Delegacja

opublikowano: 2010-06-29, 12:15
wszelkie prawa zastrzeżone
Fragment wspomnień Tamary Sołoniewicz, tłumaczki obwożonych po Związku Radzieckim delegacji brytyjskich związków zawodowych. Podróż specjalnym pociągiem miała przekonać gości, których witały wszędzie „spontaniczne” okrzyki „przypadkowych” tłumów obywateli, o sukcesie państwa bolszewickiego.
reklama
Relację Tamary Sołoniewicz publikujemy dzięki uprzejmości Ośrodka „KARTA”. Obszerniejsze fragmenty wspomnień znajdują się w 62. numerze czasopisma „Karta”

Kiedy zaczynałam pracę jako tłumaczka delegacji robotniczych z zagranicy, nie miałam żadnego doświadczenia ani nawet bladego pojęcia o tym, kto w ogóle przyjeżdża do ZSRR, jakie mechanizmy się przy tym uruchamiają, jak władza sowiecka odnosi się do delegacji i jakie organizacje w Związku Radzieckim przyjmują obcokrajowców. Do tego czasu byłam urzędniczką średniego szczebla, pracującą za kawałek chleba, gnębioną i poniżaną na każdym kroku przez ustrój sowiecki. Brak doświadczenia sprawił, że cieszyłam się z nowej pracy, jak z odskoczni od powszedniego, ciężkiego życia. Marzyłam, że gdy poznam ludzi „stamtąd”, łatwiej znajdziemy sposób na wyrwanie się z niszczącej ducha i ciało sowieckiej rzeczywistości.

[...] Szary wrześniowy poranek. Pożegnawszy się z synem, wyszłam z mężem z naszego sałtykowskiego „gołębnika” i pojechałam do miasta. Podmiejski pociąg wjechał na Dworzec Kurski. Na pierwszym peronie stał już pociąg pospieszny, w którym od razu rzucił mi się w oczy wagon międzynarodowy, a obok jakiś całkiem inny wagon, pomalowany na piękny błękitny kolor.

[...] Zostałam ulokowana w czteroosobowym przedziale z trzema Angielkami: z panią Cook, panią Chester i jeszcze jedną, której nazwiska nie pamiętam. W swojej naiwności myślałam, że jedziemy na jakieś dziesięć dni. Okazało się, że podróż przeciągnęła się na ponad miesiąc i przez cały ten okres nasz przedział stał się dla nas czterech nie tylko sypialnią, ale i domem. [...]

„Dziękujemy ukochanemu Stalinowi za szczęśliwe dzieciństwo!”

Życie w Rosji sowieckiej było wówczas nieopisanie szare i pozbawione urody. [...] Wyprawa z Anglikami była jakby promykiem słońca przebijającym się przez czarne chmury. Oto tu, obok mnie, byli żywi, weseli przedstawiciele jednego z najbardziej kulturalnych narodów świata. Każdy z tych angielskich górników był przede wszystkim wolnym obywatelem swojego kraju. Kiedy my — ludzie sowieccy — rzadko w tamtych latach się uśmiechaliśmy, Anglicy stosowali swoją zasadę „keep smiling” w pełni. Radość życia, ciekawość, niemal dziecięcy zachwyt nad urządzanymi przez bolszewików przyjęciami, mityngami i głosowaniami trochę drażniły, trochę śmieszyły, a trochę rozczulały. Bardzo często łapałam się na tym, że jestem jakby rozdwojona: z jednej strony do bólu pragnęłam powiedzieć Anglikom prawdę o faktycznym stanie rzeczy, z drugiej — jakaś instynktowna rosyjska duma wzbierała we mnie, kiedy podziwiali nasze przestrzenie, cudowną kaukaską przyrodę, naszą gościnność...

reklama
„Prawda przeciw sile, walką przeciw złu.”

[...]

Na scenie długi stół, pokryty czerwonym suknem, za nim ogromne plakaty z powitaniem i hasłami rewolucyjnymi po angielsku. Pasy białego płótna z analogicznymi napisami przyczepione do lóż i balkonów. Delegację zaprowadzono na scenę, jej członkowie zajęli miejsca obok dygnitarzy partyjnych i związkowych. Najpierw przemówienia — ciągnące się w nieskończoność, banalne, nudne. Jeden po drugim wchodzili na scenę delegaci zakładów, by powitać Anglików, przeklinać „rekiny kapitalizmu”, wychwalać mizerne osiągnięcia sowieckie. Wszystko to było wypowiadane bezdusznym głosem, takim jak propagandowe audycje w radiu moskiewskim. Każde przemówienie kończyło się prośbą, by delegaci opowiedzieli tam, w dalekiej Anglii, całą prawdę o tym, co zobaczą w Kraju Rad, by sprostować kłamstwa o ZSRR, które rozpowszechniają burżuazyjne gazety.

