Georg Schmidt-Scheeder – „Reporter Diabła” – recenzja i ocena
Zagadnienie odpowiedniego relacjonowania wojen jest tak stare jak historia konfliktów zbrojnych. Politycy wykorzystywali relacje ze zwycięskich bitew do zyskiwania popularności, klęski natomiast przedstawiali w jak najkorzystniejszym świetle. Manipulowanie informacjami było stosunkowo łatwe aż do pojawienia się środków technicznych umożliwiających (przynajmniej w teorii) obiektywne rejestrowanie pola bitwy. Przywilej pierwszej wojny szczegółowo relacjonowanej przez zawodowców przypadł wojnie krymskiej, kiedy to reporterzy korzystający z nowych środków transportu i łączności mieli możliwość częstego przesyłania sprawozdań do swoich redakcji. Nadal jednak byli to tylko cywile tolerowani przez wojsko, tak samo jak podczas „Wielkiej Wojny”.
„PK? Co to jest? Burdel na kółkach?”
III Rzesza, przygotowując się do nowej wojny, musiała rozwiązać dość poważny problem. Z jednej strony planowała szereg podbojów i stworzenie tysiącletniego imperium, z drugiej społeczeństwo dobrze pamiętało okropne obrazy z okopów poprzedniego konfliktu. O ile przygotowanie społeczeństwa do wojny mogło przebiegać z użyciem dotychczasowych środków (wieców, filmów i przemówień), to nadal pozostawał problem odpowiedniego „sprzedania” działań zbrojnych. Rozwiązaniem mieli się stać dziennikarze w mundurach. Byli to cywilni reporterzy, fotoreporterzy i kamerzyści, którzy otrzymali po mobilizacji dość ciekawy przydział służbowy: Propaganda Kompanie. Pod tą nazwą kryły się mobilne oddziały propagandowe, dysponujące własnymi pojazdami, w tym ciężkimi ciężarówkami z platformami, służącymi do filmowania podczas jazdy. Przydzielano jedną kompanię na armię, a jej lotne patrole przerzucano tam, gdzie toczyły się najcięższe walki. Propagandyści często ginęli lub odnosili rany, przebywając cały czas w pierwszej linii, przez co po pewnym czasie zwykli żołnierze zaczęli traktować ich jak towarzyszy. Własne PK posiadała marynarka i lotnictwo (fotoreporterzy i kamerzyści pełnili funkcję strzelców pokładowych), a także SS.
Co kryje się za okładką?
Omawiana pozycja jest zapisem wspomnień członka PK, służącego w niej jako fotoreporter od pierwszych szkoleń do końca wojny. Całość liczy sobie 350 stron, z czego na właściwy tekst przypada 291. 40 stron poświęcono na ilustracje, składające się ze zdjęć i rysunków z epoki.
Autor opiera się przede wszystkich na własnych wspomnieniach z czasu wojny. Był w ogniu walki w Polsce, Belgii, Francji, Rosji oraz na Węgrzech, bez przerwy zajmując sie swoją reporterską pracą. W swej karierze miał nawet okazję być świadkiem złapania i przesłuchania generała Własowa wraz z najbliższym personelem. Co ważne, w książce ucieka w zasadzie od opisywania „wielkich” wydarzeń, a skupia się na codziennym życiu piechurów. Dzięki temu czytelnik ma unikalną okazję zajrzeć niejako wprost do schronu, w którym żywi leżą razem z martwymi, a przed piecem stoją zamarznięte odrąbane nogi Rosjan. Dopiero po odtajaniu można było ściągnąć z nich tak bardzo poszukiwane walonki. Schmidt-Scheeder nie cofa się również przed opisywaniem ciężkich warunków walki i robi to bez wysławiania Wehrmachtu czy „pudrowania” detali. W jego wspomnieniach Rosjanie porywają niemieckich wartowników tak często, że trzeba ich przybijać palikami do ziemi, a broń wiązać do nich za pomocą drutu. Co ciekawe, podkradanie kozłów z drutem kolczastym zmienia się w osobliwe zawody między walczącymi stronami. Także Rosjan Autor przedstawia bardzo bezpośrednio, nie unikając opisywania ich męstwa, ale i kanibalizmu, powszechnego w okrążonych jednostkach. Nie stroni przy tym od krytycznego oceniania skutków propagandy Goebbelsa, kiedy to widzi w gazetach swoje zdjęcia z przekręconymi lub kłamliwymi podpisami, w których garść angielskich jeńców przedstawia się jako dowód na nieudaną ewakuację Brytyjskiego Korpusu Ekspedycyjnego. Schmidt-Scheeder przedstawia także bardziej wesołe momenty. Podczas walk we Francji zmuszony był to ukrycia się wraz z towarzyszem w WC. Ich sytuacja uległa gwałtownemu pogorszeniu, kiedy do tego samego miejsca ruszył przyciśnięty potrzebą angielski żołnierz... po ciąg tej historii dalszy zapraszam na karty książki.
