Formowanie III Rzeczpospolitej (cz. 2)

opublikowano: 2013-09-22, 17:31
wolna licencja
Rząd Tadeusza Mazowieckiego, mimo silnej konkurencji, uznać można za najdziwniejszy rząd postkomunistyczny. Do tego stopnia, że zdania są podzielone nawet w kwestii jego „postkomunistyczności”.
reklama

Przeczytaj pierwszą część artykułu

Polska Rzeczypospolita… Polska

Odnawiane państwo wymagało odnowionej konstytucji. Nie było wprawdzie szans, by nową ustawę zasadniczą napisać na kolanie, zmiana jednak, nawet symboliczna, była niezbędna. Przystąpiono więc do prac nad nowelizacją, zakończonych uchwaleniem jej 29 grudnia 1989 roku. Nie była to pierwsza poprawka w tym roku - poprzednią wprowadził rząd Rakowskiego 7 kwietnia, a zmiany w niej zawarte służyły w dużej mierze przeprowadzeniu wyborów kontraktowych w formie choć zbliżonej do uczciwych wyborów demokratycznych władz państwa. Stąd zmiana ordynacji wyborczej, odtworzenie funkcji Senatu oraz urzędu prezydenta, zlikwidowanie Rady Państwa etc. Zmiany te, choć konieczne, były jednak, po pierwsze, podyktowane koniecznością przeprowadzenia wyborów, po drugie zaś, wprowadził je jeszcze rząd, co do którego nie było wątpliwości, iż był całkowicie komunistyczny. Ekipa Mazowieckiego musiała konstytucję bezwzględnie znowelizować, zwłaszcza, że nie było możliwości uchwalenia nowej. Co zatem zostało poprawione?

Tadeusz Mazowiecki (fot. Artur Klose na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa – Na tych samych warunkach 2.0.)

Tradycyjnie już: mniej, niż oczekiwano. Nowelizacja była dość symboliczna, choć niektóre symbole były ważne. Przykładowo, powrócono do nazwy Rzeczypospolita Polska, usunięto cały przesycony ideologią wstęp jak również odwołania do sojuszu ze Związkiem Sowieckim i bratnimi demokracjami ludowymi oraz fragment mówiący o przewodniej roli PZPR. Poza tym potwierdzono zmiany z nowelizacji kwietniowej, pluralizm polityczny, przywrócono koronę Orłu Białemu… i tyle. Po nowym rządzie można było oczekiwać czegoś więcej niż tylko kosmetyki. Samo usunięcie z konstytucji Związku Sowieckiego i PZPR dawało odczuć, że idą zmiany, jednak nie było to do końca to, czego oczekiwano. Stanęły temu na drodze trzy przeszkody.

Po pierwsze: czas. Trzeba pamiętać, że prace nad pierwszą postkomunistyczną konstytucją RP trwały aż do 1997 roku. Owszem, wielokrotnie napotykały one na problemy, zmieniały się koncepcje, jednym słowem prace nie szły z maksymalną prędkością, daje to jednak pewien obraz ogromu zadań, jaka stoi przed tworzącymi konstytucję. Dodajmy jednak, że prace te zaczął właśnie Mazowiecki, 7 grudnia 1989 roku powstają bowiem dwie komisje konstytucyjne (sejmowa i senacka), na których czele stają Bronisław Geremek oraz Alicja Grześkowiak.

Po drugie: legitymizacja. Istniały bardzo poważne wątpliwości, czy Sejm kontraktowy, który przecież nie jest przedstawicielstwem obywateli państwa, powinien zajmować się kwestią tak fundamentalną dla jego kształtu jak konstytucja. Wreszcie po trzecie i najważniejsze: wizja. Czyli coś, czego nie miał ani Mazowiecki, ani nikt z jego ekipy, ani w sumie nikt z obozu solidarnościowego. Nikt nie miał pomysłu, jak ma wyglądać państwo, które powstawało w efekcie przemian. Zabrakło koncepcji na Polskę, który to brak okazał się już zmorą rządu Mazowieckiego i niestety jeszcze zostanie przywołany.

reklama

Przed Komisją Weryfikacyjną staje…

Krzysztof Kozłowski - pierwszy przedstawiciel strony solidarnościowej w MSW (fot. gdfl, opublikowano na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0).