Leitmotiv o „całej prawdzie” nieustannie powtarzał się w czasie naszej podróży. Na ten zupełnie niewyszukany trik, niestety, dawali się złapać liczni delegaci z zagranicy.

„Sąd ludowy”

Anglicy podnosili się, odpowiadali na wystąpienia, ja i Igielstrom tłumaczyłyśmy. Ich przemowy były dużo bardziej oryginalne, różnorodne, żywsze i tłumaczenie było o wiele bardziej skomplikowane. Rosyjskie były wszystkie na jedno kopyto, z niewielkimi różnicami.

Pod koniec zebrania w teatrze nagle rozszalały się niezwykle burzliwe oklaski: przez salę przeszło dziesięciu przedstawicieli miejscowej fabryki samowarów. Każdy z nich niósł po dwa błyszczące, niklowane samowary, na pamiątkę dla Anglików. Trzeba było widzieć ich radość! Pani Chester ocierała łzy, pozostali zaklinali się, że będą pieczołowicie przechowywać podarunki do końca życia. Jedna z łapówek sowieckiej władzy dla angielskiego proletariatu...

Po zebraniu — kolacja. Stoły dosłownie uginały się od zakąsek, kawioru, bałyku, łososia i wszelkich delikatesów, których już dawno nie tylko nie jadłam, ale nawet nie widziałam. Jednak wkrótce przestałam się dziwić. W ciągu czterdziestu dni naszej podróży delegację karmiono do syta i pojono na umór. Większość Anglików kilkakrotnie miała dolegliwości żołądkowe. Nam — tłumaczkom — nie wypadało dużo pić, ponieważ cały czas musiałyśmy być w gotowości do tłumaczenia toastów. Ale delegaci i delegatki znajdowali się prawie nieustannie na lekkim rauszu. W takim stanie łatwiej nie zauważyć wielu niewygodnych faktów, czyż nie?

reklama

[...] W podróżach takich chodzi o to, by delegacje zebrały jak najwięcej przyjemnych wrażeń. [...] Lecz głównie — aby miały jak najmniej kontaktu z realnym sowieckim życiem, z robotnikami i chłopami, z którymi zachciałoby się im porozmawiać. I wychodzi na to, że cudzoziemcy naprawdę zapominają, że Kaukaz i Krym istniały, zanim nastali bolszewicy. A ci przechwalają się nimi, jak swoimi osiągnięciami: „Gdzie w Anglii są takie góry, jak nasz Elbrus albo Kazbek? Gdzie takie błękitne morze, takie źródła lecznicze?”. [...]

„Śmierć światowemu imperializmowi!”

Delegacja górników angielskich była traktowana wyjątkowo. Oficjalnie została przysłana przez brytyjskie związki zawodowe i powinna spotkać się z górnikami sowieckimi, by złożyć im podziękowania i prosić o dalsze wsparcie. Nie do końca byłam zorientowana w tych pisemnych, telefonicznych i telegraficznych dyrektywach, które były wysyłane z Moskwy do Charkowa, Rostowa, Tyflisu i innych miejsc, w których nas podejmowano. Ale trzeba stwierdzić, że w tym względzie organizacja u bolszewików działała na medal.

Wszędzie czekały na nas „masy robotnicze”, wszędzie organizowano „improwizowane mityngi”, a z szeregów robotników występowali „ochotniczo” podstawieni aktywiści i nieśli koślawe, podyktowane niby na poczekaniu powitania. I w końcu — oznaka największej szczodrości — wszędzie czekały lukullusowe śniadania, obiady i kolacje, bankiety z koniakiem i szampanem.

[...]

Szary, jesienny poranek w Donbasie. Wokół step, brud i smutek. Nawet szeregi nowych, zbudowanych już za sowieckiej władzy, domków górniczych nie zatarły wrażenia nędzy. Te „wille” — jak je dumnie nazywają bolszewicy — były bezduszne i niefunkcjonalne. Zaszliśmy do takiego domku. W każdym z trzech pokoi mieszkała jedna rodzina robotnicza. Śpią, najwyraźniej, pokotem na podłodze, bo nie zauważyliśmy żadnego łóżka. W kącie, zamiast ikony, portrety wodzów rewolucji. A na podłodze przy ścianie — kałuża. Pan Volton, najbardziej czepialski i dociekliwy ze wszystkich delegatów, poprosił, abym przetłumaczyła kilka pytań do górnika.

reklama

— Ile macie dzieci?