Niekiedy Autor pozwala sobie na wycieczki dotyczące wydarzeń, których nie był osobistym uczestnikiem, a które pozwalają na lepsze zrozumienie klimatu panującego w jednostkach PK, oraz warunków w jakich działały. Dzięki temu czytelnik ma okazję dowiedzieć się m.in. o początkach kariery Marii Kalojeropoulou (Maria Callas), wypromowanej przez PK, historii słynnej piosenki „Lili Marleen” i żołnierskiego radia Belgrad. Równie ciekawie czyta się fragmenty mówiące o prawdziwej historii smażenia jajek na błotnikach czołgów w Afryce, przygodach Rommla czy różnych perypetiach różnorodnie odznaczonych członków PK. Schmidt-Scheeder poświęcił też kilka stron na wyjaśnienie przyczyn powstania tej specyficznej formacji, stosowanych stopni, struktury i liczebności.
Kilka nieścisłości
Niestety, jak w prawie każdej książce, w „Reporterze” znajdują się błędy, wynikające zarówno z tłumaczenia, jak i niewiedzy Autora. Podczas lektury kilka razy spotyka się termin „działo maszynowe” w sytuacjach, w których każdy obeznany czytelnik rozpozna lekki bądź ciężki karabin maszynowy. Co ciekawe, tłumaczka sam termin KM czy CKM kilkakrotnie stosuje w tekście, więc niezrozumiałe jest dla mnie użycie zwrotu „działo maszynowe”. Bardziej bolesny jest zamieszczony przez Autora opis szarży polskich ułanów na niemieckie czołgi (5 wozów PzKpfw 35t), do jakiej miało dojść na wojskowym lotnisku w Dęblinie nad Wisłą. Jak wiadomo, we wrześniu 1939 polscy ułani nigdy nie przeprowadzili takiego ataku. Tymczasem Schmidt-Scheeder, który sam nie widział tego wydarzenia, przytacza nie tylko relację świadka, ale sam okrasza ten fragment bardzo plastycznym opisem (pisze np. Niektórzy kłuli lancami w czołgi, cięli szablami, aż lance i szable pękały), tłumacząc całe zajście działaniem polskiej propagandy, wmawiającej własnym żołnierzom, że niemieckie czołgi są z tektury. Całość wygląda niestety na opowiastkę powtórzoną przez Autora, okraszoną kłamliwą (lub kompletnie przekręconą) relacją. Wielka szkoda, że Autor, piszący wielokrotnie o kłamstwach Goebbelsa, nie pokusił się o zweryfikowanie tej opowieści w bardziej wiarygodnych źródłach.
Podsumowanie
„Reporter Diabła” to ciekawa praca opowiadająca o codzienności dziennikarzy w mundurach. Ci żołnierze, często brani za oddział elitarny z racji noszenia specjalnych opasek na przedramieniu, musieli wykazywać się odwagą dość szczególnego rodzaju. Ich zadaniem było nie zabijać, a fotografować. Często musieli się, z racji potrzeby wykonania dobrego zdjęcia lub ujęcia właściwego kadru w obiektywie kamery filmowej, wyczołgiwać z ukrycia podczas ciężkiego ostrzału. Z tym samym reporterskim zacięciem Schmidt-Scheeder spisał swoje wspomnienia, przez co całość czyta się jak dobrą sensacyjną książkę. W moim odczuciu, zawód autora i związane z nim przyzwyczajenia pisarskie są zarówno zaletą tej pozycji, jak i wadą. Momentami odnosiłem wrażenie, jakbym czytał szereg interesujących reportaży, które ktoś z musu połączył w jedną całość. Autorowi nie brakuje zdolności literackich w odmalowywaniu danych sytuacji i postaci, jednak zmontowanie wszystkiego w całość nie wyszło już tak gładko, jakbyśmy wszyscy sobie tego życzyli. Nie brak jednak w książce wielu interesujących każdego miłośnika historii II wojny detali, dzięki którym całość prezentuje się bardzo korzystnie.
Zredagował: Kamil Janicki