Biorąc pod uwagę ogólne tempo prac Mazowieckiego, nie dziwi fakt, że Służba Bezpieczeństwa wciąż trwała w niezmienionym stanie... Czy aby na pewno nie dziwi? Nie mówimy tu o jakiejś komisji sejmowej, lecz o jednym z najważniejszych elementów aparatu represji PRL, który spokojnie niczym pączek w maśle trwał sobie w niezmienionym stanie aż do 6 kwietnia 1990 roku. Zastąpiono jedynie dowódców, a na miejsce dotychczasowego generała Henryka Dankowskiego przyszedł 1 listopada 1989 roku pułkownik Jerzy Karpacz. Jeżeli ktoś sądzi, że dla Dankowskiego oznaczało to kłopot, jest w błędzie - po oddaniu funkcji został pierwszym zastępcą ministra spraw zagranicznych. Nie był to zresztą jedyny absurd. SB, która przecież trwała dalej niezmieniona, pełniła niezmienione funkcje. Może i opozycja stała się nagle zwierzchnikami (a i to nie do końca), wciąż jednak istniały organizacje opozycyjne wobec nowego rządu - SB prowadziła działalność operacyjną wobec Konfederacji Polski Niepodległej czy Solidarności Walczącej. Cała ta konstrukcja zaczęła pękać dopiero 7 marca 1990 roku, kiedy podsekretarzem stanu w MSW został krakowski filozof i dziennikarz Krzysztof Kozłowski, natomiast 3 kwietnia tego roku Bronisław Komorowski oraz Janusz Onyszkiewicz otrzymali teki wiceministrów obrony narodowej. Trzy dni później uchwałą Sejmu problem w końcu rozwiązano: Milicja Obywatelska zamieniła się w Policję, zaś Służba Bezpieczeństwa w Urząd Ochrony Państwa, którego pierwszym szefem został wspominany już Kozłowski. O ile milicjanci stawali się policjantami w sposób automatyczny, o tyle funkcjonariusze SB podlegali weryfikacji. Z 22,5 tysięcy esbeków pozytywnie zweryfikowano 10 tysięcy, 8,5 tysiąca zaś nawet do niej nie przystąpiło. Do UOP, mocno ograniczonego, przeszło tylko 4,5 tysiąca, zaś spora część reszty rozpoczęła pracę w Policji lub Służbie Granicznej. Ponieważ jednak milicjantów nie weryfikowano w żaden sposób, byli funkcjonariusze trafiali między swoich niemal kolegów po fachu, nierzadko też znajdowały się dla nich posady kierownicze. O skali zjawiska mówi prosty fakt: w 2005 roku wciąż około 11% kadry dowódczej Policji stanowili byli pracownicy SB.

Lody ruszyły dopiero 6 lipca 1990 roku, kiedy Sejm odwołał Czesława Kiszczaka z fotela ministra spraw wewnętrznych zaś Floriana Siwickiego pozbawiono teki ministra obrony narodowej. Zastąpili ich odpowiednio Kozłowski oraz wiceadmirał Piotr Kołodziejczyk, szefem UOP został natomiast Andrzej Milczanowski. Zanim jednak doszło do tych zmian, Mazowieckiemu wielokrotnie proponowano zastępowanie starych pracowników nowymi. Z każdym razem bronił się przed tym panicznie, częściowo broniąc anachronicznych i nie mających racji bytu ustaleń okrągłostołowych, częściowo zaś z właściwego sobie strachu przed zmianami. Doszło do tego, że nawet gen. Kiszczak proponował mu, prawdopodobnie z czystego szyderstwa, zmiany personalne prowadzące do wyrzucenia dawnych działaczy partyjnych z resortów siłowych, przed czym Mazowiecki bronił się rękami i nogami.

