwna klasa biednych ludzi, którzy są jak gdyby schowani za swoją formą i nie wiadomo o czym w gruncie rzeczy myślą. Po paru chwilach okazuje się, że mają oni swoją tajemnicę.
M.T.: Wychodzi na jaw, że są kanibalami.
J.M.: To z kolei budzi skojarzenie z opowiadaniem Gombrowicza Biesiada u hrabiny Kotłubaj, gdzie z jednej strony są opisane kolacje i przyjęcia u tytułowej hrabiny, będące obrazem kompletnie wymyślonego, sztucznego i nadmuchanego życia pseudokulturalnego wyższych sfer – są czytane jakieś koszmarne poezje, toczą się dyskusje w sztucznym wysokim tonie, a z drugiej strony to co im zostaje podane do jedzenia, to jak się okazuje jest parobek – chłopiec, który posługiwał. Tak więc ten kanibalizm zestawiony z arystokracją też coś z Gombrowiczem ma wspólnego.
M.T.: U Dumonta szaleńcami są członkowie rodziny Van Peteghem, u Gombrowicza była to jego rodzina ze strony matki, Kotkowscy. Czy można odnaleźć analogie między tymi dwiema rodzinami?
J.M.: Troszkę tak. Ten wizerunek burżuazji u Dumonta jest karykaturalny, są oni na granicy obłędu – jeśli nie wszyscy, to przynajmniej niektórzy z nich, np. brat pani domu. Tym obłędem była też naznaczona rodzina Gombrowicza ze strony matki. Te powinowactwa idą jeszcze dalej, bo u Gombrowicza fascynacja „parobkiem” ma ewidentnie charakter erotyczny, a nawet ściśle mówiąc homoerotyczny. Natomiast w filmie też mamy coś podobnego, bo przecież Billie jest postacią androgyniczną, która na dodatek przejawia fascynację erotyczną przedstawicielem ludu.
M.T.: Billie jest bohaterem/bohaterką, który/która łamie wszystkie schematy związane z arystokracją.
J.M.: Jest to rodzaj pewnego buntu. Dochodzi do wzajemnej fascynacji, czyli przekroczenia granic przyjętych przez rodzinę. W końcu jednak ten biedny chłopak z ludu orientuje się, że Billie jest androgyniczna – uważał ją za dziewczynę, a okazała się chłopakiem. To też motyw Gombrowiczowski. Z innych utworów Gombrowicza, które mogą się kojarzyć z tym filmem, warto wymienić Operetkę, mówiącą o tym jak trochę bajkowe księstwo szuka wyjścia z nudy i wypalenia. Urządza bal, na którym ma być ustanowiona nowa moda przyszłości i bal ten okazuje się okazją dla ludu do obalającej stary porządek rewolucji. W filmie Dumonta takiej rewolucji nie ma, jest on raczej pesymistyczny. Gombrowicz jednak do końca wierzył, że ta niższa klasa, to co nazywał niedojrzałością, młodością i pięknością, co jest naturalne i nieuwięzione w kulturze, to jakaś wartość, do której warto zmierzać. W Operetce symbolizuje ją Albertynka, która pojawia się na końcu naga, bez żadnego stroju i żadnej formy.
Polecamy film Bruno Dumonta „Martwe Wody”:
M.T.: W filmie też pojawia się scena, w której naga/nagi Billie stoi w wodzie odwrócona/odwrócony do nas plecami.
J.M.: Oczywiście, że tak. Tyle tylko, że w filmie, jeżeli ja to dobrze czytam, to zbliżenie klasy wysokiej i niskiej, czyli Billie i zbieracza omułków, kończy się fatalnie, a nawet podwójnie fatalnie. Najpierw on, rozczarowany faktem, że ona jest do pewnego stopnia jednak chłopcem, próbuje ją zabić, a potem wraca do swojej pierwszej dziewczyny, która jest służącą w tej burżuazyjnej rodzinie. W finale filmu, kiedy spotykają się jeszcze na plaży, on jest z tą swoją służącą, a Billie nadchodzi, ma miejsce gra spojrzeń i dochodzi do zdecydowanego rozstania. Wyraźnie się okazuje, że zdaniem Dumonta takie zbliżenie klas jest w ogóle niemożliwe – każdy zostaje w swojej formie. Burżuje są skazani na kompletny kres, wypalą się do końca we własnym sosie, a biedacy zostaną w swoim: będą może dalej zjadać ludzi, których przewożą przez rzekę i żyć własnym życiem.
