Ernest Shackleton w lodach Antarktyki - grudzień 1914
Decyzję o wypłynięciu z Georgii Południowej podjąłem około 5 grudnia 1914 r. W przerwach pomiędzy przygotowaniami przeglądałem raz po raz plany podróży do naszych zimowych schronisk. Jakie powitanie zgotowało nam Morze Weddella?
Idąc za wskazówkami kapitana wielorybników z Georgii Południowej, który hojnie przekazał całą swoją wiedzę do mojej dyspozycji, zadecydowałem o skierowaniu się na wyspy Sandwich Południowy, dokoła Ultima Thule i dalej, by nabrać wysokości, aż do 15. południka długości zachodniej, przed zejściem na południe. Wielorybnicy ostrzegli mnie także przed trudnościami, jakie możemy napotkać w okolicach wysp Sandwich Południowy, w postaci gęstego paku lodowego, jeszcze przed dotarciem do Morza Weddella. Zapewne najlepszą porą na przedzieranie się w tamte rejony byłby koniec lutego. Idąc za tą przestrogą, zdecydowałem się załadować również górny pokład węglem, na wypadek gdybyśmy musieli przebijać się aż do Ziemi Coatsów. W takim wypadku będziemy potrzebować możliwie dużo paliwa.
Wkrótce nadszedł czas wypłynięcia. Wydałem rozkaz podniesienia kotwicy o 8:45 rano 5 grudnia i metaliczny dźwięk wciąganego łańcucha kotwicznego dał wszystkim znać o ostatnich chwilach styczności z cywilizacją. Choć poranek tego dnia był ponury, a niebo zachmurzone, na Endurance panowała ciepła atmosfera. Długi okres przygotowań mieliśmy za sobą, a przed – już tylko przygodę.
W ciągu dnia wiatr przybrał na sile i można było rozwinąć wszystkie żagle rejowe, lecz foka postanowiliśmy zrefować, aby zapewnić załodze lepszą widoczność i ograniczyć do minimum możliwość spotkania z growlerem – kawałkiem samotnie pływającej bryły lodu, ledwie wystającej nad powierzchnię wody. Przez cały dzień 6 grudnia przepłynęliśmy spory dystans, jednak dopiero 7 grudnia przyszło tego świadectwo: woda z zielonej zmieniła swoją barwę w ciemnoniebieską.
Wczesnym popołudniem dało się dostrzec Wyspę Saundersa i wyspę Candlemas. Po ich zachodniej stronie można było ujrzeć liczne góry lodowe typu stołowego. Napotkanie tych gór nie wróżyło niczego dobrego i rzeczywiście wkrótce po minięciu wysp natknęliśmy się na strumień lodu. Zrzuciliśmy żagle i dalej już płynęliśmy powoli na silniku. O ósmej wieczorem Endurance natknęła się na duży pas paku lodowego, szerokiego na pół mili i ciągnącego się z południa na północ. Dalej, za pakiem, woda ponownie była czysta, ale odcinek, którym płynął lód, był dla nas nie do przebycia. Fakt ten mocno nas niepokoił. W południe byliśmy na 57°26ʹ szerokości południowej i przyznam, że nie spodziewałem się spotkać paku lodowego tak daleko na północy.
W ciągu nocy sytuacja zaczęła stawać się niebezpieczna. Wpływaliśmy coraz bardziej w pak z nadzieją, że wkrótce przebijemy się przez niego na otwarte wody, jednak po przedostaniu się przez pak znaleźliśmy się w basenie, który zaczynał się kurczyć. Całą noc pozostawaliśmy z Worsleyem na pokładzie, starając się uniknąć zderzenia z pakiem, ale musiało minąć kilka nerwowych godzin, zanim udało się go w całości okrążyć i na nowo postawić żagle.
Było to nasze pierwsze spotkanie z pakiem, które dostarczyło nam wielu emocji – kawałki lodu i gór lodowych ścierających się i przepychających między sobą w powolnym południowo-zachodnim dryfie. W całej naszej ostrożności, z jaką płynęliśmy między fragmentami lodu, nie udało się uniknąć kilku zderzeń rufy z bryłami. Na szczęście zawczasu udało się wyłączyć silniki i tym samym uniknąć uszkodzeń.
9 grudnia ponownie natknęliśmy się na pak. Po okrążeniu go zmieniliśmy kurs na południowo-wschodni, co w południe 10 grudnia dało nam pozycję: 58°28ʹS, 20°28ʹW.
Następnego dnia natknęliśmy się jedynie na luźny pak lodowy, który nie nastręczał wielkich trudności. Przebijając się przez pak, Worsley, Wild i ja wraz z trzema innymi oficerami dzieliliśmy trzy wachty „na oku”, tak aby przez cały czas dwóch oficerów mogło pełnić obowiązki na pokładzie. Nasz pokładowy cieśla wytworzył na mostku mierzący 6 stóp drewniany sygnalizator, aby umożliwić nawigatorowi przekazywanie będącemu za sterami żeglarzowi bądź naukowcowi dokładnej wartości, o jaką należy skręcić koło sterowe. Urządzenie to znacznie oszczędziło czasu i energii marnowanej dotąd na okrzyki.
Przez kolejne dni, 12 i 13 grudnia, dokonaliśmy zadowalającego nas postępu, lecz wraz z narastającą ilością lodu już 14 grudnia warunki znacznie się pogorszyły. Nawet najostrożniejsza nawigacja nie umożliwiłaby całkowitego uniknięcia zderzeń z bryłami lodu, zbyt mocnymi, by je rozbić bądź odsunąć na bok. Jednak mimo że sama śruba dostała kilkakrotnie, nie odnotowaliśmy jakichkolwiek uszkodzeń.
Popołudniem 14 grudnia z kierunku południowo-zachodniego zerwał się sztorm i kiedy o 8 wieczorem zaczęliśmy dziobem wbijać się w krę, dalsza podróż, bez uszkodzenia steru czy śruby, stała się niemożliwa.
Endurance pozostała unieruchomiona między krami przez kolejne 24 godziny, po których to sztorm zelżał. Otaczający nas pak rozciągał się po sam horyzont we wszystkich kierunkach, poprzecinany jedynie niezliczonymi pęknięciami. Do północy udało nam się przepłynąć dodatkowo 5 mil w kierunku południowym. Płynęliśmy tak jeszcze do czwartej nad ranem 17 grudnia, kiedy to lód po raz kolejny zaczął stawiać nam znaczny opór. Ogromne płaty sześciomiesięcznego lodu były zbite ze sobą, a niektóre z nich miały co najmniej milę kwadratową zwartej powierzchni.
Powyższy tekst jest fragmentem książki Ernesta Shackletona pt. „Południe”:
Poranek 18 grudnia zmusił nas do płynięcia poprzez wielkie połacie kier, z cienkim lodem między nimi, i tym samym niedługo przed południem dalszy postęp został wstrzymany przez gruby pak, zmuszając nas do rzucenia kotwicy lodowej i rozpalenia pieców.
Byłem przygotowany na wrogie warunki na Morzu Weddella, ale nie spodziewałem się, że pak będzie tak gęsty, że nie pozwoli na dalsze płynięcie. To, co zastaliśmy, to pak nie tylko gruby i gęsty, ale także niezwykle trudny do pokonania.
Pak lodowy można opisać jako gigantyczną, niekończącą się układankę, która została podzielona wedle uznania natury. Elementy tej układanki w luźnym paku, pływając, rozchodzą się i zostają wymieszane – w wielu miejscach zostają ponownie ściśnięte do siebie, w miarę jak pak się zagęszcza, powierzchnie tworzą większe obszary, do momentu, aż utworzą „zamknięty pak”. Następnie cały pak zakleszcza się w ten sposób, że zachowując ostrożność, można po nim przejść w dowolnym kierunku. Tam gdzie elementy zupełnie się nie schodzą, zostają oczywiście obszary otwartej wody, które w przeciągu kilku godzin zamarzają, wydobywając z siebie chmury „lodowego dymu”. W obliczu nowo powstałego ciśnienia ten młody lód nachodzi na siebie, tworząc podwójnej grubości pokrywę o konsystencji toffi.
W zimie dryfujący pak ulega zmianom: rozrasta się przez mróz, grubieje przez nakładanie i piętrzy się przez ciśnienie. W końcu, na pewnym etapie dryfu, rozbija się o brzeg, na przykład o zachodnie wybrzeże Morza Weddella – straszliwe ciśnienie osiąga najwyższe poziomy, tworząc kocioł wielkich lodowych bloków, wypiętrzonych grzbietów i dżungli lodowych form, wychodzących w morze na odległość 150-200 mil.
Powyższe wyjaśnienie, mam nadzieję, pomoże zrozumieć naturę zjawisk oraz terenu, przez który byliśmy zmuszeni przedzierać się na przestrzeni setek mil.
Warunki nie poprawiły się przez cały 19 grudnia. Endurance zdołała płynąć przez dwie godziny, po czym została zatrzymana przez ciężką krę, a następnie, ze względu na rozszalały sztorm, przycumowana do kry do końca kolejnego dnia. Członkowie załogi wykorzystali czas postoju na zorganizowanie zajadłego meczu piłki nożnej na powierzchni lodu, rozciągającego się wzdłuż statku.
Poniedziałek 21 grudnia był naprawdę piękny i wczesnym rankiem rozpoczęliśmy podróż przez pak. Wszędzie wokół latały różnych gatunków petrele, na lód wyszły pingwiny i foki, a na powierzchni widzieliśmy cztery młode płetwale błękitne. Około południa wpłynęliśmy w długi kanał, ciągnący się na południe, mijając dziewięć okazałych gór lodowych. Jedna z nich wyglądała jak góra Gibraltar, tylko z bardziej stromymi klifami, inna miała wysunięte naturalne doki zdolne pomieścić Aquitanię. Hurley wniósł na pokład swoją kamerę kinematograficzną, by nagrać te góry. Tego popołudnia prowadziło nas wiele długich kanałów, ale o północy statek zatrzymały małe, lecz ciężkie bryły lodu, gęsto usiane przy większych połaciach kry. Perspektywy z topu masztu nie wyglądały zachęcająco: wielkie kry przed nami były co najmniej na piętnaście mil długie i na dziesięć mil szerokie. Na Morzu Rossa nigdy nie widziałem większych powierzchni nierozłamanego lodu.
Czekaliśmy z wznieconym w piecach ogniem na okazję, by kontynuować i wieczorem 22 grudnia otworzyło się kilka przesmyków, co wykorzystaliśmy, ruszając dalej na południe. Walczyliśmy tak do świąt Bożego Narodzenia, kiedy to wstrzymała nas kiepska pogoda. Mimo to urządziliśmy sobie naprawdę wyśmienity obiad, a wieczorem wszyscy zjednoczyli się, organizując wspólne przyśpiewki.
Pogoda wciąż była zła, zarówno 26, jak i 27 grudnia, lecz 29 grudnia znacznej siły wiatry, które skutecznie powstrzymywały nas przez cztery i pół dnia, ustąpiły na rzecz spokojnej bryzy z południa i kiedy nastał pierwszy świt nowego roku, rozpoczęliśmy natarcie naszym drobnym statkiem, którym płynąc czasem pośród luźnego, a niekiedy gęstego paku, dotarliśmy kolejne 480 mil na południe. Nasz postęp wypadał w kierunku południowym odchylonym o 10° na E i w mojej ocenie cały dystans, który przebyliśmy z pomocą silników, przekroczył 700 mil.
Pierwszych 100 mil przebyliśmy przez luźny pak, którego największą przeszkodą były nam południowo-zachodnie sztormy. Ostatnie 250 mil przepłynęliśmy przez zbity pak, porozcinany lokalnie długimi przesmykami i basenami otwartej wody.