— Troje.

— Ile wam płacą na tydzień?

— Jak kiedy, zależy od urobku, 25–40 rubli.

— A co to za kałuża na podłodze?

— Dach przecieka. Prosiliśmy zarząd kopalni, żeby naprawili, ale tak też jakoś się żyje. Na wiosnę to cały pokój zalewa. Towarzyszu, może wy szepniecie słówko kierownictwu, bo żona ma już reumatyzm, całe nogi jej spuchły.

Górnik stwierdził, że pewnie przyszli do niego jacyś ważni goście, bo jak tu w tych dobrze ubranych, rosłych panach zobaczyć swojego brata-robotnika.

— No, a czy zadowoleni jesteście ze swojego życia?

To naiwne pytanie nie doczekało się odpowiedzi. [...] Delegację już wyprowadzano i ciągnięto do kopalni. Tam zaprowadzono nas do łaźni, gdzie mieliśmy się przebrać w górnicze spodnie i kurtki. W każdej kabinie była leżanka, wanna lub prysznic, wieszak, czysty ręcznik i kawałek mydła. Powiedziano nam, że to robotnicza łaźnia. Potem dowiedziałam się, że to kabiny przeznaczone tylko dla dyrektora, jego współpracowników i inżynierów. Robotnicy mają inne łaźnie — brudne i zimne baraki, a i to nie we wszystkich kopalniach. [...]

„Słoń i mopsik” (nawiązanie od bajki Iwana Kryłowa, cyt.: „aj, Mopsik malusi! Skoro szczeka na słonia, jak silny być musi!”)

Po tym, jak delegaci wyposażeni w ołówki i notatniki, poważnie i z uwagą wysłuchali wyjaśnień dyrektora i głównego inżyniera na temat zarobków, norm pracy, wielkości wydobycia, urlopów i emerytur, udaliśmy się do świetlicy inżynierskiej na obiad. I tu zdarzył się pierwszy żałosny incydent. Pierwszy — dlatego że takie sytuacje miały potem miejsce coraz częściej i szybko przestały stanowić sensację. Był to incydent z... ubikacją.

Zwykłemu Europejczykowi, a zwłaszcza Anglikowi, trudno sobie wyobrazić, jak prymitywne są urządzenia sanitarne w Sowietach. W czasie całego naszego wojażu opiekowałam się sześcioma Angielkami, które chodziły za mną jak kurczęta za kwoką. Przed obiadem zachciało im się „przejść”. Weszłyśmy do niewielkiego ogrodu i zaczęłam szukać budynku, który przypominałby ubikację. Coś podobnego majaczyło w dali za drzewami. Poszłyśmy w tym kierunku, przy czym byłam tak nieostrożna, że nie zrobiłam wcześniej rozpoznania. Pani Cook, akurat najbardziej nieporadna i rozpieszczona ze wszystkich moich ladies, weszła pierwsza. Rozległ się pełen przerażenia krzyk i jak strzała wybiegła z powrotem. Zaczęła wymiotować. Pozostałe Angielki pospieszyły, aby zobaczyć, w czym rzecz i cały potok wzburzonych angielskich okrzyków wyjaśnił mi przyczynę ich oburzenia. Zostało nam tym razem, jak zresztą i wiele razy potem, skorzystać z łona przyrody.

reklama

[...]

Kolejne okazje do poznania prawdziwej Rosji stwarzały spotkania Anglików z rosyjskimi robotnikami. Na jednej ze stacji, gdzie mieliśmy się zatrzymać tylko na chwilę, zorganizowano lotny mityng — Anglicy mieli przemawiać z okna wagonu podczas postoju pociągu. Robotnicy stali gęstym tłumem pod naszymi oknami, tak że można było swobodnie dotknąć ich ramion i głów. Pan Volton rozpoczął przemówienie. Nagle kilku robotników krzyknęło:

— Jaki tam z niego robotnik! Kołnierzyk, krawat, też robotnik!

Przetłumaczyłam to delegatom, którzy ścieśnili się wokół okien. Volton natychmiast zerwał z siebie krawat i kołnierzyk.

— Towarzysze, uwierzcie mi, jestem takim samym prostym robotnikiem, jak wy!