reklama

Analogicznie wyglądała sytuacja w wojsku, gdzie na niezmienionych stanowiskach trwali dotychczasowi dowódcy. Pomysł awansowania młodszych oficerów, gotowych być bardziej lojalnymi wobec nowej władzy a także rokującymi większe nadzieje na przystosowanie się do zmienionej sytuacji kraju był zdecydowanie odrzucany za każdym razem, gdy się na nowo pojawiał. Co zaś się tyczy wojskowych służb wywiadowczych… Zmieniano je, nawet dwukrotnie. Najpierw w kwietniu 1989 roku, jeszcze za Rakowskiego, kiedy to rozwiązano Wojskową Służbę Wewnętrzną, na jej miejsce zaś powstał Zarząd II Wywiadu i Kontrwywiadu. Dopiero 22 sierpnia 1991 roku Mazowiecki podjął, rękoma ministra obrony narodowej Kołodziejczyka, działania mające na cel zmianę sytuacji: rozwiązał Zarząd II i powołał do istnienia Szefostwo Wojskowych Służb Informacyjnych. Była to jednak zmiana czysto organizacyjna - nie przeprowadzono żadnej weryfikacji, wszystkie stanowiska piastowali ci sami co dotychczas ludzie, funkcjonujący według tych samych procedur. I tak samo uwikłani w sieć zależności z czasów PRL, dzięki czemu w następnych latach polscy oficerowie wywiadu okazali się być bohaterami rozlicznych afer przestępczych i szpiegowskich, sam zaś wywiad oraz kontrwywiad były ze szczętem zinfiltrowane przez służby rosyjskie, którym dotychczas podlegały.

Co wy tam palicie?

Najbardziej chyba bulwersującą sprawą, ilustrującą nieudolność rządu Mazowieckiego, była kwestia archiwów MSW. Do ich niszczenia przystąpiono w sierpniu 1989 roku, kiedy okazało się, że władza wymyka się z rąk PZPR szybciej, niż ktokolwiek przypuszczał. 26 sierpnia gen. Tadeusz Szczygieł w piśmie do gen. Dankowskiego zaproponował rozpoczęcie niszczenie archiwów Służby Bezpieczeństwa, zaś jeszcze tego samego dnia Dankowski wyraził zgodę. Przez długi czas dawało się sprawę utrzymać w tajemnicy, dopiero 26 stycznia 1990 ukazał się artykuł w „Gazecie Wyborczej” opisujący tą praktykę. W odpowiedzi szef archiwów MSW płk Kazimierz Piotrowski najbezczelniej w świecie oświadczył, że niszczenie dokumentów jest rutynową praktyką związaną z reorganizacją MSW. Jak widać, scena z „Psów” Pasikowskiego, gdy kapitan Stopczyk bez mrugnięcia okiem łże o „fakturach za środki czystości”, jest nieźle oparta na faktach.

Zarówno Kiszczak, jak i Kozłowski zakazywali tych działań. O ile rozkazy Kiszczaka były wydawane dla prasy, nie zaś MSW, i miały na celu stworzenie wrażenia działania, o tyle z Kozłowskim sprawa wyglądała nieco inaczej. Faktem jest, że cały rząd Mazowieckiego przed lustracją bronił się rozpaczliwie i nierzadko bełkotliwie, co widać na przykład po wypowiedzi Kozłowskiego z kwietnia 1990 roku: Rzucenie tego materiału na żer opinii publicznej byłoby czymś nieludzkim, dającym pożywkę dla najgorszych instynktów. Jedyną, rachityczną zresztą, próbą przyjrzenia się działaniom MSW była powołana 2 sierpnia 1989 roku Nadzwyczajna Komisja do Zbadania Działalności MSW, na której czele stanął Jan Maria Rokita. Choć funkcjonowała do września 1991 roku, jej działania były bardzo mocno ograniczone przez prawie całkowity brak możliwości pracy. Nie mogła wzywać świadków na przesłuchania, nie uzyskała pełnego dostępu do archiwów, o każdy dokument musiała toczyć boje, często też otrzymywała je w wersji ocenzurowanej. Żadnej pomocy nie udzielił jej też rząd.

reklama

Kwestią otwartą jest tutaj odpowiedź na pytanie, czy indolencja Mazowieckiego w tej kwestii, której efektem była niemożność wyciągnięcia konsekwencji wobec aparatu bezpieki, była spowodowana jego kunktatorstwa i niechęci do podejmowania zdecydowanych działań, czy też problem leżał głębiej.