M.T.: Jak w takim razie postrzegać postać Billie – jako zwiastun innego, nowego świata? W przeciwieństwie do swojej rodziny wydaje się ona być całkiem normalna, nie jest przerysowana.
J.M.: Ona jest normalna na tle rodziny, ale jednocześnie jest odmienna, jest innym przez swoją dziwną dwoistą seksualność. Być może jest to takie przesłanie, że jakimś sposobem na przekroczenie starej formy jest akceptacja inności, która mimo że jest odmiennością, w gruncie rzeczy jest bardziej normalna i ludzka niż ci ludzie uwięzieni w swoich kostiumach i maskach.
M.T.: A czy można też spojrzeć na tę postać bardziej współczesnym okiem? Francja jest krajem liberalnym i tolerancyjnym wobec mniejszości seksualnych.
J.M.: Oczywiście można na to zagadnienie spojrzeć szerzej. Tym innym może być ktoś o innej orientacji seksualnej, ale również ktoś kto przychodzi z innej kultury czy cywilizacji, kto w jakiś sposób burzy dotychczasowy świat i ten stary świat się go boi lub go nie akceptuje, a przynajmniej nie rozumie. A tymczasem może to jest jakaś szansa, żeby się przebić przez tę skorupę, w której się tkwi.
M.T.: Jak więc odczytywać tytuł filmu Martwe wody? W oryginale brzmi on Ma Loute – jest to imię jednego z bohaterów, polskie tłumaczenie jest zupełnie inne.
J.M.: Zastanawiałem się dlaczego wybrano tytuł Martwe wody. Akcja filmu dzieje się nad morzem i cały czas na nie patrzymy. Mamy piękne sceny wypłynięcia w morze, burzy na morzu i ratowania rozbitków z morza. To morze niewątpliwe symbolizuje pewną mroczną siłę, może śmierć, coś co stanowi zagrożenie, czyha i wobec tego zagrożenia trzeba jakoś poukładać nasz świat na nowo. Nie mam tutaj dobrego pomysłu, ale tytuł jest nadany przez polskiego dystrybutora, więc trudno tu odgadywać intencję.
M.T.: Dumont w swoim dziele umieszcza w rolach głównych wielkie francuskie gwiazdy obok naturszczyków, debiutantów. Jak ocenia Pan to połączenie – czy te różnice w grze aktorskiej są mocno dostrzegalne?
J.M.: Ta różnica była oczywiście dostrzegalna, ale mi się to szalenie podobało. Chwilę przed obejrzeniem tego filmu obejrzałem czteroodcinkowy serial Dumonta Mały Quinquin, gdzie też grają wyłącznie lub prawie wyłącznie naturszczycy. Oni są dobrani w sposób fantastyczny, na granicy pewnego okrucieństwa. To są ludzie troszkę jak z burleski z lat 20., jeden gruby, drugi chudy – Flip i Flap czy Pat i Patachon, a w wypadku zbieraczy omułków są to twarze wręcz jak z Hieronima Boscha - są oni niepokojący, dziwni i na swój sposób brzydcy. To bardzo ciekawie wygląda w zestawieniu z zawodowymi aktorami – występuje tam przecież Juliette Binoche, która jest w swej roli niesłychanie zaskakująca. Gra na granicy karykatury i jest w tym potwornie śmieszna. Myślę, że to co jest takim przerysowaniem u tych naturszczyków, wynikającym po prostu z tego, że reżyser tak ich dobrał, fantastycznie koresponduje z przerysowaniem aktorów zawodowych, którzy tę karykaturalność osiągają środkami zawodowymi.
M.T.: Dumont nazywany jest „filozofem z kamerą”, jego filmy mają skłaniać do refleksji. Co przeciętny widz może wyciągnąć dla siebie z filmu Martwe wody?
J.M.: Myślę, że film na swojej powierzchni jest potwornie śmieszny, groteskowy, a chwilami surrealistyczny (sceny z inspektorem policji, który odlatuje jak balon gdzieś w powietrze), ale pod spodem jest tam właściwie jakieś poważne i dosyć gorzkie przesłanie. Mówi ono o tym, co Gombrowicz powiedział kiedyś w związku z Ferdydurke – przed gębą nie ma ucieczki. Przenosząc to na film, można powiedzieć, że ludzie są uwięzieni w swoich rolach społecznych i nawet jeżeli próbują je przekroczyć i jakoś zbliżyć się do siebie, to jest to w najlepszym razie bardzo trudne, o ile w ogóle nie niemożliwe.