Do Wilna jest tak abstrakcyjnie daleko
Nieszczery Polak, nieistotny Litwin - pierwsza część wywiadu
Polacy, zapomnijcie o Wileńszczyźnie! - druga część wywiadu
Piotr Olejarczyk, Histmag.org: Wróćmy do czasów wojny. Jak polskie podziemie broniło się przed takimi działaniami litewskimi? Przed napaściami Saugumy, przed tym, co działo się w Ponarach?
Piotr Niwiński: Musi Pan sobie zdawać sprawę, że za jednego zabitego Niemca czy współpracownika niemieckiego ginęło 10 Polaków. Dlatego też podziemie ostrożnie szafowało odwetowymi wyrokami śmierci, ale takie akcje się oczywiście się zdarzały. Takie działania były prowadzone punktowo. Kiedy zastrzelono jednego z funkcjonariuszy Saugumy, Marianasa Podabe w zamian za to rozstrzelano dziesięciu bardzo wybitnych Polaków z Wilna. Osoby o międzynarodowej sławie naukowej, między innymi wśród ofiar znalazł się wybitny lekarz profesor Kazimierz Pelczar. Wielu znanych i wybitnych ludzi stało się zakładnikami. W związku z tym próby zastraszania, czy odwetu na Litwinach były rzadkie. Sytuacja zmieniła się dopiero w 1944 roku...
Co się wówczas stało?
Za zgodą Niemiec został utworzony Litewski Korpus Terytorialny. Miał on bronić Litwinów przed nadciągającą Armią Czerwoną, a także miał za zadanie zwalczać partyzantkę sowiecką. Przez nas nazywany korpusem Plechaviciusa (od nazwiska dowódcy tej jednostki), oddział ten tak naprawdę został skierowany do walki z polskim podziemiem, głównie na Wileńszczyźnie. W maju 1944 roku w Murowanej Oszmiance oddziały Armii Krajowej w największej ofensywnej akcji partyzanckiej przed „Burzą” rozbiły dwie kompanie Korpusu Plechaviciusa. Dla Niemców był to czytelny sygnał, że Litwini nie radzą sobie z polskim podziemiem i należy ten Korpus rozbroić. Tak też się stało.
Dla Polaków był to moment odwetu na Litwinach, który miał powstrzymać zbrodnie na naszych rodakach.
I powstrzymał?
Niestety nie. W maju dochodzi do bitwy pod Murowaną Oszmianką, a już w czerwcu policjanci litewscy mordują 34 Polaków w miejscowości Glinciszki.
Również kobiety i dzieci?
Tak. Wśród ofiar było kilkumiesięczne dziecko i kobiety w ciąży. Byli też starsi mężczyźni. Młodszych nie było, bo albo walczyli w partyzantce, albo uciekli na widok zbliżającego się litewskiego patrolu. Nie przypuszczali, że Litwini mogą mordować cywili. A mordowali. Wyciągnęli z domów i rozstrzeliwali koło drogi.
Polacy odpowiedzieli jakąś akcją odwetową?
Podpułkownik Aleksander Wilk-Krzyżanowski, komendant Okręgu Wileńskiego AK bojąc się, że tego typu mordy zaczną się powtarzać, wydał dyspozycje do rajdu odwetowego. Kilka brygad partyzanckich ruszyło na terytorium przedwojennej Litwy. Spalono kilkanaście, może nawet kilkadziesiąt gospodarstw. Rozstrzelano dwadzieścia kilka osób narodowości litewskiej.
Kobiety i dzieci również?
Kobiety i dzieci również znalazły się wśród ofiar. Ale czy rozstrzeliwali je polscy partyzanci? Trudno powiedzieć, ale jest takie prawdopodobieństwo. Jak to powiedział jeden z partyzantów: „Wojna nigdy nie jest czysta, trudno zawsze zachowywać się po rycersku”.
Jednak w niektórych przypadkach morderstwa kobiet i dzieci z rąk polskich stawiam pod dużym znakiem zapytania. Świadectwo, że to polscy partyzanci wymordowali tych ludzi pochodzi zawsze z relacji litewskich. Ale jest problem – bo często wymordowane kobiety i dzieci były narodowości polskiej. W żaden sposób nie przesądzam kwestii, kto zabił te osoby. Ale stawiam duży znak zapytania. Po prostu tego nie wiem.