Krótka rozprawa między premierem, cenzorem i plebanem

Wśród instytucji aparatu represji w jakimkolwiek państwie totalitarnym cenzura znajdzie się na jednym z pierwszych miejsc. Skrępowanie wolnego słowa i wymiany myśli jest jedną z głównych cech tego typów ustrojów, rozsądnym założeniem jest więc, że w momencie odzyskiwania wolności cenzura zostaje zlikwidowana jako jedna z pierwszych. Zastanawia więc fakt, że Mazowiecki cenzurę zostawił w spokoju, zaczął zaś od czegoś zupełnie innego: Urzędu do Spraw Wyznań.

Legitymacja Tomasza Strzyżewskiego - najbardziej znanego pracownika cenzury, który w latach 70. ujawnił mechanizmy działania GUKPPiW.

Represje, jakim podlegał w okresie PRL Kościół (nie tylko katolicki), są bezsprzeczne i dobrze znane. Władza komunistyczna obawiała się tej instytucji, widząc w niej, i słusznie, przetrwalnik dążeń niepodległościowych oraz konkurenta w sprawowaniu „rządu dusz”. Nie ulega wątpliwości, iż działalność Urzędu do Spraw Wyznań była czarną kartą historii PRL i należało go zlikwidować. Ale…

Ten relikt stalinizmu w okresie lat 80. stopniowo tracił na znaczeniu, które w 1989 roku było już marginalne - nikt z Kościołem już walki w taki sposób, jak przed laty, nie prowadził. Ten zaś ustabilizował swoją sytuację do tego stopnia, że nie wymagała ona wspomagania, nie podlegał już represjom i nie utrudniano mu pracy. Choć nie ulega wątpliwości, że Urząd trzeba było zlikwidować, nie było konieczności robienia tego od razu, odkładając na później inne, ważniejsze zmiany. Tymczasem już 3 listopada Urząd do Spraw Wyznań przeszedł do historii, uprzedzając na przykład wspomnianą wcześniej cenzurę. Dlaczego?

Istnieją dwa wyjaśnienia. Po pierwsze, Mazowiecki był działaczem katolickim, współpracownikiem PAX, KIK i „Więzi”. Logiczne było, że instytucji, która tak bardzo rzucała kłody pod nogi Kościołowi, sympatią nie darzył. Trudno jednak uwierzyć, by był tak radykalny, by wypowiedzieć Urzędowi vendettę. Bardziej prawdopodobne wydaje się przyjęcie, że działał pod publiczkę. Usuwał źle kojarzący się element systemu represji, powszechnie znany, a zarazem wystarczająco nieważny, by jego zniknięcie nie naruszało ustaleń okrągłostołowych. Których, jak pamiętamy, trzymał się kurczowo. W końcu jednak i na nie przyszedł czas.

reklama

Główny Urząd Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk powstał w 1946 roku. Cenzura towarzyszyła więc Polakom przez cały okres komunizmu i z niecierpliwością wyczekiwano jej upadku. Nie do końca jednak, biorąc pod uwagę fakt, że po dojściu do władzy Mazowieckiego działała dalej. Mało tego, tylko dzięki sprzeciwowi grupy posłów OKP z planu budżetu na rok 1990 usunięto 5 mld złotych, przeznaczonych na jej działalność. Przyczyniło się to do ostatecznej jej likwidacji, która miała miejsce 11 kwietnia 1990 roku. W tym czasie jednak Urząd Rady Ministrów pracował nad projektem stworzenia... nowej cenzury - „demokratycznej” i opartej na prokuraturze. Podsekretarz stanu w URM Jerzy Ciemniewski argumentował, że trzeba zabezpieczyć państwo przed przestępstwami prasy. Po artykule zamieszczonym w „Gazecie Wyborczej” opór społeczny doprowadził do upadku pomysłu.

