Deportacje niemieckich Żydów
Jeśli przegramy tę wojnę, to niech nas Bóg ma w swojej opiece!
Wszyscy w Pforzheim byli zaskoczeni pierwszymi dniami kampanii w Polsce. Ryzykowna zagrywka Hitlera przyniosła spektakularny sukces. Matka Wolframa co wieczór słuchała państwowego radia, by dowiedzieć się, że armia niemiecka zmiata wszystko, co stanęło jej na drodze. Warszawa została ciężko zbombardowana przez formację czterdziestu samolotów, również wiele innych polskich miast stało się celem intensywnych nalotów. Buńczuczna polityka nazistowskiego reżimu, jak się wydawało, triumfalnie potwierdziła swoją słuszność.
Marie Charlotte, zaniepokojona, że wiadomości z niemieckiego radia mogą nie być wiarygodne, przełączyła się na program szwajcarski, chociaż było to surowo zabronione; przekonała się, że doniesienia tamtych programów są niezwykle podobne do niemieckich. Inwazja Hitlera na Polskę rzeczywiście zamieniła się w spektakularny pogrom. 6 września armia niemiecka zajęła Kraków. Niecałe dwa tygodnie później Hitler przemawiał do rozentuzjazmowanego tłumu w Gdańsku. Przed końcem miesiąca padła Warszawa, a sto czterdzieści tysięcy polskich żołnierzy trafiło do niewoli.
Dobre nowiny przyćmione zostały złymi. Dwa dni po ataku na Polskę Wielka Brytania wypowiedziała Niemcom wojnę. Dla rodziców Wolframa, jak też dla wszystkich ich znajomych w Pforzheim, stanowiło to wyjątkowo niemiłą wiadomość. Zaniepokoiły się nawet ważne figury w hierarchii nazistowskiej. Kiedy Göring został o tym powiadomiony, jego pierwszą reakcją była panika:
-Jeśli przegramy tę wojnę - wykrztusił - to niech nas Bóg ma w swojej opiece!
Ministerstwo Propagandy Goebbelsa niezrażone było wyzywającą postawą Chamberlaina. Co najmniej czterdzieści osiem godzin przed wypowiedzeniem wojny wszyscy krajowi wydawcy gazet otrzymali od ministerstwa poufną dyrektywę, informującą ich, jak zareagować w razie takiego rozwoju wypadków. Mówiła ona: „Prawdziwym agresorem na całym świecie jest Wielka Brytania [...] To oczywiste, że mediacja brytyjska jest tylko hipokryzją, a rząd brytyjski nigdy nie zamierzał doprowadzić do porozumienia”. Dyrektywa instruowała wydawców, w jakiej formie należy przekazać wiadomość o brytyjskim wypowiedzeniu wojny.
Rankiem 4 września okazało się, że wydawane w Pforzheim gazety wzięły sobie do serca wytyczne Goebbelsa. Obie zawierały obszerne artykuły o bezczelności i zdradzie niegdysiejszych przyjaciół. „Anglia zdradza Europę - głosił nagłówek w gazecie czytanej przez Marie Charlotte. - Brytyjska hipokryzja osiągnęła punkt krytyczny”.
Wywód był pełen optymizmu oraz buńczuczny: Brytyjczycy, jak stwierdzał „Pforzheimer Rundschau”, będą musieli ponieść konsekwencje poczynań swoich przywódców, którzy podżegają do wojny. „Nie ma mowy, by udało im się sforsować na Zachodzie pierścień z żelaza i betonu, obsadzony przez nieugiętych niemieckich mężów, wysłanych przez cały naród, by walczyli aż do ostatecznego zwycięstwa”.
Mieszkańcy Pforzheim pamiętali, że Niemcy nie dążyły nigdy do konfliktu z Brytyjczykami. „Anglia wypowiedziała nam wojnę. Rzuciła rękawicę. Podnosimy ją i stajemy do walki z tymi «świętszymi od papieża» wichrzycielami nad brzegami Tamizy”.
Miejscowe gazety z Pforzheim, tak jak ich odpowiedniki w całych Niemczech, publikowały jedynie wersję wydarzeń zatwierdzoną przez ministerstwo Goebbelsa i zarazem nagłaśniały militarne zwycięstwa w polskiej kampanii. W swoich doniesieniach pominęły to, że Hitler rozkazał trzem pułkom SS Tottenkopf („Trupie Główki”), by podążały w ślad za armią z zadaniem „uwięzienia lub unicestwienia” wszelkich wrogów nazizmu, szczególnie Polaków i Żydów. Reinhard Heydrich wyjaśnił dokładnie, co to oznacza:
- Szlachta, duchowieństwo i Żydzi muszą zostać zabici.
Swoje tajne operacje SS zaczęło wykonywać w czterdzieści osiem godzin od rozpoczęcia inwazji. Z zimną krwią rozstrzeliwano polskich i żydowskich cywili. Dla mieszkańców Polski był to początek sześciu morderczych lat pod nazistowską okupacją. Kraj został podzielony na trzy duże regiony przyłączone do Rzeszy. Pozostały kadłub stał się Generalnym Gubernatorstwem, poddanym rządom doktora Hansa Franka.
- Polska - powiedział on - traktowana będzie jak kolonia. Polacy staną się niewolnikami Wielkoniemieckiego Cesarstwa.
Tego rodzaju stwierdzenia nie były przeznaczone do publicznej wiadomości i oczywiście nigdy ich nie rozpowszechniano. Marie Charlotte wciąż słuchała radia szwajcarskiego, mając nadzieję, że znajdzie tam informacje, których nie zafałszowało Ministerstwo Propagandy, jednakże zdobycie wiarygodnych wieści z zewnętrznego świata okazało się niezwykle trudne, podobnie jak wyjątkowo niebezpieczne było przekazywanie takich informacji komukolwiek ze społeczności miejscowej. Matka i ojciec Wolframa z pewnością nie dzielili się wiadomościami z sąsiadami ani nawet z bliskimi znajomymi. Ludzie nauczyli się już, by nie zadawać żadnych pytań i milczeć na temat tego wszystkiego, co się wokół dzieje.
Wybuch wojny z Wielką Brytanią wprowadził niewielkie zmiany w codziennym porządku dnia. Ojciec Wolframa dalej nauczał w Akademii Sztuk Pięknych, a Wolfram pracował jako praktykant w miejscowym warsztacie stolarskim. Niektóre z podstawowych artykułów spożywczych były teraz racjonowane - między innymi mięso, masło i ser. Jednakże racje były obfite, Hitler bowiem dobrze pamiętał, jak reglamentacja podkopywała morale w czasach pierwszej wojny światowej.
W niektórych rodzinach racjonowanie doprowadziło do nieoczekiwanej poprawy wyżywienia. Chłopcy Rodich byli zdziwieni, dowiedziawszy się, że mięso dostaną dwa razy w tygodniu. W soboty ich matka gotowała na mięsie zupę, a w niedzielę jedli już samo mięso. Jedynym minusem reglamentacji było to, że ceny wciąż pozostawały wysokie. Marthy Luise nie było stać na te ilości mięsa, które im przysługiwały, i rozdawała rodzinne kartki reglamentacyjne zamożniejszym krewnym.
Ludzie szybko nauczyli się radzić sobie w czasie wojny. Państwo Rodi hodowali kurczaki i króliki, jak również uprawiali warzywa. Również Aichele’owie sadzili ziemniaki i kapustę w ogrodzie poniżej domu, gdzie rosło też sporo drzew owocowych. Tym, którzy żyli w mieszkaniach, trudniej było uzupełniać przydziały, ale większość ludzi miała na wsi znajomych lub krewnych, którzy zaopatrywali ich w dodatkowe mleko, ser i jaja. Najgorsza bieda wciąż jeszcze była odległa o całe lata; w gruncie rzeczy do końca wojny większość rodzin nie musiała borykać się z dłuższymi i poważnymi niedoborami.
Na wypadek nalotów bombowych okna musiały być na noc zaciemniane. Przez całą noc straże patrolowały ulice Pforzheim, by zagwarantować, że z powietrza nie da się zauważyć najmniejszego promyka światła.