Wie Pan, jak słucham takich historii o wzajemnych polsko-litewskich walkach, o akcjach odwetowych, jak przypominam sobie, co działo się w 1943 roku i później na terytorium Wołynia i Galicji, to przychodzi mi do głowy podnoszona niekiedy teza. Bardzo przewrotna i nie traktowana zupełnie serio, dodam. Czasami pojawiają się głosy, że Polacy, Litwini, Ukraińcy powinni podziękować Stalinowi...
Za to, że po wojnie nas rozdzielił?
Tak. Mówi się nawet, że gdyby tak się nie stało, w Polsce na początku 90-tych lat moglibyśmy mieć „drugą Jugosławię”. Słyszał Pan takie głosy?
Nie słyszałem, ale rozumiem, że taka teza może mieć rację bytu. Z prostego powodu: grupy mniejszościowe zawsze dążą do tego, aby mieć takie same prawa, jak w kraju, z którego się wywodzą. I te konflikty gdzieś tam funkcjonują. Na pewno druga wojna światowa i polityka Stalina, ale nie zapominajmy, że także Churchilla i Roosevelta, doprowadziła do „oczyszczenia” narodowego. Polacy mają swoje państwo, Litwini mają swoje państwo. Mniejszości zostały deportowane, wymordowane, przesiedlone. Ale czy byłaby „druga Jugosławia”? Śmiem wątpić.
Patrząc na to, jak wyglądała rzeź wołyńsko-galicyjska w 1943 roku?
To jest takie gdybanie. Ale sądzę, że czym innym są konflikty i różnice między cywilizacjami, a czym innym walki wewnątrz cywilizacji łacińskiej...
To zostawmy „gdybanie”. Wróćmy, do tego co się zdarzyło. Czy według Pana uprawniona jest teza, że Litwini masowo kolaborowali z Niemcami?
Fachowo rzecz ujmując: tak, Litwini masowo kolaborowali z Niemcami. Publicystycznie patrząc i odpowiadając na to pytanie tak, by nie drażnić naszych sąsiadów: Litwini masowo współpracowali z okupantem. To w sumie dokładnie to samo. Ale słowo „kolaborować” ma pejoratywne znaczenie.
Tylko widzi Pan, trzeba pamiętać o jednej rzeczy. Litwini mieli dwóch wrogów: Niemców i Sowietów. I zdecydowali się, że pójdą przeciwko Sowietom, opierając się na Niemcach. Zresztą Litwini zarzucają nam z kolei, że postawiliśmy na Sowietów...
Na Sowietów? Kiedy? Po wojnie?
Zdziwi się Pan, ale Litwini pytają: A Armia Andersa nie współpracowała z Sowietami? A rząd Sikorskiego nie współpracował? I zadają kolejne pytanie: Czemu ktoś ma pretensje, że my wybraliśmy Niemców? Dlatego, że Niemcy przegrali wojnę?
To jak Litwini patrzą na Katyń? Też jak na efekt „polsko-sowieckiej współpracy”?
Oczywiście jest to zbrodnia sowiecka. Należy jednak pamiętać, że Litwini też mają swoje lokalne Katynie. Tu szczególnie istotna kwestia: Litwini musieli współpracować z okupantami, bo oni musieli po prostu przetrwać biologicznie. Dla nich straty takie jak poniosła Polska były po prostu niewyobrażalne. Dla nich 200 tysięcy ludzi, którzy zginęli w Powstaniu Warszawskim, to 1/10 ówczesnego narodu litewskiego. Ten naród przestałby istnieć przy takich stratach. Gdyby wymordować 27 tysięcy oficerów litewskich, to armia na Litwie w ogóle by nie istniała. To był kraj, który miał 2 miliony ludzi.
Chciałem Pana spytać o jeszcze jedną „wojskową” sprawę. W czasie wojny Waffen-SS sformowało cały Korpus złożony z żołnierzy łotewskich. Dlaczego nie udało się sformować wielkiej jednostki litewskiej?
Litwini byli przeciwni formowaniu jednostek, nawet pod rządami niemieckimi, które miałyby walczyć poza terytorium Litwy. A Waffen SS walczył poza terenem Litwy. Jedyny oddział, na który Litwini się zdecydowali to wspomniany już Korpus Plechaviciusa.
Jednak Litwini walczyli także poza terytorium swojego państwa. Ale były to niewielkie, i niefrontowe oddziały. Warto też dodać, że żołnierze litewscy... strzegli obozu Stutthof. Co najciekawsze, po rozbrojeniu oddziałów Plechaviciusa kadra oficerska została wysłana do obozu Stutthof. Oczywiście jako więźniowie. Litewscy strażnicy pilnowali litewskich oficerów. Takie są paradoksy historii.
Mówimy o współpracy Litwinów z Niemcami, ale czy na Litwie istniało podziemie, które wobec takiego stanu rzeczy się buntowało? Które walczyło z Niemcami i ich litewskimi współpracownikami? Czy było inspirowane przez Sowietów, czy istniała jakaś niezależna, litewska i antyniemiecka siła?
Było podziemie komunistyczne, ale bardzo nieliczne. Litwa to kraj antykomunistyczny. To podziemie było zasilane przez spadochroniarzy NKWD i GRU. Mieli oparcie w tych żołnierzach sowieckich, którzy po tym jak zostali rozbici przez Niemców, chowali się w okolicznych lasach. Z czasem kolejne oddziały przechodziły z terenów dzisiejszej Białorusi, czy Rosji.
Było też podziemie antyniemieckie i niekomunistyczne. Z tym, że zajmowało się ono głównie działalnością polityczną. Bardzo nieliczne grupy socjalistów litewskich tworzyły to podziemie, wydając niekiedy antyniemieckie gazetki, czy ulotki. Jego członkowie nawiązywali kontakt z Zachodem. Próbowali też dogadać się z polskim podziemiem. Ale przy pierwszych rozmowach postawili warunek niezbywalny: wszystkie rozmowy rozpoczną się dopiero wtedy, kiedy Polacy przyznają, że Wilno jest litewskie. My z kolei proponowaliśmy, aby do tematu wrócić po wojnie. W związku z tym rozmowy szybko się zakończyły.
Mówiliśmy już trochę o tym, ale chciałbym Pana spytać jeszcze o jedną kwestię. Jak wygląda proces rozliczenia na Litwie, jeżeli chodzi o masakry Żydów, które wówczas miały tam miejsce? A które były również dokonywane rękami Litwinów...
Jeżeli chodzi o publikacje naukowe: rozliczone. Jeżeli chodzi o opinie publiczną: chyba nie do końca. Byłem w Kownie i oglądałem tamtejsze miejsce kaźni, gdzie w czasie wojny zginęło 120 tysięcy ludzi, w zdecydowanej większości Żydów. Owszem są tam sale wypełnione pamiątkami po ofiarach. Tak, można obejrzeć cele, w których ci ludzie siedzieli. Ale jednocześnie jest tylko jedna sala, poświęcona zbrodniarzom litewskim. Tam się wchodzi i ogląda się tylko zdjęcia i podpisy. I nic więcej. A tuż obok jest znacznie dużo większa sala...
Poświęcona Litwinom, którzy ratowali Żydów?
Dokładnie. W tej sali, dużo większej od tej pierwszej, są zdjęcia, certyfikaty Instytutu Yad Vashem. Niby wszystko jest w porządku, jest upamiętnienie miejsca kaźni. Ale... chyba nie do końca tak to powinno wyglądać.
Czemu Litwini stosują takie zabiegi? Czemu rozliczenie wygląda w taki sposób?
Myślę, że chodzi o politykę. Litwini mają wyraźną politykę historyczną, której nam chyba brakuje. Proszę mi powiedzieć, w ilu podręcznikach do historii znajdzie Pan informację o Ponarach, o Święcianach? Jeżeli już to może gdzieś w dopiskach, małym druczkiem.
Tymczasem Litwini wyraźnie pokazują, kto był okupantem. Jest taki atlas historyczny dla młodzieży litewskiej w wieku gimnazjalnym i tam jest mapa Litwy z czasów wojny. Obok jest legenda i są zaznaczone miejsca kaźni popełnionych przez NKWD, Waffen SS i AK.
AK?
Tak. Z punktu widzenia litewskiego to było obce wojsko, które rozstrzeliwało ich rodaków. Dla nas to byli kolaboranci litewscy, wyjątkowo okrutni policjanci, czy funkcjonariusze Saugumy. Czyli wrogowie.
A my? Kiedy próbowaliśmy zaostrzać stosunki z Litwą to Ministerstwo Spraw Zagranicznych wydało broszurkę o Ponarach – zresztą ja ją napisałem. Przykro, że została wykorzystana do spraw politycznych, broszura miała być informująca, miała trafić do szerszej publiczności. Na tym wszystkim cierpi historia.
Jak Pan by określił obecne nastroje na Litwie? Antypolskie?
Nie. Nastroje na Litwie nie są antypolskie. Antypolonizm jednak funkcjonuje, wystarczy spojrzeć chociażby na menu w restauracjach. Rzadko Pan znajdzie menu po polsku. Nawet po szwedzku Pan znajdzie, a w naszym języku, nie. Wydaje mi się jednak, że Litwini są coraz bardziej europejscy niż antypolscy. Młodzież coraz mniej rozumie antypolonizm. Litwa robi się coraz bardziej otwarta.
Pan się spotkał z przejawem wrogości na Litwie? Opowiadając o polsko-litewskich stosunkach z perspektywy Polaka?
Fizycznie, osobiście, nie. Jeżeli już to są takie bardziej codzienne sprawy. Zdarzało się, że w sklepie na Litwie po polsku prosiłem o chleb i byłem nieobsługiwany. To znaczy najpierw obsługiwano następną osobę w kolejce. Ja nie znam na tyle litewskiego, by się w nim naturalnie wysławiać.
Jeżeli chodzi o historyków – tak, niektórzy są antypolscy. Są zapiekli w swoich poglądach. Po naszej stronie też przecież można spotkać takich historyków. Ja sobie chwalę współpracę z Litwinami. Oni wiedzą, że ja nie chcę ich obrazić. Ja wiem, że oni nie chcą mnie obrazić. Po prostu patrzymy na jedną sprawę w inny sposób. Szukamy jednak i zbieżności.
I udaje się je znaleźć?
Oczywiście, że tak. Po 1945 roku funkcjonował ruch partyzancki na Litwie, w którym walczyli również polscy żołnierze AK. W języku polskim ukazały się rewelacyjne wspomnienia partyzanta litewskiego, w których jest informacja, że Litwini uczyli się regulaminu piechoty od Polaka. Z książki, którą dla niej napisał. Był to oficer AK Władysław Nowikiewicz o pseudonimie „Burza”.
Jak nazywa się ta książka?
„Dziennik partyzanta „Dzūkasa” - świetna pozycja, naprawdę polecam ją przeczytać.
Panie profesorze, na zakończenie spytam: czy były jakieś osobiste, rodzinne związki, dla których zajął się Pan tematyką polsko-litewską?
Nie, nie było. Ja jestem Kaszubem. Jestem z Pomorza, nie mam żadnych korzeni na Wileńszczyźnie. Kiedyś zainteresowało mnie powstanie wileńskie i tak już zostało. Zainteresowałem się operacją „Ostra Brama”...
No właśnie, nie powiedzieliśmy niczego na ten temat...
To jest bardzo ważne. Wszyscy mówią o Powstaniu Warszawskim. Ale przed Warszawą było Wilno! 16 tysięcy ludzi zgromadziło się pod Wilnem, uzbrojonych, umundurowanych. Pod koniec walk mieli nawet dwa zdobyczne czołgi. A przecież w pierwszych dniach Powstania w Warszawie do walki ruszyło około 3,5 tysiąca żołnierzy. W Wilnie, powtarzam raz jeszcze, 16 tysięcy. Prowadzono tam prawdziwe boje, bitwy partyzanckie na wielką skalę. Jednak dużo częściej mówi się o walkach w Warszawie, o walkach w Wilnie się zapomina...
Może jest tak, że dla pokolenia dwudziesto- i trzydziestolatków Wilno to pewnego rodzaju abstrakcja. Trudno to sobie wyobrazić, że jeszcze kilkadziesiąt lat temu to była ostoja polskości. Przerażające jest, jak szybko zapomnieliśmy o tym mieście…
Ma Pan pewnie rację. Do Warszawy można zawsze pojechać i złożyć kwiaty, a do Wilna... daleko.
Panie profesorze, dziękuję za rozmowę.
Zobacz też:
- Polskie ultimatum wobec Litwy
- 73. rocznica zajęcia Wilna przez Litwinów
- Honor Józefa Becka
- Rzeź na Wołyniu: udawany bunt chłopski
- Rzeź na Wołyniu: Historia zależy od... narratora?
- Rzeź na Wołyniu: Śmierć od kuli była najlżejsza
Redakcja: Michał Przeperski