Po co działaczowi opozycyjnemu cenzura? Najprawdopodobniej ze strachu, tym razem jednak nie tylko przed naruszeniem umowy z PZPR. Cytując samego zainteresowanego: mogliśmy się obawiać prowokacji antyradzieckich w prasie, nie mieliśmy żadnych możliwości przeciwdziałania. Jeśli tłumaczenie to jest prawdziwe, to Mazowiecki wykazał się w tej sytuacji zadziwiającym jak na niego pragmatyzmem. Gotowość do zakneblowania ust prasie poprzez stworzenie własnej wersji znienawidzonego aparatu cenzury jest zadziwiająco radykalne jak na tą postać.

Sztandar partii – wyprowadzić!

Na te wygłoszone 28 stycznia 1990 roku słowa Mieczysława Rakowskiego miliony Polaków czekały od chwili utworzenia tej partii. Każdy zjazd PZPR kończył się wyprowadzeniem sztandaru, tym razem jednak były to słowa szczególne, bowiem tego dnia partia została rozwiązana. Znikła siła będące przedłużeniem woli Moskwy, pozostał jednak pewien niesmak.

Z jednej strony upadek partii cieszył z jasnych powodów. Z drugiej jednak nie było w tym żadnej zasługi Mazowieckiego. PZPR rozpadła się, bo nikt już nie chciał do niej należeć. Liczebność członków malała w zastraszającym tempie, lokale pustoszały, organizacje partyjne likwidowano. Same budynki stały się zresztą zarzewiem kolejnego konfliktu, zajmowali je bowiem członkowie Konfederacji Polski Niepodległej, żądając, między innymi, dofinansowania ich partii na takich samych zasadach co PZPR, ZSL i SD oraz rewindykacji majątku trwałego. Było to działanie nielegalne i nie można było oczekiwać, że rząd Mazowieckiego, dążący w końcu do stworzenia z Polski państwa prawa, poprze te działania. Doszło jednak do sytuacji kuriozalnej: kiedy Mazowiecki i Kuroń domagali się usunięcia ludzi KPN siłą, Kiszczak wykręcał się od tego jak mógł, zasłaniając się coraz dziwniejszymi wymówkami, na przykład wymyśloną chorobą gardła.

KPN nie był jednak w tym działaniu osamotniony - razem z Federacją Młodzieży Walczącej konfederaci otaczali obrady XI Zjazdu, osłaniane przez spore siły milicji. Tam zaś ważyły się dalsze losy dawnych rządzących.

reklama
Aleksander Kwaśniewski - jeden z najważniejszych liderów lewicy postkomunistycznej, któremu udało się wyciągnąć ją z politycznego niebytu z początku lat 90. do szczytów władzy w drugiej połowie dekady (fot. www.prezydent.pl, opublikowano na licencji GNU Free Documentation License, Version 1.2).

Podczas Zjazdu wyłoniły się dwie koncepcje działania. Pierwsza, mniejszościowa, popierana była przez jedynie kilkudziesięciu (na ponad 1,5 tysięcy) delegatów na czele z Tadeuszem Fiszbachem. Postulowała ona całkowite zerwanie ze skompromitowaną PZPR i rozpoczęcie wszystkiego od nowa. Odeszli oni i założyli Unię Socjaldemokratyczną, która po półtorej roku istnienia uległa rozwiązaniu i została częściowo wchłonięta przez Ruch Demokratyczno-Społeczny (później Unia Pracy).