Ojciec Hannelore Schottgen uważał, że kotary do dużego wykuszowego okna w salonie są za drogie, by je kupować, więc przyniósł do domu ze szkoły dywaniki i przytwierdził je do szyb. W świetle lamp wyglądały całkiem ładnie, ale okazało się, że trudno je się zwija na dzień.
W końcu przestali używać lamp elektrycznych, gdyż światło wciąż sączyło się na ulicę, zaczęli więc chodzić spać przy świetle świec. Środki te wydawały się mieszkańcom Pforzheim niepotrzebne, zdawało im się, że od frontu dzielą ich światy. Wielu chłopaków było rozczarowanych, że obce samoloty wojskowe nie przelatują nad miastem.
Istniały jednak niewielkie przypomnienia, że Niemcy prowadzą wojnę. Codziennie odbywały się ćwiczenia obrony przeciwlotniczej, a nastoletnie dziewczyny pokazywały, jak używać bandaży, i pomagały małym dzieciom zakładać maski przeciwgazowe. Oddział Hitlerjugend w Eutingen włączył do repertuaru nowe piosenki marszowe. Dzieci uczono piosenek o Anglii i Churchillu, przedstawiających go jako tłustą świnię.
Młodzież Eutingen miała też obowiązek chodzenia po domach i zbierania datków na rzecz wojny. Nie było mowy, by się od tego uchylać, wszak całą akcję organizowało Hitlerjugend.
Sigrid Weber i jej siostra były często wysyłane z puszką na zbiórki pieniędzy, za każdym razem gdy puszka była pełna, dostawały w nagrodę plakietki.
W pierwszych latach wojny zbiórkom tym nie towarzyszył zbytni entuzjazm, ale po inwazji na Rosję w 1941 roku stały się one znacznie bardziej spektakularnymi wydarzeniami. Oczekiwano, że ludzie ofiarują wszystko, co mają. A jeśli nie, to i tak ulegnie to konfiskacie. Polityka przymusowych datków w Eutingen przysporzyła w efekcie dużo niechęci wobec reżimu. Ludzie zaczęli szemrać:
- To wam wojny wygrać nie pomoże. - Ale bali się powiedzieć coś takiego otwarcie.
Ponieważ nie było nalotów bombowych ani nawet samolotów przelatujących nad głowami, panowało wrażenie nierealności całej tej sytuacji. Życie codzienne Pforzheim pozostało niezmącone konfliktem, który rozgrywał się gdzieś tam, daleko stąd. Uczucie to podzielali ludzie w całych Niemczech. Nawet w Berlinie wydawało się, że wojna przynależy do jakiegoś innego świata.
„Nie ma rozemocjonowania, nie ma wiwatów, żadnych owacji, żadnego rzucania kwiatów, nie ma gorączki wojennej, żadnej wojennej histerii - pisał amerykański dziennikarz William Shirer. - Nie widać nawet nienawiści do Francuzów i Brytyjczyków, i to pomimo rozmaitych proklamacji Hitlera do narodu”.
Rodzice Wolframa śledzili posuwanie się armii niemieckiej zarówno z niedowierzaniem, jak i zdumieniem. Polska została pokonana. Potem Dania. Niedługo potem Norwegia. Wreszcie Hitler rzucił się na swoich wrogów na Zachodzie i wiosną 1940 roku rozpoczął spektakularny najazd na Belgię, Holandię i Francję.
Nagle kraj się przebudził i uzmysłowił sobie, że to ma być wojna na wielką skalę. Strategia militarna wreszcie stała się tematem dnia, tak jak w rozmowie, którą dziesięcioletni Frithjof Rodi podsłuchał przypadkiem, między dwoma jego wujami, z których jeden służył w armii.
Pułkownik, stacjonujący nad Renem, powiedział, że opracował dokładny plan, jak sforsować Linię Maginota. Nieskomplikowane rozwiązanie, o którym Frithjof słuchał z chłopięcym zafascynowaniem, polegało po prostu na ominięciu linii. Francuzi skoncentrowali wszystkie siły na jej obronie. Kierując się na północ od niej, po ogromnym łuku, armia niemiecka uczyniłaby tę linię bezużyteczną.
I właśnie tak postanowił zrobić Hitler, co okazało się absolutnym sukcesem. Po raz kolejny armia niemiecka zmiotła wszystko na swojej drodze i wkroczyła do stolicy Francji w czerwcu 1940 roku. Z tamtego czasu Frithjof przypomina sobie, jak siedzi z matką i słucha wiadomości radiowych o niemieckim triumfie w Paryżu. Kiedy spojrzał na nią, zauważył, że po jej policzkach płyną łzy.
Nie potrafił ustalić, jaki był tego powód. Czy poruszyła ją waga wydarzenia - marsz i wielka gala - a może zasmuciła ją myśl, że stolica Francji została zdobyta przez siły Hitlera?
Trzynastoletnia siostra Wolframa, Gunhild, w tych pierwszych miesiącach wojny usłyszała przypadkiem dziwną i złowieszczą rozmowę, która przez najbliższe lata budziła ją w środku nocy. Siedziała w pociągu i słuchała, jak trzy dorastające dziewczyny rozmawiają z podnieceniem o odbywanej właśnie wycieczce do Ottensburga. Wszystkie były w dobrym humorze. Jedna z nich mówiła ściszonym tonem o celu ich podróży, a było nim „danie Fiihrerowi dziecka”.
Mała Gunhild zrazu nie zrozumiała, ale wkrótce sobie uświadomiła, co znaczą ich słowa. Zaczęły chichotać i opowiadać, jak się cieszą, że poznają mnóstwo niesamowicie przystojnych mężczyzn, z którymi zajdą w ciążę. Było jasne, że nie mogą się doczekać, aż dojadą do celu podróży.
Nastolatki były ochotniczkami Lebensborn, czyli programu hodowli rasowej, opracowanego przez Hitlera w 1936 roku. Jego celem było wydanie na świat czysto aryjskich dzieci, które miały być wychowane na wiernych poddanych Trzeciej Rzeszy.
Chociaż historia tamtych dziewczyn jest nie całkiem jasna, jakiegoś wyobrażenia o dziwacznym uświadomieniu seksualnym, któremu one zostały poddane, można zaczerpnąć od kolejnej ochotniczki Lebensborn - zadziornej nastolatki, która nazywała się Hildegard Trutz. Pod koniec lat czterdziestych Frau Trutz składała zeznania na temat miesięcy, które spędziła w jednej z takich placówek, i ujawniła, czego oczekiwano od dziewcząt takich jak te z pociągu do Ottensburga.
„Całe to miejsce zarządzane było przez profesora - mówiła. -[Był on] grubą rybą, lekarzem SS, który badał każdą z nas bardzo dokładnie, zaraz po przybyciu. Musiałyśmy złożyć oficjalne oświadczenie, że w naszych rodzinach nie wystąpił nigdy żaden przypadek choroby dziedzicznej, dypsomanii czy imbecylizmu”.
Te chichoczące dziewczyny, a żadna nie miała więcej niż osiemnaście lat, musiały podpisać oświadczenie o zrzeczeniu się wszelkich praw do dziecka, które ewentualnie urodzą. Skoro tylko zakończą się formalności, zostaną one przedstawione esesmanom, których wybrano do ich zapłodnienia.
„Powiedziano nam, żebyśmy zwróciły uwagę, by ich włosy i oczy dokładnie odpowiadały naszym... - przypominała sobie Hildegard Trutz. - Gdy już dokonałyśmy wyboru, musiałyśmy czekać do dziesiątego dnia po rozpoczęciu okresu, kiedy to ponownie zostawałyśmy przebadane przez lekarza i otrzymywałyśmy zgodę, by przyjmować esesmanów w naszych pokojach nocą”.
Młoda Hildegard przyznała, że z wielką przyjemnością służyła Hitlerowi w taki sposób.
„Całkowicie wierzyłam w znaczenie tego, co robimy - powie¬działa -[...] nie miałam zahamowań czy wstydu”.
Żywiła nawet jakąś sympatię do swoich partnerów z SS.
„On był takim miłym chłopcem, chociaż sprawił mi trochę przykrości, i myślę, że tak naprawdę był głuptasem, ale przystojnym niesamowicie. - Sypiała z nim po trzy wieczory w tygodniu. -W pozostałe noce musiał pełnić służbę z inną dziewczyną.
Hildegard stwierdziła wkrótce, że jest w ciąży, i w końcu urodziła chłopczyka.
„Nie był to łatwy poród - mówiła. - Żadna porządna Niemka nie pomyślałaby bowiem o stosowaniu sztucznego wspomagania, takiego jak zastrzyk znieczulający, jak czyni się w zdegenerowanych demokracjach zachodnich”.
Wkrótce po narodzinach dziecko zostało jej odebrane i nigdy już go nie zobaczyła. Jednakże kusiło ją, by wrócić w następnym roku i mieć drugie dziecko, no ale w tym czasie poznała i poślubiła młodego oficera SS. Kiedy mu powiedziała o swoim dziecku w Lebensborn, nie był on z tego powodu szczególnie zadowolony.
„[Ale] nie mógł oczywiście złego słowa na to powiedzieć - wspominała. - Rozumiał, że spełniałam swój obowiązek wobec Fiihrera”.
Nazistowski reżim wkrótce zaczął werbować młode inteligentne dziewczyny na przyszłe ideowe matki. Kiedy pewnego dnia Hannelore Schottgen siedziała w klasie, w swojej szkole w Pforzheim, odwiedziła ją i jej koleżanki pani ze Związku Kobiet. Przybyła, by opowiedzieć o dawaniu dziecka Führerowi.
Dziewczynki usłyszały, że otrzymają darmowe utrzymanie, zakwaterowanie z wyżywieniem we wspaniałym hotelu lub pensjonacie oraz że otrzymają najlepszą pomoc i opiekę.
Wizyta wywołała burzliwą dyskusję między Hannelore a jej nastoletnimi przyjaciółkami. Niektóre z nich mówiły, że czymś niemoralnym byłoby mieć dziecko, które tuż po urodzeniu miało zostać odebrane rodzicom. Inne utrzymywały, że wojna wymaga poświęceń. Zakłopotane były wszystkie. Przez lata wychowywano je zgodnie z wizją grzecznych, przyzwoitych dziewczyn należących do Związku Niemieckich Dziewcząt: cnotliwych niemieckich matek (z jasnymi warkoczami), otoczonych szczęśliwymi dziećmi. A teraz im się mówi, by rodziły poza związkiem małżeńskim dzieci, które będą wychowywane bez rodziny?
Ostatecznie jedna z przyjaciółek Hannelore, która była przeciw programowi Lebensborn, zabrała głos w imieniu większości.
- Koniec końców - powiedziała - musimy zachować naszą Menschenwürde - ludzką godność. - Hannelore przyznała jej rację. Wtedy to po raz pierwszy słowa „ludzka godność” zaczęły coś dla niej znaczyć - przestały być tylko pustym wyrazem.
Jej odczucie podzielała reszta dziewczyn, nawet tych, które popierały Hitlera. Żadna dziewczyna z jej klasy nie ofiarowała Hitlerowi dziecka.
Jeśli chodzi o manipulowanie wiadomościami, to nazistowska machina propagandowa mogła posunąć się do wszystkiego, bywały jednak takie wydarzenia, zwłaszcza miejscowe, których nie dało się zataić. Jedno z nich, do którego doszło 22 października 1940 roku, dotyczyło miejscowego lekarza Rudolfa Kuppenheima i jego żony.
Doktor Kuppenheim przez ponad dwadzieścia lat był ordynatorem szpitala położniczego w Pforzheim i w okresie tym asystował przy narodzinach jakichś dziewiętnastu tysięcy dzieci. W mieście darzono go szacunkiem, był niezwykle lubianą i powszechnie znaną postacią. Do kręgu jego znajomych zaliczał się ojciec Wolframa. Obydwaj należeli do tej samej loży masońskiej i spotykali się na licznych wieczorach dyskusyjnych. W taki właśnie sposób Erwin poznawał wiele prominentnych osobistości Pforzheim, w tym wielu Żydów, tak jak doktor Kuppenheim.
Chociaż masońska loża Reuchlin została zamknięta w 1933 roku, jej byli członkowie w ciągu następnych lat starali się pozostawać ze sobą w kontakcie.
Kłopoty doktora Kuppenheima zaczęły się kilka miesięcy po zamknięciu loży. Na początku kwietnia 1933 roku stracił stanowisko w szpitalu położniczym, z powodu żydowskiego pochodzenia musiał przejść na przedwczesną emeryturę. Pozwolono mu jeszcze prowadzić prywatną praktykę, w uznaniu jego wybitnych zasług z czasów pierwszej wojny światowej. W 1938 roku odebrano mu nawet ten przywilej. Władze nazistowskie oznajmiły mu, że ponieważ jest Żydem, nie wolno mu już prowadzić praktyki.
Tyle że Kuppenheim nie był praktykującym Żydem. Tak naprawdę nie wyznawał wiary przodków od dziesięcioleci. Jako gorliwy neofita po przejściu na protestantyzm został członkiem rady parafialnej przy kościele w Pforzheim.
Kuppenheim i jego żona Lily nie mieli zamiaru opuszczać rodzinnego miasta. Chociaż pozbawieni zostali dochodów, a obaj ich synowie wyemigrowali do Ameryki, przysięgli, że pozostaną w Pforzheim i poczekają, aż nazistowska zmora sama się wypali.
Rankiem 22 października 1940 roku dzwonkiem do drzwi obudziło ich dwóch członków SA, którzy powiedzieli im, że zostaną wywiezieni z Niemiec, razem ze stu dziewięćdziesięcioma pięcioma pozostałymi Żydami z Pforzheim. Mieli dwie godziny na spakowanie niewielkiego dobytku: jedna walizka, koc, trochę jedzenia i sto reichschmarek.
Kiedy doktor Kuppenheim zapytał, jaki jest powód ich deportowania, nie otrzymał odpowiedzi, jednakże z pewnością musiał rozumieć, że przyszłość wygląda niewesoło. Funkcjonariusze SA byli wyjątkowo groźni, zapowiedzieli, że wrócą za dwie godziny, i poszli do kolejnego żydowskiego domu ze swojej listy. Wtedy doktor Kuppenheim i jego żona podjęli dramatyczną decyzję. Nie mieli zamiaru poddawać się deportacji. Doktor wyłożył wszystkie swoje medale, łącznie z Krzyżem Żelaznym pierwszej klasy, a potem razem z żoną połknęli kapsułki z trucizną.
Kiedy tego przedpołudnia powróciło SA, obydwoje byli już w głębokiej śpiączce. Zabrano ich do szpitala, ale uszkodzenia organów wewnętrznych były tak poważne, że nie udało się ich odratować. Zmarli następnego dnia.
Wiadomość o tym zaszokowała ojca Wolframa, od lat bowiem utrzymywał z Kuppenheimem przyjacielskie stosunki i żywił dla niego wielki szacunek. Kiedy wieść o wspólnym samobójstwie rozniosła się po mieście, zapanował powszechny niepokój. Ta śmierć zdawała się symbolizować straszną niesprawiedliwość nazistowskiego antysemityzmu. Kuppenheim tyle razy pomagał w przyjściu na świat nowego życia. A teraz jego własne zostało mu odebrane.
Tego październikowego przedpołudnia resztę Żydów z Pforzheim czekał ponury los. „Podczas aresztowania Żydzi muszą być właściwie traktowani” - głosiła dyrektywa, którą rozdawano osobom odpowiedzialnym za ich zatrzymania. Jednakże miała ona jedynie zapobiec ewentualnym protestom ze strony miejscowej społeczności.
Aresztowano dwudziestu członków rodziny Maierów, dziewięciu Dreifusów i ośmiu Reutlingerów Nie miano względów ani dla wieku, ani płci, wśród zabranych był Gustav Aron, który miał osiemdziesiąt pięć lat, i osiemdziesięcioośmioletnia Blondine Emsheimer. Wszystkich traktowano jednakowo brutalnie.
Siedmiu czy ośmiu gestapowców zjawiło się w domu Kathe Schulz, jednej z rodzin wpisanej na listę przeznaczonych do deportacji.
- No, szykujcie się! - powiedzieli. - Za dwie godziny zabierają was do Francji.
Sama Kathe Schulz miała uniknąć wywózki, ponieważ była mischlingiem, czyli pół-Żydówką, ale jej ojca Hellmutha zatrzymano i zabrano na dworzec towarowy, miejsce załadunku. Kathe, zdeterminowana, by zobaczyć się z nim ostatni raz, udała się na dworzec. Po wykłóceniu się z Gestapo otrzymała pozwolenie, by przez parę chwil porozmawiać z ojcem. A potem razem Herr Schulz z resztą Żydów z Pforzheim wyruszył w trzydniową drogę do Camp Gurs, obozu internowania w Pirenejach.
Po raz kolejny Robert Wagner dowiódł, że jest bezwzględnym propagatorem antysemityzmu. Deportowanie żydowskiej społeczności Pforzheim, razem z siedmioma tysiącami innych badeńskich Żydów, nastąpiło na piętnaście miesięcy przed konferencją w Wannsee, na której postanowiono o zagładzie wszystkich Żydów żyjących pod rządami nazistów.
Większość mieszkańców Pforzheim miała jedynie mglistą świadomość tego zajścia, gdyż parę lat wcześniej żydowską społeczność miasta umieszczono w getcie, w miejscu niewidocznym dla ogółu.
„Deportacja Żydów została przeprowadzona sprawnie i bez incydentów - pisał Reinhard Heydrich w swoim raporcie z wydarzeń tamtego dnia. - Społeczeństwo było niemalże nieświa¬dome, że akcja miała miejsce”.
Po ich wyjeździe Wolfram nie usłyszał już więcej o deportowanych. Nikt o nich nigdy nie pytał. Ludzie nie mieli o nich żadnych wieści aż do końca wojny.
Być może jakieś wiadomości docierały do rodziny Rodich. Max Rodi dowiedział się skądś, że deportowani trzymani są w barakach, w oknach których w ogóle nie ma szyb - i był oburzony.
Okna bez szyb były najmniejszym z ich zmartwień. Baraki, zbudowane z prefabrykatów, były liche, zimą panowało w nich przeraźliwe zimno, dachy przeciekały przy byle deszczu. Nie było łóżek, więc więźniowie spali na słomie; a racje żywieniowe mieli nędzne.
„Baraki są bardzo prymitywne - pisał Herr Schulz, jeden z nielicznych, którzy przeżyli obóz w Gurs - nie mają okien, tylko parę otworów wentylacyjnych. Kiedy pada lub jest zimno, te otwory muszą być zamykane, więc w barakach ciągle jest ciemno”.
Mizerne przydziały żywnościowe podczas zimowych miesięcy stawały się jeszcze lichsze: dwieście gramów chleba na dzień, miska wodnistej zupy i raz na cztery tygodnie fasolka. Około tysiąca dwustu Żydów zmarło z powodu niedożywienia i czerwonki. Ze stu dziewięćdziesięciu pięciu Żydów deportowanych z Pforzheim do Gurs czterdziestu pięciu umarło z głodu. Dalszych siedemdziesięciu ośmiu zabito w Auschwitz, a siedemnastu w innych obozach zagłady. Zaledwie pięćdziesięciu pięciu zdołało przeżyć do upadku Trzeciej Rzeszy.
Równie niepewna przyszłość oczekiwała ich półżydowskich krewnych, którym pozwolono pozostać w Pforzheim. Czterdziestu z nich natychmiast zaklasyfikowano jako „nie-Aryjczyków”. Ich posiadłości zostały skonfiskowane i wprowadzono mnóstwo dyskryminacyjnych przepisów, które zakazywały im korzystania z tramwajów lub rowerów oraz posiadania maszyn do pisania, aparatów fotograficznych, odbiorników radiowych i wielu innych rzeczy.
W grudniu 1941 roku zobowiązano ich, by umieścili na domach żółtą gwiazdę, którą musieli mieć również przyszytą na wyjściowych ubraniach. Większość w ogóle bała się wychodzić z domu, co być może tłumaczy, dlaczego Wolfram nigdy nie widział na ulicy nikogo z żółtą gwiazdą.
W tym czasie opuścił Pforzheim i jedynie sporadycznie doń powracał, by odwiedzić rodziców. Miał już siedemnaście lat i powoli zbliżał się do spełnienia swojego marzenia, by zostać rzeźbiarzem. Po latach oczekiwań wreszcie przyjęto go na kurs snycerstwa w bawarskiej wiosce Oberammergau.