Dzień, który (nie)przejdzie do historii?
Była sobota. Kolejna z setek sobót, które były za mną i zapewne kolejnych, które przede mną. Ta jedna z sobót, w której można było się bezkarnie oddać niczym nie zmąconym snom. Dzwonek do drzwi przerwał tę sielankę. Rozdygotana starsza pani z mieszkania vis a vis mojego prosi żebym włączył telewizor, bo mówią, że prezydent zabity. Niewiele z tego rozumiem i w gruncie rzeczy myślę, że to sen. Rodzice, z którymi jeszcze wtedy mieszkałem, przełączają na pierwszy lepszy kanał informacyjny. Jest kilka minut po dziewiątej. Zaczyna się dzień, który będzie trwał przez kolejne kilka tygodni, taki dzień na niedowiary, taki dzień z wydarzeniem, które przecież nie mogło się wydarzyć. Samoloty z prezydentem przecież się nie rozbijają, on sam zaś nie ginie. Pewnie awaria, to zdarzyć się może. A jednak nie: średniowieczne danse macabre odtańczony „na żywo”, śmierć dosięgająca wszystkich i tragedia, która nie zna urzędów, popularności czy sympatii. Przychodzi jak po swoje.
Piszę tekst. Głupia powinność mediów skomentować coś co komentarza nie wymaga. Naiwny, jak wszystko co tego dnia można było usłyszeć w środkach masowego przekazu. Że lekcja, że po co się spierać, po co kłócić skoro i tak los pisany nam jeden, że teraz historia będzie już inna, że pojednanie. Sam się zastanawiam skąd w takich sytuacjach tak potężne pokłady oczekiwań, które przecież są czystą imaginacją, wymysłem chorego umysłu, któremu za młodu nawtykano, że historia jest nauczycielką życia. Gdy dziś z perspektywy pięciu lat czytam to co wtedy napisałem, chce mi się śmiać ze swojej naiwności.
Katastrofa smoleńska, pomimo ogromu tragedii pozostanie jedynie datą, traumatycznym wspomnieniem, które dla przyszłych pokoleń będzie już kompletnie niezrozumiałe. Jeden z kolejnych dni, które wypełniać będą rubryki ciekawostkowe, udowadniając, że nurt dziejów nieubłaganie niszczy wszystko to co spotka na swojej drodze, tylko nielicznym skałom pozwalając zostać na swoim miejscu. Nie będzie kamieniem milowym historii, a jedynie jej smutnym fragmentem jakich przecież tysiące. Żeby stać się punktem zwrotnym trzeba nieść za sobą coś więcej niż jedynie traumę przeżyć. Katastrofa smoleńska nie dokonała żadnych przewartościowań w naszym myśleniu, nie odwróciła polskiej sceny politycznej do góry nogami, nie dokonała przewrotu kopernikańskiego w postrzeganiu świata, nie zrewolucjonizowała społecznych struktur, nie niosła za sobą niczego nowego, lecz doskonale wpisała się w to co już zaistniało. Była po prostu tragicznym uzupełnieniem powszechnego status quo.
W przyszłych podręcznikach szkolnych albo nie będzie jej w ogóle, albo będzie w dopiskach na marginesie, podpisach pod ilustracjami. Być może uzupełniać będzie jedynie narrację o politycznych sporach pierwszych dekad XXI wieku, będzie nieostrym symbolem podziału, kwestionowanym przez część badaczy, bo przecież nie ona współczesną scenę polityczną podzieliła, lecz dała asumpt do dalszego trwania w tym nieznośnym klinczu. Wbrew temu co zwykło się dziś mówić, nie dała żadnego początku ani końca, nic nie zmieniła, może oprócz tego, że język debaty stał się jeszcze bardziej brutalny i bezwzględny, wyzuty z zasad, pozbawiony logiki, nastawiony wyłącznie na emocje. Ale czy nie obserwowaliśmy tego już wcześniej? Mimo śmierci kilku wybitnych postaci trudno też mówić o armagedonie elit. Ze zwykłego szacunku wobec zdarzeń z połowy XX wieku w ocenach winno się być ostrożniejszym i mniej egzaltowanym. Szacunek do śmierci nie oznacza, że każdą należy wkładać do maszyny powiększającej jej znaczenie do niewyobrażalnych rozmiarów. Nie będzie też interpretowana – wbrew otwarcie wypowiadanym nadziejom – jako zwrot w stosunkach polsko-rosyjskich. Dzisiejsza sytuacja geopolityczna sprawia, że deklarowane przez kardynała Dziwisza w czasie kazania wygłoszonego na pogrzebie pary prezydenckiej pragnienie rozpoczęcia dialogu może być potraktowane w kategorii chichotu dziejów. Katastrofa była i być przestała, rzeczywistość zmieniając jedynie w naszych oczekiwaniach i wyobrażeniach, w kiepskim chciejstwie niektórych blogerów i publicystów. Pierwsze strony okładek zagranicznych pism, czołówki wiadomości, pozostaną epizodem. Nawet sprawa katyńska, która z dnia na dzień rozpalić miała umysły obywateli świata, nie zrobiła tego, pozostając – niestety – nadal peryferyjnym wydarzeniem obchodzącym przede wszystkim nas. Nic czego się spodziewaliśmy się nie stało. Historia nie zawróciła, nie pokazała nowego oblicza. Płynie dalej niezmienionym nurtem. Katastrofa jest tylko bojką unoszącą się bezwiednie na jej szaleńczej tafli.
Oczywiście, nie ulega wątpliwości, że obok badaczy katastrof lotniczych czy poszukiwaczy sensacji, będzie ona rozpalać umysły naukowców parających się badaniem mitów i legend. Będzie wspaniałym materiałem do rozpatrywania kwestii tożsamości czy budowania symboliki, mitologizacji i demitologizacji. Niesie bowiem ze sobą wszystko co może być częścią składową takowych rozważań – parareligijne emocje tłumu, zespół uniwersalnych symboli i skrótów myślowych, odniesień historycznych wskazujących, że nic nie stało się przypadkiem, że jest wynikiem determinizmu dziejów, polityczne paliwo, sakralizację wydarzenia, czy wreszcie tajemnicę, która zawsze będzie stać za podobnymi wydarzeniami. Pytanie na ile będą to badania nad mitem żyjącym, a na ile historycznym pozostaje otwarte. Katastrofa będzie funkcjonowała jako hasło, sygnał rozpoznawczy, skrót myślowy nie niosący żadnej głębszej treści. Być może jeszcze gdzieś po drodze zafascynuje historyków prawa, którzy na jej podstawie udowadniać będą, że konstytucja z 1997 roku zdała w tym przypadku egzamin, że skonstruowała mechanizmy, które uchroniły państwo przed anarchizacją, że zazwyczaj martwe zapisy sprawdzone zostały na żywym organizmie. Kiepskie to jednak pocieszenie.
I nie piszę tego wszystkiego z satysfakcją. Gdzieś podskórnie chciałbym, aby hasła o „narodowych rekolekcjach” jakie słyszało się w tych dniach było czymś więcej niż tylko doniosłą frazą, którą godnie było wypowiedzieć. Rzeczywistość nie jest jednak od spełniania naszych życzeń, ale od konfrontowania nas z brutalną codziennością. Ta pozbawia złudzeń i ustawia nas do pionu. A może to po prostu normalność, od której jak zwykle oczekujemy zbyt wiele?
A co z nami, ludźmi, którzy wydarzenia tego tragicznego dnia doskonale pamiętają? Jedni już go zupełnie wyparli zmęczeni atmosferą jaka wokół katastrofy narosła, innych ta właśnie atmosfera niesie do coraz radykalniejszych i bezwzględnych opinii, a gdzieś obok tego istnieje milcząca większość, która chciałaby może poczuć to samo co czuła feralnego poranka 10 kwietnia 2010 roku, ale nie potrafi w strachu przed zaszufladkowaniem, wykorzystaniem emocji, potraktowaniem ludzkiego odruchu jako politycznej deklaracji. Pechowo należę właśnie do nich.
Bo jeśli katastrofa smoleńska miała jakiekolwiek znaczenie w historii, to wspaniale pokazała, że istnieje w naszym narodzie poczucie wspólnoty przekraczającej podziały polityczne czy światopoglądowe, że istnieją w nas emocje zbiorowe integrujące w chwilach próby, które skupiają się nie wokół konkretnych osób, nie są poparciem dla ich opinii czy działań, ale są zwyczajnym ludzkich współczuciem w odniesieniu do tego co wspólne. Wszystko to było jednak chwilą, szybko zresztą przerwaną chęcią udowodnienia, że za współczuciem idzie coś więcej – wspólnota myśli, politycznej oceny – a przecież tak w żadnym przypadku nie było. Katastrofa smoleńska będzie więc chwilą w historii, jakkolwiek brutalnie by to nie brzmiało.
Zapisze się jednak w skali historii mikro, w duszach i sercach rodzin i najbliższych ofiar tego tragicznego zdarzenia. Dla nich będzie kamieniem milowym, zwrotem, ich osobistym mitem. Będzie, być może, ich najważniejszym momentem w historii. I dobrze. Taka historia może być o wiele bardziej inspirująca niż jakiekolwiek zbiorowe emocje sztucznie wypisane na pomnikach. Dla mnie pozostanie porankiem tych setek sobót, które za mną i przede mną. Porankiem, który udowodnił, że życie jest na niedowiary i przekracza najśmielsze nasze wyobrażenia, a tańce śmierci nie są jedynie wymysłem naszych średniowiecznie nierozgarniętych przodków. Z tych dni zapamiętam dwie sceny – moje niedowierzanie pierwszego dnia i późniejszy pogrzeb Janusza Kurtyki. Zaskoczenie było czymś powszechnym, a szok uniwersalnym. Gdzieś w tym wszystkim pojawiał się też smutek przemieszany z bezradnością. Kilka tygodni później z boku obserwowałem uroczystości pogrzebowe prezesa IPN. Kondukt żałobny przeciskający się w stronę Rakowic i mijający głośne ogródki piwne, wesołych mimów i handlarzy ze skrzeczącymi smokami. Przechodzenie w przeszłość bywa doznaniem ze wszechmiar okrutnym i bezwzględnym.
Artykuły publicystyczne w naszym serwisie zawierają osobiste opinie naszych redaktorów i publicystów. Nie przedstawiają one oficjalnego stanowiska redakcji „Histmag.org”. Masz inne zdanie i chcesz się nim podzielić na łamach „Histmag.org”? Wyślij swój tekst na: [email protected]. Na każdy pomysł odpowiemy.
Redakcja: Tomasz Leszkowicz