Igielstrom głośno przetłumaczyła jego słowa. Tłum zamruczał. Nagle przez okno wpadła złożona na czworo kartka. Kto ją rzucił, nie widziałam. Stojący obok mnie delegat schylił się, rozwinął ją. Podał mi.

— Co tam jest napisane?

Na kartce ktoś napisał niewyraźnym charakterem: „Towarzysze Anglicy, oszukują was. Nam tu sowiecka władza założyła pętlę na szyję, nie ma tu życia. Pomóżcie, braciszkowie, opowiedzcie tam u was, w Anglii, że na darmo tu giniemy”.

— Dlaczego nie tłumaczycie, towarzyszko Sołoniewicz?

Obejrzałam się. Tuż za mną stał Słucki. Też przeczytał zapisek. Zamarło mi serce — co mam zrobić? Jak to przetłumaczyć? Zdaje się, Słucki odczytał z wyrazu mojej twarzy możliwość wpadki. Spokojnie wziął kartkę z moich rąk i powiedział Anglikowi:

— To nasi górnicy was witają, towarzyszu. I żałują, że się tu nie zatrzymacie.

„Precz z dziesięcioma ministrami-kapitalistami!”

Wszystko rozegrało się w ciągu kilku sekund. Nie wiem, czy Anglik zauważył moje zmieszanie, ale po tym zdarzeniu unikał zadawania mi jakichkolwiek „wolnych” pytań przy Słuckim. [...]

reklama

[W Tyflisie] Po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko restauracji, gdzie jedliśmy śniadanie, był sklepik z cygarami. Naszym Anglikom znudziły się papierosy, postanowili więc się tam udać. Przez niedopatrzenie nie poszedł z nimi nikt z obsługującego delegację personelu. Kiedy wrócili, z minami spiskowców zaczęli o czymś szeptać ze swoimi towarzyszami i potem razem z nimi znów poszli do sklepiku.

Jednak tym razem przyczepił się do nich Słucki. Po kilku sekundach wybiegł ze sklepiku cały czerwony, odciągnął na stronę Gorbaczowa i zaczął mu coś z oburzeniem tłumaczyć. Okazało się, że jeden z Anglików przy okazji kupna cygara chciał wymienić funty. Sprzedawca mu rozmienił i wydał resztę nie według oficjalnego kursu, ale po kursie czarnorynkowym, który był pięć razy wyższy. Dotąd Anglicy wymieniali swoje funty wyłącznie u Bojarskiego i Słuckiego, którzy dawali im według oficjalnego kursu po 20 rubli za funta. A w sklepiku dostali po 100 rubli. Sprzedawca mówił trochę po angielsku, więc naszym delegatom odrobinę przejaśniało w głowach co do realnej wartości pieniądza sowieckiego. [...]

Dostałyśmy polecenie, aby wyjaśnić Anglikom, że ten sprzedawca to złośliwy spekulant, resztka niedorżniętych burżujów — i dlatego wszelkimi sposobami próbuje nadwerężyć zaufanie do sowieckiej waluty. A w ogóle to Anglicy w przyszłości powinni wymieniać funty tylko u Bojarskiego. Słucki wezwał mnie, abym tłumaczyła i zrobił delegatom wykład o tym, jak w każdym zakamarku kryją się wrogowie klasy robotniczej, o konieczności zachowania proletariackiej czujności przez delegatów, o tym, że zostali wysłani przez angielską klasę robotniczą, by opowiedzieć całą prawdę o Związku Radzieckim i że dlatego powinni umieć rozpoznać wrogów proletariatu, i tak dalej, i tak dalej.

Delegaci troszkę ochłonęli, ale usłyszałam, jak wieczorem stary mądry pan Jones powiedział do swojego sąsiada przy stole: „I suppose we are damnably fooled here” (Myślę, że nas tu cholernie oszukują).

Tłum. Agnieszka Knyt

Zobacz też:

reklama
Komentarze
o autorze
Tamara Sołoniewicz
Rosyjska szlachcianka, córka oficera armii carskiej, pedagog z wyższym wykształceniem. W 1926 roku była tłumaczką obwożonej po Związku Sowieckim delegacji brytyjskich związków zawodowych. Podróż specjalnym pociągiem miała przekonać gości, których witały wszędzie „spontaniczne” okrzyki „przypadkowych” tłumów obywateli sowieckich, o sukcesie państwa bolszewickiego.

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści, zawsze za darmo.

Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2024 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone