Euroentuzjaści, eurosceptycy, eurokłamstwa
Po co odgrzewać stare kotlety, może ktoś zapytać. Referendalnej decyzji podważyć już praktycznie nie sposób, ale też trudno nad sprawą o takiej wadze przejść do porządku dziennego. Przecież te kotlety konsumujemy codziennie.
Nieczyste referendum
Nie tylko eurosceptyków wciąż martwi fakt, że Polacy w czerwcowym głosowaniu w 2003 roku tak naprawdę nie wiedzieli, nad czym głosują. Wstąpienie do Unii Europejskiej przedstawiane było przez większość polityków i mediów jako ukoronowanie kilkunastoletniego procesu transformacji ustrojowej. Jako ostateczne przekreślenie zgubnych dla Polski rezultatów konferencji jałtańskiej. Stan wiedzy Polaków na temat tego, czym Unia Europejska jest, jakie są jej instytucje i procedury w nich obowiązujące, był niemal zerowy. Decyzja o poparciu bądź odrzuceniu traktatu akcesyjnego nie miała charakteru racjonalno-pragmatycznego, lecz ideologiczno-emocjonalny. Mówiono, że do Unii wejść musimy, bo jak nie, to czeka Polaków Białoruś albo nawet Władywostok. Starsi ludzie z zapamiętaniem przekonywali, że oni na tej Unii już nie skorzystają, ale głosują na „tak” dla dobra wnuków. Z drugiej strony przeciwnicy zjednoczonej Europy straszyli śmiercionośną unią brukselską, porównując ją do apokaliptycznej Nierządnicy i utrzymując, że struktura ta zmusi nas do legalizacji aborcji i eutanazji oraz zniszczy Kościół.
Moim zdaniem, zwolennicy wejścia Polski do Unii Europejskiej zagrali nieczysto, stawiając na taki tryb podejmowania decyzji w istniejących warunkach społecznych. Powszechne referendum połączone z niskim stanem wiedzy Polaków na temat Unii było okolicznością nad wyraz korzystną dla euroentuzjastów. Obowiązująca konstytucja przewidywała dwie alternatywne drogi wyrażenia przez Polskę zgody na integrację. Według pierwszej możliwości, to politycy (a więc Ci, przynajmniej teoretycznie, najlepiej poinformowani) mieli na swe barki wziąć brzemię tej decyzji. Jednak zgoda była trudno osiągalna. By Polska powiedziała Unii „tak”, najpierw w Sejmie, a potem Senacie za integracją musiało opowiedzieć się co najmniej 2/3 deputowanych. Uzyskanie takiej większości w warunkach konfiguracji politycznej z 2003 roku było jednak wątpliwe. Europrzychylni parlamentarzyści wybrali zatem drugie rozwiązanie – referendum ogólnonarodowe. Nie kierowali się jednak wyłącznie, jak podkreślali, wagą problemu, o którym winno decydować całe społeczeństwo. Chodziło im również o konkretny wynik całej procedury. Przy wzmożonej kampanii poprzedzającej głosowanie uzyskanie zgody na „jedynie słuszne” rozwiązanie nie było takie trudne. Wystarczyło tylko zastosować w publicznej debacie kilka nie do końca czystych chwytów.
Złe proporcje, zła atmosfera
Pierwszy z nich to rażąca asymetria w prezentowaniu racji obydwu stron. Spójrzmy na Norwegię, która odrzuciła integracyjne projekty. Tak się składa, że przed referendum akcesyjnym w tym skandynawskim kraju zwolennicy i przeciwnicy wejścia do UE otrzymali po pięćdziesiąt procent czasu antenowego. Czym go zapełnili, było ich sprawą. Obywatele mieli szansę zapoznać się z racjami różnych uczestników sporu i, po ich ocenie, dokonać suwerennego wyboru. Jedno pytanie i dwie odpowiedzi – elementarne zasady logiki i przyzwoitości nakazywały traktować je równo. W Polsce było inaczej. Obcując wiosną 2003 roku z mediami, można było odnieść wrażanie, że znów, jak za koszmarnych czasów komunizmu, odżywają próby budowania „jedności ideowo-politycznej narodu”. Okazywało się, że wszyscy dążą do integracji z Europą, iż jest to marzenie mieszkańców miast i wiosek czekających na deszcz środków pomocowych z Brukseli. Obiektywne w teorii programy informacyjne były w okresie przedreferendalnym de facto prounijną propagandą. O tendencyjności mediów może świadczyć fakt, że kiedy do Polski przyjeżdżał dajmy na to Gunther Verheugen czy Pat Cox, by agitować za Unią, telewizja i prasa trąbiły o tym wszem i wobec. Gdy zaś nasz kraj odwiedził Władimir Bukowski, człowiek legenda, jeden z najbardziej znanych rosyjskich dysydentów, by ostrzec Polaków przed skutkami wejścia do Wspólnot, jego wizyta została przez media niemal całkowicie przemilczana.
Drugim chwytem było swoiste ustawianie stron konfliktu. Akcesja Polski do Unii była priorytetowym celem większości czołowych polityków niemal wszystkich orientacji, popieranym w całości przez medialny mainstream. Nietrudno było stworzyć obraz kulturalnego, wykształconego i rozumnego Europejczyka i ciemnego, zacofanego wroga Europy. Skoro wejście do Unii było naszym wielkim, wspólnym narodowym celem, to oczywiste było, że każdy przyzwoity i rozsądny człowiek musiał je popierać. Przeciw mógł być jedynie ktoś nieznający się na polityce i gospodarce, niedzisiejszy, prawdopodobnie niespełna rozumu. Niektórzy euroentuzjaści posuwali się na tym polu do wyjątkowo ohydnych i prymitywnych manipulacji. W jednym z przedreferendalnych spotów reklamowych dziwny osobnik perorował przeciwko Unii, podając się jednocześnie za potomka Bolesława Chrobrego i plotąc wiele innych andronów. Pierwszy odruch normalnego widza kazał podejrzewać, że jest to gość z Księżyca. Jeżeli ktoś taki opowiada się przeciwko Unii Europejskiej, to wiadomo, jaka będzie reakcja telewidza. Kilkanaście minut później ten sam pan, w tym samym pomieszczeniu, tym razem drętwym głosem wygłaszał prounijne komunały. Wszystkich eurosceptyków starano się przedstawić jako bandę oszołomów. Akcentowano, że przeciwnicy Unii posługują się argumentami z pogranicza religii i moralności, wykazując przy tym kompletną niewiedzę na temat działania europejskich instytucji. Jednocześnie marginalizowano środowiska, które wysuwały bardzo konkretne argumenty, chociażby natury ekonomicznej, na rzecz niewstępowania do związku państw ze stolicą w Brukseli. Co ciekawe, niejednokrotnie to najbardziej euroentuzjastyczni politycy i ludzie zaufania publicznego obnażali swoją niewiedzę na temat Wspólnot. Nie zapomnę debaty politycznej, którą wczesną wiosną 2003 roku zorganizowała telewizja publiczna. Członkowie młodzieżówek partyjnych i różnych stowarzyszeń mieli dyskutować o problemach akcesji Polski do Unii. Eurosceptycy serwowali konkretne dane i liczby, z którymi można by dyskutować, dałoby się je podważyć i pewnie obalić. Zafascynowani Brukselą młodzieńcy nie umieli jednak ripostować, ograniczali się do wygłoszenia zgranych komunałów. Myliła im się nawet Rada Europy z Radą Unii Europejskiej.
Nicejskie kłamstwo
Trzecia sprawa to tzw. kłamstwo nicejskie. W 2003 roku zarówno przed referendum, jak i po nim, doszło w Polsce do gloryfikacji Traktatu nicejskiego. Był on przedstawiany jako wspaniały dokument, owoc szerokiego kompromisu, który zapewni Rzeczypospolitej godne miejsce w rodzinie państw europejskich. Nie mówiono tym, że w powszechnej opinii Traktat to bubel prawny, rozdymający do gargantuicznych rozmiarów i tak już rozbudowaną brukselską biurokrację. Systematycznie wmawiano obywatelom, że ustalenia nicejskie są dla Polski korzystne. Nasz kraj wchodził do Unii, która właśnie tymi ustaleniami przez długie lata miała się rządzić. Było to wierutne kłamstwo. Euroentuzjaści „zapomnieli” poinformować społeczeństwo o tym, że Nicea jest już na wylocie. Wkrótce na jej miejsce miał przyjść twór giscardowskiego Konwentu. Ludzie głosowali za wejściem do Unii zachęceni stosunkowo korzystnymi rozwiązaniami prawnymi, ale o tym, że wkrótce zostaną one zmienione, nikt nie raczył ich poinformować. To trochę tak, jakby w sklepie sprzedawca zachęcał nas do zakupu atrakcyjnych butów, nie informując, że za dwa miesiące będziemy mogli korzystać jedynie ze sznurowadeł.
Inną kwestią jest to, czy Unia ogranicza suwerenność państw członkowskich. Wydaje się oczywiste, że jednak ogranicza. Co więcej, sami zwolennicy obecności Polski we Wspólnotach przyznają, że owszem ogranicza, ale przecież naród zgodził się na to w referendum (niektórzy dodają, że wobec tego w istocie nie ogranicza, osiągając tym samym Mount Everest sofistyki). Tymczasem tuż przed referendum żaden euroentuzjasta nie przyznał, że Polskę czeka ograniczenie jej suwerenności. Co więcej, ludzi głoszących mniej lub bardziej dosadnie, że Unia cokolwiek nam odbierze, ośmieszano i dezawuowano sposób ich rozumowania. Euroentuzjaści nie wspominali o tym, że po akcesji do Wspólnot nawet nasza konstytucja musi uznać prymat najmarniejszego wspólnotowego rozporządzenia lub decyzji. W opinii Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości krajowy sędzia w wypadku konfliktu przepisów konstytucji z prawem unijnym nie może stosować naszej ustawy zasadniczej, lecz musi wyrokować na podstawie niekonstytucyjnego przepisu made in Bruksela. Jeśli to nie jest ograniczenie suwerenności, to co nim jest? O tym sprzedawca nie poinformował, prawda? Zostałeś, drogi nabywco, ze sznurówkami w ręku. Zamiast butów.
Demokracja po brukselsku
Ostatnia kwestia to bezalternatywność Unii Europejskiej. Stale powtarzano, że przed Polską nie ma żadnej innej alternatywy niż przystąpienie do Wspólnot. Powtarzano, że poza Unią czeka nas tylko Białoruś. Ani w telewizji, ani w wysokonakładowej gazecie nie mogliśmy dowiedzieć się o propozycjach wymagających rewizji pewnych postanowień polityki zagranicznej ostatnich kilkunastu lat, jak przystąpienie do NAFTA. Nie wspominano o realnym wówczas stowarzyszeniu gospodarczym z WE przy jednoczesnym odrzuceniu unijnych instrumentów integracji politycznej. Cała debata europejska przybierała postać rzucania grochem o ścianę. Dawało to poprzednio wymienionym czynnikom większą siłę rażenia.
Na podstawie tych rozważań wysnuć można dwie tezy. Pierwszą już się z Czytelnikiem podzieliłem: podjęcie decyzji o akcesji Polski do Unii Europejskiej drogą ogólnonarodowego referendum było w warunkach społecznych panujących w połowie 2003 roku korzystne dla zwolenników tego rozwiązania. Druga teza wypływa bezpośrednio z pierwszej. Rację, co do wyboru skutecznej politycznie metody, mieli ci spośród eurosceptyków, którzy nawoływali do bojkotu referendum akcesyjnego, aby nie został spełniony wymóg frekwencji. Ironicznej wymowy nabierają podziękowania byłego prezydenta Kwaśniewskiego dla „wszystkich, którzy głosowali, także tych, którzy byli przeciwko UE”. Dlaczego wybrano właśnie drogę referendum, a nie procedury parlamentarne? Zawsze ładniej wygląda, kiedy można powiedzieć, że jakąś decyzję podjął Naród i to bezpośrednio, a nie rękoma swoich przedstawicieli. Poza tym politycy w ten sposób zdejmują z siebie część odpowiedzialności. Gdyby ujawniły się jakieś negatywne skutki członkostwa w instytucjach europejskich, ojcowie narodu mogliby powiedzieć rozwścieczonemu elektoratowi, że sam sobie taki los zgotował. A gdyby rezultat referendum okazał się nie taki, jaki miał się okazać, to decyzja Narodu zostałaby rychło skorygowana w kolejnym referendum. Procedury demokratyczne są bowiem przez europejskie elity traktowane jedynie jako środek prowadzący do celu. Przykładem może być sprawa odrzucenia przez Irlandczyków w referendum Traktatu nicejskiego. Na zdrowy rozum oznaczałoby to naturalną śmierć tego dokumentu. Ale euroentuzjaści zintensyfikowali kampanię informacyjną, czy jak kto woli propagandową, i referendum powtórzono – tym razem wynik okazał się pozytywny. Obecnie obserwujemy powolne próby wskrzeszenia z martwych europejskiej konstytucji, wydawałoby się już pogrzebanej na dobre. Jeżeli za kilka lat Polska będzie musiała podjąć decyzję o przyjęciu euro czy Traktatu Ustanawiającego Konstytucję dla Europy, to forma podjęcia tej decyzji – ogólnonarodowe referendum czy też decyzja podjęta w sali parlamentu lub rządowym gabinecie – zależeć będzie głównie od jednego czynnika: tego, w jaki sposób dany pomysł łatwiej będzie „przepchnąć”.
Wszystkie wymienione przeze mnie czynniki nie implikują nieważności referendum akcesyjnego. Wszelkie przewidziane prawem wymogi zostały spełnione. A że większość ludzi nie zdawała sobie sprawy, nad czym tak naprawdę głosuje? To już inna sprawa. Myślę jednak, że o wszystkich wymienionych tu rodzajach manipulacji należy pamiętać, kiedy przyjdzie nam podejmować kolejną historyczną decyzję.
-----------------
Dyskusja na powyższego tekstu: http://forum.histmag.org/index.php/topic,4191.0.html
-----------------
Jeśli spodobał Ci się powyższy tekst, weź udział w naszej akcji, wesprzyj autora i zagłosuj na niego w plebiscycie na najlepszy artykuł lutego! Głosowanie trwa do 13 marca 2007 roku.