Fałszywy mit jedności
Polska nowoczesność nie miała wiele czasu, aby formować się w rzeczywistości demokratycznej. Na osi czasu wskazać należałoby raczej krótkie epizody niż zwarte okresy. O ile więc demokracja wydaje się być jednym z elementów nowoczesności, o tyle w naszej historii i kulturze jest z tym pewien problem. Oczywiście emancypacja narodu tworzyła się w kurzu publicystycznych polemik i sporów, w konflikcie idei, które różnie widziały polskość. Ale jedynie w krótkich przedziałach czasu waśnie wychodziły poza mury redakcji i przenosiły się na ulice oraz zakamarki instytucji parlamentarnych. Dopiero wtedy coś, co funkcjonowało jedynie na polu abstrakcyjnych dyskusji, stykało się z rzeczywistością.
W polskim doświadczeniu nowoczesności dominują jednak okresy braku wolności i to nie tylko w rozumieniu zewnętrznej okupacji, ale także wewnętrznych ograniczeń wynikających chociażby z autorytarnych rządów sanacji, czy w pewnym stopniu także dyktatury komunistycznej po II wojnie światowej.
Ta, choć narzucona z zewnątrz, utrzymywała się przecież także siłami wewnętrznymi, podsycanymi osobliwie rozumianym nacjonalizmem. Być może dlatego w rodzimej kulturze ukształtował się fałszywy mit jedności, którego trzonem jest przekonanie, że Polacy stanowią nie tylko naród ze wspólnym językiem, kulturą i historią, ale wręcz formację ideową, za którą stoi jedna myśl i jedna wizja świata.
Co gorsza, taka myśl tworzyła się nie tylko w środowiskach władzy, ale także opozycji. „Solidarność” – choć była zjawiskiem wielonurtowym – stała się bardzo szybko masą łączącą w sobie dziedzictwo przedwojennych socjalistów, powojennych rewizjonistów, inteligencji katolickiej, nacjonalistów, ludowego katolicyzmu, czy też wreszcie liberalizmu. Pozornie wykluczające się idee złączone zostały w jedno.
Poniekąd tak musiało być. Chodziło przecież o to, aby przerwać komunistyczną narrację o tym, że Partia jest najwyższym wyrazicielem myśli i woli całego narodu. Alternatywa siłą rzeczy podobną jedność budować musiała. Sprzyjał temu oczywiście fakt, że opozycja za nic nie odpowiadała, nie musiała podejmować żadnych wiążących decyzji, które wpływałyby na losy państwa. Mieszanie się sprzecznych idei było więc proste, bo nie przekładało się na codzienność. Wystarczyło fundamentalne hasło walki o wolność, choć przecież każdy tą wolność wyobrażał sobie inaczej.
Jeśli zastanawiamy się dzisiaj nad skalą współczesnych konfliktów politycznych, to u ich podstaw leży właśnie wspomniany mit jedności. Ich radykalizm polega głównie na tym, że poszczególne strony sporu uzurpują sobie prawo do mówienia w imieniu całego narodu i reprezentowania go. Pokolenie postsolidarnościowe jest w tej narracji mocno schizofreniczne – z jednej strony podkreślając swoje zasługi w walce o wolność, a z drugiej nie dopuszczając do siebie myśli, że konsekwencją tej właśnie wolności jest różnorodność myślenia i postaw. Przez to nasza polityka przestała być konkurowaniem idei, ale walką uzurpatorów o to, która uzurpacja będzie przez kolejne 4 lata dominująca.
Okres świąteczny nie sprzyja pozostawianiu spraw na tak krytycznych diagnozach. Jak więc poradzić sobie z fałszywą jednością? Po pierwsze wyjść należy od tego, że się różnimy. Rodzimy się w różnych domach, życie wrzuca nas w różne doświadczenia, różny jest stan naszej wiedzy, a i z tej wiedzy wyciągać możemy różne wnioski. Wreszcie co innego może być dla nas w życiu ważne.
Po drugie nie należy – moim zdaniem – poprzestawać na refleksji, że jako ludzie różnimy się, zatem przy różnicach powinniśmy pozostać. Jeśli uznamy takie spojrzenie za obowiązujące, to demokracja zamieni się w dyktaturę większości, w której rzeczywistość kreuje tylko ta wąska grupa ludzi, której akurat udało się zdobyć władzę. Różnorodność musi być zatem punktem wyjścia.
Po trzecie jedność powinniśmy uznać za ideał, do którego warto dążyć, choć może być on nieosiągalny. Dążenie do jedności wymusza na nas próbę podjęcia rozmowy, zrozumienia się czy wspólnego tworzenia. Jednym słowem, wrócić musimy do rozumienia demokracji nie jako ustroju, w którym władzę sprawuje większość, ale takim, w którym głosowania większościowe są jedynie ostateczną metodą rozstrzygania sporów. Warto przy okazji, aby spory nie były jedynie gadaniną dwóch stron do głuchej ściany.
Po czwarte wreszcie nie powinniśmy traktować narodu jako czegoś ostatecznie skończonego. Narody powstawały poprzez włączanie wykluczonych z życia politycznego grup społecznych, poprzez nadawanie im wartości, a nawet prawa do człowieczeństwa. Jest to proces ciągle niedokończony, a zasadnym wydaje się pytanie, czy w ogóle możliwy do zakończenia. Nie ma więc czegoś takiego jak narodowa jedność myśli i idei – ona bezustannie się tworzy na bazie sporów różnorodnych wizji ludzi, którzy ten naród pragną tworzyć.
Być może jeśli uwolnimy się z fałszywego mity jedności, nasze ciekawe czasy staną się mniej ciekawe, a i Święta przestaną być jedyną oazą spokoju w codziennych konfliktach politycznych. Bo jak mawiali Chińczycy: „lepiej być psem w czasach pokoju, niż człowiekiem w czasach chaosu”.
Artykuły publicystyczne w naszym serwisie zawierają osobiste opinie naszych redaktorów i publicystów. Nie przedstawiają one oficjalnego stanowiska redakcji „Histmag.org”. Masz inne zdanie i chcesz się nim podzielić na łamach „Histmag.org”? Wyślij swój tekst na: [email protected]. Na każdy pomysł odpowiemy.