Większość członków PZPR była jednak nieco bardziej pragmatyczna. Składała się ona z 1196 delegatów, którzy w przerwie obrad podjęli decyzję o utworzeniu Socjaldemokracji Rzeczypospolitej Polskiej, której przewodniczącym Rady Naczelnej wybrany został Aleksander Kwaśniewski, 36-letni członek Prezydium Rządu i przewodniczący Komitetu Społeczno-Politycznego Rady Ministrów, wcześniej zaś minister-członek Rady Ministrów ds. młodzieży. Obrady wznowiono jeszcze na chwilę, głównie by dopełnić formalności oraz by przekazać nowoutworzonej partii cały majątek likwidowanej PZPR. Wywołało to protest, jednak niestety nie Mazowieckiego. Ten wraz ze swoim rządem i większością OKP zablokował wszelkie próby utrudnienia SdRP przejęcia majątku nieboszczki Partii. Ważne jest, w jakim stylu odzyskamy ten majątek - tłumaczył Aleksander Hall, co budzi, delikatnie mówiąc, mieszane uczucia. W ostatecznym rachunku pod przewodnictwem Jacka Ambroziaka, szefa URM, powstała komisja, która miała zinwentaryzować majątek odziedziczony po PZPR. Jednak mimo jej działań, a nawet ustawy z 9 listopada 1990 roku o przejęciu tego majątku przez Skarb Państwa, SdRP zdołała zawładnąć wystarczająco wielką jego częścią, by zabezpieczyć swój byt.

Rewolucja czy ewolucja?

Rząd Mazowieckiego stał okrakiem w dwóch okresach: z jednej strony był to ostatni rząd PRL, zarazem jednak pierwszy rząd odrodzonej Rzeczypospolitej. Czy sprawdził się w tej roli?

Gdybym miał odpowiedzieć jednym słowem, było by to: „nie”. Do sukcesów można zaliczyć reformy gospodarcze, które pchnęły Polskę w kierunku gospodarki opartej na wolnym rynku i nieskrępowanych mechanizmach wymiany, elementach niezbędnych dla chcącego się rozwijać i bogacić kraju. W ogólnym rozrachunku słuszna była też polityka zagraniczna, gdzie udawało się Mazowieckiemu i Skubiszewskiemu dość skutecznie lawirować między upadającym imperium sowieckim oraz państwami zachodnimi, choć i tu zdarzały się porażki. Natomiast politykę wewnętrzne pozwolę sobie ocenić jako nieudaną. Wszystkie negatywne cechy Mazowieckiego, jego kunktatorstwo, lękliwość czy wręcz serwilizm dały tu o sobie znać i zatrzymały działania, dzięki którym można się było pozbyć spuścizny po PRL raz na zawsze. Pewną okolicznością łagodzącą jest tu fakt nieposiadania przez środowiska dotychczasowej opozycji pomysłu na Polskę. Jednak to Tadeusz Mazowiecki został premierem i to on wziął na swoje barki odpowiedzialność za kraj. I to on w swoim czasie, kiedy upływ czasu pozwoli na obiektywną ocenę jego rządów, zostanie z nich rozliczony.

Bibliografia:

  • Dudek Antoni, Historia polityczna Polski 1989–2011, Znak, Kraków 2013.
  • Dudek Antoni, Reglamentowana rewolucja. Rozkład dyktatury komunistycznej w Polsce 1988-1990, Arcana, Kraków, 2004.
  • Sowa Andrzej Leon, Historia polityczna Polski 1944–1991, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2011.

Zobacz też:

Artykuły publicystyczne w naszym serwisie zawierają osobiste opinie naszych redaktorów i publicystów. Nie przedstawiają one oficjalnego stanowiska redakcji „Histmag.org”.

Redakcja: Tomasz Leszkowicz

reklama
Komentarze
o autorze
Przemysław Mrówka
Absolwent Instytut Historycznego UW, były członek zarządu Koła Naukowego Historyków Wojskowości. Zajmuje się głównie historią wojskowości i drugiej połowy XX wieku, publikował, m. in. w „Gońcu Wolności”, „Uważam Rze Historia” i „Teologii Politycznej”. Były redaktor naczelny portalu Histmag.org. Miłośnik niezdrowego trybu życia.

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści, zawsze za darmo.

Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2024 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone