Dramatyczna śmierć pana Lubowidzkiego
Ten tekst jest fragmentem książki Barbary Wysoczańskiej „Siła kobiet”.
Rozalia Lubowidzka czuła, że wszyscy na nią patrzą. Nawet jeśli któryś z czcigodnych żałobników próbował ukryć swoją plotkarską ciekawość i wykazywał odrobinę dobrego wychowania, nie chcąc gapić się na nią zbyt ostentacyjnie, to i tak czuła skupiony na sobie ukradkowy wzrok. Wpatrywali się w nią, szukając w jej postawie śladów rozpaczy. Być może nawet czekali na spazmatyczne szlochy nad spuszczaną do grobu trumną. Teatralny płacz byłby zupełnie na miejscu, wydawał się wręcz wymagany podczas pogrzebu tak czcigodnego człowieka, jakim był jej mąż Ignacy Lubowidzki. Tymczasem Rozalia stała przy grobie niewzruszona, z twarzą okrytą czarną woalką, która zasłaniała suche oczy. Wiatr, furkoczący jej żałobnym płaszczem, woalkę zostawił w spokoju, jakby wiedział, że młoda wdowa musi się za nią schronić niczym błędny rycerz za opuszczoną przyłbicą. Ktoś rozłożył nad jej głową parasol, nie zamierzała jednak dociekać kto.
Byle ten pogrzeb dobiegł końca. Byle ona mogła stąd odejść.
Dzień był zimny i deszczowy. Żałobnicy, bezbronni wobec ciężkich ołowianych chmur krążących złowieszczo po niebie, kulili się okutani płaszczami, naciągali na głowy kapelusze, a co zamożniejsi otworzyli parasole. Zewsząd słychać było miarowe uderzenia ciężkich kropel o lakierowaną drewnianą trumnę, leżącą na dnie otwartego jeszcze grobu.
Cmentarz Powązkowski tonął w morzu żałobników. W większości byli to gapie, którzy nie tylko nie znali osobiście posła Ignacego Lubowidzkiego, ale nawet nie widzieli go na oczy. Jednak w przypadku pogrzebu polityka, człowieka tak oddanego ojczyźnie, prawdziwego patrioty – jak o nim mawiano – należało przyjść na cmentarz, złożyć mu hołd, oddać ostatni pokłon. Nawet dziennikarze, po kryjomu zacierający ręce na myśl o tym, że w jutrzejszych gazetach będą mogli pokazać zdjęcia z pogrzebu, starali się zachowywać z należytym szacunkiem wobec zmarłego.
Odziane na czarno dewotki z namaszczeniem powtarzały modlitwy intonowane przez samego arcybiskupa Wojciecha Sułkowskiego, który nie tylko z czcią odprawił mszę żałobną w archikatedrze, ale i pofatygował się na cmentarz, krocząc dumnie na przodzie konduktu pogrzebowego. Niektórzy szeptali między sobą, że pogrzeb Ignacego Lubowidzkiego był niemalże tak uroczysty jak samego prezydenta Gabriela Narutowicza[1].
Rozalia szła tuż za biskupem, ściskana mocno w ramię przez teściową Leokadię Lubowidzką, która z boleści nie mogła samodzielnie utrzymać się na nogach. Rozalii kilkakrotnie przemknęło przez myśl, dlaczego Gustaw nie poda ramienia matce. Wtedy zapewne teściowa nie czepiałaby się jej tak kurczowo, wbijając w nią suche palce, niczym szpony drapieżnego ptaka. Jednak młodszy brat Ignacego zdawał się nie zauważać słabości matki, idąc dostojnym, miarowym krokiem tuż za trumną. Adrianna, ich siostra, szła nieco z boku, skulona, ze spuszczoną głową osłoniętą żałobnym kapeluszem. Kondukt pogrzebowy zamykali partyjni działacze Narodowej Demokracji, do której należał mąż Rozalii. Jeden z przedstawicieli Związku Ludowo-Narodowego z dumą dzierżył w dłoni łopoczący na wietrze sztandar endeckiej partii. Na pogrzebie brakowało jedynie jej założyciela, Romana Dmowskiego, który z powodu złego stanu zdrowia nie zdecydował się opuścić swojego majątku w Chludowie pod Poznaniem, ale wysłał wdowie i matce zmarłego list z kondolencjami.
Po przemówieniu arcybiskupa i kilku polityków trumnę przykryto wilgotną ziemią, przy gromkim i dramatycznym chórze żałobnych pieśni, mieszających się ze szlochem kobiet. Na koniec kompania wojskowa oddała salwy honorowe, a grabarz wbił drewniany krzyż z tabliczką:
Ignacy Konstanty Lubowidzki
1889–1924
Mąż stanu Odrodzonej Polski
Działacz Narodowej Demokracji
Poseł na Sejm II Rzeczpospolitej
W zimnym, wilgotnym powietrzu unosił się spleśniały, lekko kwaśny zapach świeżo ubitej ziemi. Na grobie piętrzyły się kwiaty i wieńce, a wokół drewnianego krzyża zapłonęły świece.
Do Rozalii ktoś podszedł, uścisnął jej dłoń, wygłosił kondolencje. Później następny i kolejny. A ona stała sztywno, jak słup soli. Nie czuła bólu. Nie było w niej również żalu ani tęsknoty za zmarłym mężem. Wszystkie jej uczucia do człowieka, którego ciało zostało chwilę temu złożone w grobie, można było określić jednym słowem – obojętność. Bo tym był dla niej teraz Ignacy Lubowidzki – obojętnością. Nawet wiadomość o jego niespodziewanej i tragicznej śmierci nie wstrząsnęła nią tak, jak powinna wstrząsnąć żoną. Owszem, Rozalia była zaskoczona, wręcz nie dowierzała. Jednak w całej gamie uczuć, które wtedy nią targały, nie było nawet cienia wdowiej rozpaczy. Było za to ogromne zdumienie wobec faktu, że Ignacy został zastrzelony w zamachu przez nieznanego sprawcę, kiedy wychodził wieczorem z jednej z warszawskich restauracji. Na wiadomość o tym tragicznym i niespodziewanym zdarzeniu teściowa Rozalii, Leokadia, dostała nagłego ataku histerii, na co cała służba we dworze w Kargominie zareagowała paniką.
– Wiadomo, kto to zrobił? – zapytała Rozalia policyjnego konstabla, kiedy ten przybył z wiadomością do Kargomina. Sama się sobie dziwiła, że jest tak opanowana. Ogarnął ją tylko dziwny, przejmujący chłód, który nieprzyjemnym drżeniem rozszedł się po ciele.
– Jeszcze nie wiemy, szanowna pani, ale pracujemy nad tym. Wkrótce złapią zamachowca. Podejrzewamy, że mógł to być ktoś z przeciwników politycznych pana Lubowidzkiego. Albo jakiś szaleniec.
Pierwszej nocy po tym, kiedy ta zadziwiająca informacja do niej dotarła, Rozalia próbowała zrobić rachunek sumienia. Miała nadzieję, że coś się w niej poruszy, że jakaś potrącona struna wrażliwości wyciśnie z oczu choć jedną łzę. Wypadało godnie przyjąć rolę nieszczęśliwej wdowy. Należało tak postąpić nie tylko w oczach ludzi, ale i Boga, bo była przecież od pięciu lat poślubiona Ignacemu. Tylko że nic się nie wydarzyło. Nic nie było w stanie zmusić jej do żałości. Jedyne, co kołatało się w jej głowie, to myśli, że przetrwała te minione lata i oto właśnie szeroko rozwarły się przed nią bramy ucieczki z piekła. Oszołomiona tym, jakby nie dowierzając, pół nocy klęczała przed obrazem Matki Boskiej, modląc się nie za duszę męża, ale swoją. I była to jak dotąd jej najdłuższa i najżarliwsza modlitwa, bo przez całe swoje życie nie wierzyła ani w Boga, ani w Maryję.
Rano wdziała żałobę z postanowieniem, że choć w tej jednej kwestii podtrzyma tradycję i okaże w ten sposób szacunek rodzinie zmarłego. W środku jednak wszystko się w niej buntowało. Nie chciała już iść na ustępstwa, nie chciała udawać. Wraz z wiadomością o śmierci Ignacego wszystkie tamy, które wstrzymywały w niej gniew, nagle puściły. Gdzieś kiedyś usłyszała, że w piekle jest się wtedy, gdy straci się wszelką nadzieję. A ona właśnie tę nadzieję odzyskała, więc piekielne czeluści beznadziei miała już za sobą.
Cały kargomiński dwór pogrążył się w żałobie. Leokadia Konstatynowa Lubowidzka, wdowa po Konstantym Lubowidzkim, zamknęła się w swoim pokoju bliska utraty zmysłów, bo nie dalej jak dwa lata temu straciła schorowanego męża, i śmierć pierworodnego syna była dla niej kolejnym bolesnym ciosem. Adrianna – młodsza siostra Ignacego – zatopiła się w melancholii, która nakazała jej pójść do pobliskiego kościoła i tam oddać się modlitwie za duszę zmarłego brata.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Barbara Wysoczańska „Siła kobiet” bezpośrednio pod tym linkiem!
Ten tekst jest fragmentem książki Barbary Wysoczańskiej „Siła kobiet”.
Służba szeptała gorączkowo między sobą, pokojówki popłakiwały po kątach, ocierając ukradkiem kąciki oczu i nie dowierzając w to, co się stało. Jednak Rozalia, przesiadując zamknięta w swoim pokoju, nie wierzyła w szczerość tych łez. Wiedziała przecież, że służący nie znosili Ignacego. Bali się go i schodzili mu z drogi, jak tylko zjawiał się w Kargominie. Przyjeżdżał z Warszawy niczym wielki pan, samochodem z osobistym szoferem, ubrany w szykowny garnitur i elegancki cylinder, który w Rozalii budził niesmak. Uważała, że mąż wygląda w nim na jeszcze poważniejszego, niż był w rzeczywistości, choć po prawdzie dawno już przekroczył trzydziestkę.
Jego obecność w Kargominie sprawiała, że każdy mieszkaniec dworu stąpał cicho i starał się nie rzucać w oczy, żeby przypadkiem nie stać się ofiarą gwałtownego gniewu pana. A ten bywał straszny. Służący niejednokrotnie odczuwali go na własnej skórze, podobnie jak Rozalia, która w pewnym momencie stała się głównym powodem wiecznego niezadowolenia męża.
Dzień po tragicznej wiadomości o śmierci Ignacego Rozalia, Leokadia i Adrianna Lubowidzkie spakowały walizki i odziane w żałobną czerń udały się pociągiem w prywatnym wagonie w podróż do Warszawy, gdzie miał się odbyć uroczysty, państwowy pogrzeb Ignacego. Leokadia z początku oponowała wobec pomysłu, żeby pochować ukochanego syna w Warszawie, a nie w Kargominie, gdzie przecież przyszedł na świat i gdzie znajdował się grób jego ojca, ale list od delegatów rządowych przekonał ją, że człowiek z taką pozycją i szacunkiem społecznym jak jej syn powinien spocząć na Powązkach, ku chwale ojczyzny.
W stolicy powitano je z honorami, ulokowano w najlepszym warszawskim Hotelu Europejskim i zapewniono o chęci zaspokojenia każdej, najmniejszej nawet potrzeby, żeby zadośćuczynić paniom w tym jakże trudnym dla nich czasie żałoby. Policja złożyła im krótkie i zdawkowe wizyty, informując o toku śledztwa i zadając ogólne pytania, wyraźnie jednak nie łącząc żadnej z tym jakże tragicznym zabójstwem.
Uroczystości pogrzebowe zorganizowały ugrupowania endeckie, z którymi związany był Ignacy Lubowidzki, a wdowie i matce słano zewsząd listy z kondolencjami. Jednak dni dzielące je od pogrzebu zdawały się Rozalii dziwnym, nierzeczywistym snem. Jakby cała sytuacja nie dotyczyła jej samej, lecz jakby nagle ktoś nieopatrznie wrzucił ją w wir wydarzeń, które nie miały z nią nic wspólnego.
Pogrzeb dobiegł końca, a ona, stojąc nad grobem męża, odetchnęła z ulgą. Czuła, że publiczne odgrywanie pogrążonej w żalu wdowy jest z jej strony cyniczną hipokryzją, nie miała jednak dość odwagi, by wobec wszystkich przyznać się do prawdziwych uczuć. Jeszcze nie teraz. Nie mogła przyznać, że czuje ulgę, albo co gorsza – że ma ochotę zatańczyć na grobie męża, bo tak groteskowe wizje przewijały się jej przez głowę. Na razie musiała w ciszy i spokoju przemyśleć tę niespodziewaną sytuację. Dalsze życie Rozalii stało pod wielkim znakiem zapytania. Bo kim nagle stała się bez Ignacego? Była wyłącznie wdową. Dwudziestoczteroletnią wdową. A co powinna robić wdowa? Jak się zachowywać? Nikt jej nie przygotował na taki scenariusz. Nikt nie wyjaśnił, jak należy postąpić, gdy nagle przestaje się być żoną czcigodnego męża. A to, jak bardzo mąż zdominował jej życie, wiedziała tylko ona.
* * *
Zuzanna Grabińska znowu czuła ten bolesny ucisk w żołądku, przechodzący nieprzyjemnym skurczem na całe ciało. Strach i bezsilność dławiły ją i nie pozwalały swobodnie oddychać. Ale walczyła z tym. Resztkami woli próbowała stawić czoło temu cierpieniu, które osłabiało ją tak bardzo, że nie miała dość siły, by skupić się na córeczce. Te ataki paniki powtarzały się coraz częściej i powoli przestawała sobie z nimi radzić. A Lili trzęsła się w pościeli, ogarnięta kolejnymi gorączkowymi drgawkami. Jej malutkie ciało, choć mokre od potu, było lodowato zimne.
Zuzanna gładziła dziecko po drobnych pleckach, po wilgotnych, ciemnych włosach i odmawiała w myślach wszystkie modlitwy świata, błagając Wszechmogącego, żeby gorączka spadła.
Łomotanie do drzwi ciasnego mieszkanka tylko spotęgowało ucisk w gardle. W pierwszej chwili, pod wpływem paniki, Zuzanna chciała je zignorować. Ale szybko uświadomiła sobie, że to i tak nic nie da. Jak będą chcieli, to wejdą. Wyłamią drzwi i wejdą.
Drżącymi wargami pocałowała córeczkę w skroń i pełna obaw, z trudem dźwignęła się z łóżka. Miała nadzieję, że to jednak doktor. Wezwała go przecież.
W korytarzu stała Romana Stawecka, właścicielka kamienicy, w której Zuzanna wynajmowała mieszkanko. Kobieta miała groźnie naburmuszoną minę i wspierała dłonie na pulchnych biodrach, które opinała wzorzysta spódnica.
– Podobno mała znowu gorączkuje – rzuciła oskarżycielskim tonem, nie siląc się na formułkę powitania. – Chłopak od Dąbrowskich poleciał po doktora. Pytałam po co, to powiedzieli, że twoja mała znowu chora.
Zuzanna wyszła na korytarz i przymknęła za sobą drzwi.
– To nic wielkiego. Zwykłe przeziębienie.
– Nie chcę tu żadnej choroby! Już mówiłam, jeśli mała ma gruźlicę, to won stąd!
– To naprawdę zwykłe przeziębienie, pani Stawecka. Lili jutro będzie zdrowa.
Na ustach Zuzanny pojawił się wymuszony uśmiech. Próbowała rozluźnić ciało, żeby nie pokazać po sobie zdenerwowania, ale bezskutecznie. Była spięta do granic możliwości. Nie mogła swobodnie oddychać. Paraliżował ją strach. Bała się, że Stawecka wejdzie do mieszkania i zobaczy, w jakim stanie jest Lili, a wtedy na pewno wyrzuci je obie na bruk jeszcze tej nocy. I gdzie się wtedy podzieją? Dokąd pójdą? Szpital przyjmie matkę z dzieckiem na jedną noc, może dwie, a później czeka je przytułek dla bezdomnych. A tam Lili nie przeżyje. Tam nikt nie pozwoli dziecku przeżyć.
– Byłam dzisiaj na tym pogrzebie – mruknęła Stawecka jakby od niechcenia, uważnie przyglądając się Zuzannie spod przymrużonych powiek. – Było dużo ludzi. Pół Warszawy. Żegnali go jak króla.
Zuzanna zesztywniała. Starała się udawać obojętną, ale marnie jej to wychodziło. Na samo wspomnienie Ignacego Lubowidzkiego czuła jeszcze większy strach. Bezwiednie chwyciła się futryny.
– Czemu nie poszłaś? – kontynuowała z sarkazmem właścicielka kamienicy, wlepiając w Zuzannę ciekawskie spojrzenie.
– Nie chciałam zostawiać Lili.
– Mogłaś pójść z nią. Przecież to jej…
– Pani Romko… – Zuzanna westchnęła i zachwiała się od nagłego zawrotu głowy. Dopiero teraz poczuła głód i uświadomiła sobie, że od rana nie miała nic w ustach. Od kilku dni prawie nic nie jadła. – Nie chciałam, żeby Lili na to patrzyła… To nie są widoki dla małej dziewczynki.
Stawecka uśmiechnęła się półgębkiem.
– A co jej powiesz? Że co się stało? Będzie przecież pytać.
– Lili nie wie. Ignacy był dla niej wujkiem.
Kobieta zaśmiała się kpiąco.
– No tak! Taki pan jak on nigdy nie przyznałby się, że jest ojcem bękarta!
Zuzanna zadygotała. Z nerwów i strachu. I z osłabienia. Pociemniało jej w oczach.
– Pani Romko, ja nic od niego nie chciałam. Lili to moja córka.
– Ano twoja, urodziłaś ją. Ale to też jego dziecko! Poseł od siedmiu boleści! Gdybyś widziała, jak go żegnano! Jakie honory! Przemówienia! Jakby był samym prezydentem! – prychnęła. – A ta jego żonka, istna mimoza. Nie byłaś ciekawa, jak wygląda? Trza było iść i zobaczyć. Z czystej ciekawości.
– Nie byłam ciekawa.
– Wstydziłaś się pewnie. Ona taka światowa pani, Francuzka, a ty… Prostaczka. Zwykła dziwka. – Bezczelny wzrok kobiety ześlizgnął się po okrytym prostą sukienką ciele Zuzanny. – Co teraz zrobisz? Znajdziesz sobie kolejnego promotora? Pamiętaj, że czynsz trzeba płacić.
[1] Gabriel Narutowicz – pierwszy prezydent Rzeczypospolitej Polskiej, wybrany w 1922 roku. Urząd prezydenta pełnił przez pięć dni. Został zastrzelony przez zamachowca w czasie wizyty w galerii „Zachęta”.