Dziedzictwo Czyngis-Chana
Wiatr smagał wysokie szczyty, nad którymi szybowały chmury, rzucając na ziemię ruchome cienie. Ranek był spokojny. Dwójka jeźdźców prowadziła wąską kolumnę oddziału, składającego się z setki młodych wojowników. Mongołowie potrafili przejechać tysiąc mil w absolutnej ciszy, zagłuszanej jedynie od czasu do czasu skrzypieniem skórzanych zbroi i rżeniem koni. Gdy zatrzymali się, by nasłuchiwać, zdawało się, że cisza przetoczyła się po zakurzonej ziemi.
Subedej pełnił funkcję generała wielkiego chana, co dało się zauważyć już po samej jego postawie. Na jego zbroi z metalowych łusek, pokrywających skórzany pancerz, pojawiły się już liczne dziury i rdza. Hełm, który niejednokrotnie ocalił mu życie, również nosił ślady walki wręcz. W rzeczy samej cały jego oręż był mocno sfatygowany, lecz sam Subedej pozostawał twardy i bezwzględny, niczym zmarznięta ziemia. W ciągu trzech lat plądrowania północy przegrał tylko jedną, mało znaczącą potyczkę, by powrócić następnego dnia i wytępić całe plemię, zanim jeszcze rozeszły się wieści o przegranej. Osiągnął mistrzostwo w wojennym fachu w kraju, który wydawał się coraz zimniejszy z każdą kolejną milą, jaką przemierzał wraz z oddziałem przez pustkowie. Nie miał żadnych map – kierował się wyłącznie pogłoskami o odległych miastach, zbudowanych nad rzekami o tak grubej powłoce lodowej, że można by na nich rozpalić ogniska i piec woły.
Po jego prawicy jechał Dżoczi, najstarszy syn samego chana – zaledwie siedemnastolatek, lecz mimo to już zaprawiony w boju wojownik, który kiedyś może odziedziczy panowanie nad narodem, a może nawet będzie dowodził Subedejem podczas wojny. Dżoczi miał na sobie podobną zbroję ze skóry i żelaza, miał również typowe dla wojowników sakwy przy siodle i broń. Subedej wiedział bez pytania, że Dżoczi otrzyma swoją rację suszonej krwi i mleka, które po wymieszaniu z wodą utworzą pożywny bulion. Natura nie znała litości dla tych, którzy zbyt lekko traktowali zasady przetrwania; w tej dziedzinie obaj wyciągnęli wartościową lekcję z zimy.
Dżoczi wyczuł na sobie badawcze spojrzenie; jego ciemne, zawsze czujne oczy natychmiast spojrzały w górę. Choć spędzał więcej czasu z młodym generałem niż kiedykolwiek wcześniej ze swoim ojcem, to jednak nie łatwo mu było przełamać stare przyzwyczajenia. Choć darzył Subedeja bezgranicznym szacunkiem, to jednak nie mógł mu do końca zaufać. Generał Młodych Wilków, choć temu zaprzeczał, znał się na wojennym rzemiośle. Subedej nade wszystko wierzył w zwiad, musztrę, taktykę i łucznictwo, ale jego ludzi obchodziło jedynie to, że zwyciężał, nie zważając w ogóle na szanse wygranej. Subedej tworzył armię w takim sam sposób, jak rzemieślnik tworzył miecz bądź siodło. Dżoczi wiedział, że uczenie się u jego boku jest dlań dużym przywilejem. Zastanawiał się, czy równie dobrze radzi sobie jego brat Czagataj na wschodzie. Jazda przez wzgórza sprzyjała marzeniom – Dżoczi wyobrażał sobie, jak ojciec i brat patrzą nań oniemiali, nie mogąc uwierzyć, jak bardzo wyrósł i zmężniał.
– Jaka rzecz jest najważniejsza w twoich pakułach? – zapytał znienacka Subedej. Dżoczi uniósł na chwilę oczy ku niebu, ciężkiemu od burzowych chmur. Subedej uwielbiał go przepytywać.
– Mięso, generale. Bez mięsa nie mogę walczyć. – A nie łuk? – ciągnął Subedej. Czymże jesteś bez łuku? – Niczym, generale, ale bez mięsa byłbym za słaby, by unieść łuk.
Subedej chrząknął z zadowolenia słysząc, jak ten powtarza jego własne słowa.
– A gdy już zabraknie mięsa, jak długo możesz przeżyć na mleku i krwi? – Szesnaście dni, mając trzy wierzchowce. – Dżoczi nie musiał się zastanawiać. Odpowiedzi na te pytania wpajano mu odkąd wraz z Subedejem i dziesięciotysięcznym wojskiem wyruszyli spod miasta cesarza Kin. – Jak daleko przejechałbyś w tym czasie? – ciągnął Subedej.
Dżoczi wzruszył ramionami.
– Tysiąc sześćset mil, jeśli co jakiś czas przesiadałbym się na nowe wierzchowce. Połowę z tego, gdybym spał i jadł w siodle.
Widząc, że młodzian prawie w ogóle się nie koncentruje, Subedej postanowił nieco zmienić taktykę.
– Co powiesz o grani przed nami?
Dżoczi uniósł głowę w zaskoczeniu. – Ja …
– Szybciej! Ludzie czekają na twoją decyzję. Od niej zależy ich życie. Dżoczi przełknął ślinę. Po chwili jednak padła odpowiedź; w końcu pobierał nauki u nie byle jakiego mistrza, jakim był Subedej. – Mamy słońce za plecami, więc tam, na szczycie będziemy widoczni na wiele mil. – Subedej chciał już przytaknąć, lecz Dżoczi kontynuował. – Poza tym ziemia jest sucha, więc podniesiemy tumany kurzu, nawet jeśli pojedziemy wolno. – Dobrze, Dżoczi – odparł Subedej. Mówiąc to wbił pięty w boki konia i ruszył z kopyta w kierunku szczytu. Jak przewidział Dżoczi, setka jeźdźców wzbiła w powietrze kłęby czerwonawego pyłu. Ktoś z pewnością ich zobaczy i wkrótce nieprzyjaciel pozna ich pozycje.
Tekst jest fragmentem książki Conna Igguldena „Czas zemsty”:
Subedej nie zatrzymując się przejechał na drugą stronę szczytu. Jego klacz biegła z dużą lekkością po sypkim żwirze. Po chwili Dżoczi dogonił go wciągając w płuca ostry kurz, który następnie wykaszlał na dłoń. Subedej zatrzymał się w odległości pięćdziesięciu kroków za granią, w miejscu gdzie teren zaczynał się obniżać ku poniższej dolinie. Jego ludzie nie czekając na rozkazy utworzyli wokół niego formację przypominającą rozpostarty na ziemi łuk. Dawno już poznali nieokiełznany temperament ich generała.
Subedej zmarszczył brwi, wpatrując się w dal. Wzgórza otaczały równinę, przez którą przepływała spiętrzona deszczem rzeka. Wzdłuż jej brzegów z wolna przemieszczała się kolumna żołnierzy niosących sztandary i flagi. Dżoczi poczuł nieprzyjemny ucisk w żołądku, lecz z drugiej strony widok ten nieuchronnie wprawił go w podziw. Miał przed sobą dziesięć, może jedenaście tysięcy ruskich żołnierzy; nad ich głowami powiewały proporce w kolorze złota i czerwieni. Za nimi podążała niemal równie liczna grupa pachołków, chłopców i kobiet odpowiedzialnych za wozy z ekwipunkiem oraz konie na zmianę. Właśnie w tej chwili promienie słoneczne przedarły się przez ciemne chmury oświetlając jasno dolinę. Zbroje rycerzy zalśniły w blasku słońca.
Jechali na ogromnych wierzchowcach, prawie dwukrotnie cięższych od mongolskich kuców. Dla oczu Dżocziego jeźdźcy również przedstawiali dziwną rasę. Siedzieli nieruchomo w swoim metalowym odzieniu, okrywającym ich ciała od policzków aż do kolan, niczym kamienne posągi. Jedynie dłonie i błękitne oczy pozostawały niechronione. Przybyli tu gotowi na bitwę, uzbrojeni w długie włócznie, przypominające lance, tyle że ze stalowym ostrzem, które trzymali uniesione w górę, osadziwszy grubszy koniec w skórzanym uchwycie tuż za strzemionami. Każdy z rycerzy miał także przytroczone do pasa topór i miecz oraz tarczę w kształcie liścia przy siodle. Całości dopełniały wspaniałe złoto-czerwone proporce.
– Na pewno nas widzą – wymamrotał Dżoczi spoglądając na chmurę unoszącego się nad jego głową pyłu.
Usłyszawszy te słowa generał zwrócił się do niego:
– To nie są ludzie równin, Dżoczi. Z takiej odległości prawie nic nie widzą. Boisz się? Są tacy wielcy w swoich zbrojach. Ja bym się bał.
W oczach Dżocziego na chwilę zapłonął gniew. Takie słowa w ustach jego ojca oznaczałyby kpinę. Jednak w spojrzeniu Subedeja nie było nic poza szczerością. Młody generał nie przekroczył jeszcze trzydziestki, lecz mimo to Dżoczi doskonale wiedział, że nie przerażał go widok rycerzy na swoich ogromnych koniach. Pokładał za to wiarę w prędkość i strzały swoich Młodych Wilków.
Dżagun składał się z dziesięciu harbanów, każdy dowodzony przez oficera. Zgodnie z rozkazem Subedeja jedynie dziesięciu wojowników miało na sobie ciężką zbroję. Reszta założyła skórzane tuniki pod wyściełane chałaty. Dżoczi wiedział, że Dżyngis preferuje ciężką jazdę, lecz mimo to ludzie Subedeja całkiem nieźle sobie radzili. Dzięki lekkiemu uzbrojeniu poruszali się szybciej od ruskich żołnierzy, a w ich szeregach nie było miejsca na strach. Podobnie jak Subedej pozostali spoglądali wygłodniałym wzrokiem na kolumnę w dole, czekając, aż zostaną dostrzeżeni.
– Wiesz, że twój ojciec przysłał jeźdźca, by zaprowadził mnie do domu? – rzekł Subedej.
Dżoczi skinął głową. – Wszyscy o tym wiedzą.
– Miałem nadzieję dotrzeć dalej na północ, lecz podlegam rozkazom twojego ojca. Jeśli on coś powie, ja słucham, rozumiesz?
Dżoczi wpatrywał się w młodego generała zapominając na chwilę o rycerzach w dolinie.
– Oczywiście – odparł z kamienną twarzą.
Tekst jest fragmentem książki Conna Igguldena „Czas zemsty”:
Subedej rzucił mu krótkie spojrzenie; w jego oczach błysnął uśmiech.
– Mam nadzieję, że rozumiesz, Dżoczi. Twojemu ojcu nie należy się sprzeciwiać. Jestem ciekaw jego reakcji, gdy zobaczy, jak wyrosłeś.
Dżoczi zasznurował usta, lecz już po chwili wciągnął głęboko powietrze, by w ten sposób przegnać ze swojej twarzy wszelkie oznaki irytacji. Choć pod wieloma względami to Subedej był dla niego ojcem bardziej niż ten prawdziwy, nie zapomniał, komu generał winien był lojalność. Gdyby Dżyngis rozkazał zabić własnego syna, Subedej nie zawahałby się przed wykonaniem rozkazu, nawet jeśli w sercu młodego generała pojawiłby się żal.
– Mój ojciec potrzebuje lojalnych poddanych, Subedeju – odparł Dżoczi. – Nie wzywa nas po to, byśmy coś budowali ani odpoczywali. Z pewnością znalazł nową ziemię, którą postanowił rozedrzeć w pył. Dżyngis to głodny wilk, który nigdy nie powstrzyma swego apetytu, nawet gdyby miał mu przez to pęknąć żołądek.
Na te słowa Subedej zmarszczył brwi. Przez trzy lata nigdy nie słyszał, by Dżoczi wypowiedział się z czułością o swoim ojcu. Czasami w jego głosie wyczuwało się nutę tęsknoty, lecz i ta z biegiem czasu zanikała. Tak czy owak Dżyngis powierzył Subedejowi chłopca, a ten odda mu mężczyznę, tego był pewien. Mimo całej swej goryczy Dżoczi zachowywał zimną krew w walce, dzięki czemu zjednał sobie szacunek pobratymców.
– Mam do ciebie jeszcze jedno pytanie, Dżoczi – rzekł Subedej.
Przez twarz chłopaka przebiegł uśmiech.
– Przyzwyczaiłem się, generale – odparł. – Ciągniemy za sobą tych rycerzy w żelaznych zbrojach przez setki mil. Wyczerpaliśmy ich konie, pojmaliśmy i przesłuchaliśmy ich zwiadowców, lecz wciąż nie mam pojęcia, gdzie leży to ich „Jeruzalem”, ani kim jest ten „biały Chrystus”. – Subedej wzruszył ramionami. – Być może któregoś dnia stanie on przede mną na wyciągnięcie miecza, ale nic nie wiadomo, świat jest wielki, a je jestem tu tylko jeden.
Mówiąc to jednocześnie przyglądał się przyodzianym w zbroje rycerzom i taborowi wozów z ekwipunkiem. Czekał, aż zostanie dostrzeżony.
– Oto moje pytanie, Dżoczi. Ci oto rycerze nic dla mnie nie znaczą. Twój ojciec wezwał mnie i mógłbym od razu wyruszyć w drogę, zwłaszcza że konie najadły się do syta letnią trawą. Po cóż więc jesteśmy tutaj, czekając na wyzwanie?
Odpowiadając Dżoczi patrzył chłodnym wzrokiem.
– Mój ojciec powiedziałby, że nie ma lepszego zajęcia dla mężczyzny jak nieustanna walka z wrogiem. Mógłby też powiedzieć: Wystarczy, że to lubisz, generale, nie trzeba lepszego powodu.
Spojrzenie Subedeja pozostało niewzruszone.
– Może rzeczywiście o n by tak powiedział, ale ja jestem ciekaw twojego zdania. Po co tu jesteśmy, Dżoczi? Nie potrzebujemy ich wielkich koni, nawet na mięso. Po co miałbym narażać naszych ludzi na śmierć w walce z tą kolumną?
Dżoczi, poirytowany, wzruszył ramionami.
– Jeśli nie chodzi o to, to już sam nie wiem. – Dla c i e b i e, Dżoczi – odparł poważnie Subedej. – Byś mógł zobaczyć wszystkie formy walki, o każdej porze roku. Ty i ja razem podbijaliśmy wioski i plądrowali miasta; przemierzyliśmy pustynię i lasy tak gęste, że z trudem udało nam się przedrzeć szlaki. Dżyngis nie znajdzie w tobie słabości. – Subedej uśmiechnął się na chwilę na widok kamiennej twarzy Dżocziego. – Będę dumny, gdy ludzie powiedzą, że pobierałeś nauki u Subedeja Walecznego. – Dżoczi roześmiał się słysząc te słowa od samego Subedeja. W obozie nie było tajemnic. – Spójrz tylko – wymamrotał Subedej, wskazując na posłańca galopującego w kierunku czoła ruskiej kolumny. – Mamy do czynienia z armią wroga, w której dowódca jedzie na czele. To bardzo odważne z jego strony.
Tekst jest fragmentem książki Conna Igguldena „Czas zemsty”:
Dżoczi wyobraził sobie nagły niepokój, jaki z pewnością ogarnął rycerzy na widok ukrytych w górach mongolskich wojowników. Subedej chrząknął, widząc, jak od kolumny odłącza się cały szereg uzbrojonych w długie włócznie rycerzy, którzy zaczynają wspinać się na wzgórza, gotowi do walki. Byli coraz bliżej. Subedej obnażył zęby w uśmiechu. Wiedział, że popełniają błąd i nie mógł się doczekać, by dać im nauczkę.
– Masz swój medalion, Dżoczi? Pokaż mi go.
Dżoczi sięgnął za siebie do miejsca, w którym spoczywał przytroczony do siodła łuk, podniósł klapkę ze sztywnej skóry i wyjął płytkę z czystego złota z wizerunkiem głowy wilka. Była ciężka, ważyła dwadzieścia uncji, lecz mieściła mu się w dłoni.
Subedej nie przejmował się żołnierzami wroga, którzy uparcie wspinali się na wzgórze. Teraz musiał porozmawiać z najstarszym synem Dżyngisa.
– Daje ci on prawo dowodzenia tysięczną armią, Dżoczi. Ci, którzy dowodzą dżagunem, mają srebrny medalion, taki jak ten. – Subedej wyciągnął nieco większy wisior wykonany z białawego metalu. – Różnica polega na tym, że srebrny medalion dostaje wojownik wybrany przez oficerów każdego podlegającego mu harbanu. – Wiem o tym – odparł Dżoczi.
Subedej spojrzał na rycerzy, którzy z każdą minutą byli coraz bliżej.
– To oficerowie dżaguna wybrali cię na swego dowódcę, Dżoczi. Ja nie miałem z tym nic wspólnego. Mówiąc to, wyciągnął ku niemu srebrny medalion, który Dżoczi przyjął z radością, oddając jednocześnie złoty wisior. Subedejowi, który zawsze przypisywał wielką wagę do konwenansów i etykiety, tym razem zalśniły oczy. – Wrócisz do ojca, poznawszy wszystkie formacje bojowe i strategie ataku; z lewej, z prawej strony i ze środka – rzekł, tnąc ręką powietrze. Spojrzał ponad głowami rycerzy. Na odległej grani coś jakby się poruszyło. – Już czas – rzekł, skinąwszy głową. – Wiesz, co masz robić, Dżoczi. Dowództwo jest twoje. – Subedej nie powiedział już nic, jedynie poklepał młodzieńca po ramieniu i odjechał, zostawiając dżagun pod opieką jednego przywódcy.
Dżoczi poczuł na sobie wzrok stu wojowników. Starał się, jak mógł, by ukryć swoje zadowolenie, choć nie pozbawione zdenerwowania. W każdym dziesięcioosobowym harbanie wybierano dowódcę, a następnie dowódcy harbanów wybierali spośród siebie najlepszego, który poprowadzi stuosobową armię na wojnę. Taki wybór to wielki zaszczyt. Przemknęła mu przez głowę myśl, że Mongołowie szanują jedynie jego ojca, ale szybko ją w sobie zdusił. W końcu to jego wybrali. Zasłużył sobie na ich szacunek – to przekonanie napawało go dumą.
– Łuki! – zakrzyknął Dżoczi. Mocno ujął w dłonie wodze, by ukryć zdenerwowanie, gdy łucznicy ustawili się w luźnym szeregu, dającym każdemu z nich pole manewru. Dżoczi spojrzał przez ramię, rozglądając się za Subedejem, lecz ten zdecydowanie odjechał, zostawiając go samego. Podczas gdy łucznicy czekali na dalsze rozkazy, ich dowódca pozbierał się w sobie i przyjął kamienny wyraz twarzy, chcąc, aby zapamiętali jego opanowanie. Dżoczi uniósł zaciśniętą pięść i czekał; czuł, jak w piersi łomocze mu serce, przejmując bólem.
Opuścił dłoń, gdy rycerze zbliżyli się na czterysta kroków, i w powietrzu zaświszczał grad strzał. Jednak przy tak dużej odległości tylko nieliczne strzały doleciały do celu, po to tylko, by roztrzaskać się o tarcze, które rycerze ustawili wysoko przed sobą, tak że chroniły niemal całe ich ciała. Wkrótce na rycerzy posypał się drugi grad strzał, ale i tym razem wysokie tarcze doskonale zdały egzamin; jak do tej pory nie ucierpiał ani jeden rycerz.
Choć potężne konie nie poruszały się zbyt szybko, jeźdźcy nieuchronnie zbliżali się. Gdy znaleźli się o dwieście kroków od Mongołów, Dżoczi ponownie uniósł pięść i kolejne sto strzał czekało na napiętych cięciwach. Miał nadzieję, że przy tak małej odległości rycerzy nie uchronią już zbroje.
– Strzelajcie, jakbyście nigdy wcześniej nie trzymali łuku – krzyknął.
Wojownicy obnażyli zęby w uśmiechach i posypały się strzały. Dżoczi wzdrygnął się mimowolnie na widok drzewc przelatujących nad głowami wroga, jak gdyby wypuszczonych przez ogarniętych panikują głupców. I tylko nieliczne strzały trafiły celu, zabijając rycerza czy konia. Po chwili do uszu Mongołów dobiegał już złowieszczy tętent kopyt, a ruscy rycerze w przednich szeregach zaczęli opuszczać włócznie, gotując się do starcia.
Raptem Dżocziego ogarnął przypływ złości, której ustąpił miejsce strach. Teraz nie pragnął niczego więcej, jak tylko wyjąć miecz i popędzić swojego wierzchowca na spotkanie z wrogiem. A jednak, roztrzęsiony i sfrustrowany, wydał inny rozkaz.
– Wycofać się za grań! – wrzasnął, po czym szarpnął za lejce, wprawiając konia w galop. W jego dżagunie chwilowo zapanował chaos, gdy wojownicy zawracali, by podążyć za swoim generałem, raz po raz wykrzykując coś nieskładnie. Z tyłu rozległy się tryumfalne okrzyki; Dżoczi poczuł kwaśny smak w ustach. Nie wiedział jedynie czy to ze strachu, czy złości.