Czy wszyscy posiadamy w sobie pierwiastek szaleństwa? Rozmowa z Maxem Czornyjem
Natalia Pochroń: Porusza Pan w swojej książce niezwykle trudną tematykę akcji Lebensunwertes Leben i szerzej – polityki nazistów wobec osób umysłowo chorych i cierpiących na zaburzenia psychiczne. Skąd taki pomysł?
Max Czornyj: Przystępując do pisania nie stawiam sobie tez ani nie wyznaczam leitmotivów. Pozwalam historiom meandrować samodzielnie, a w tym przypadku opowieść zawędrowała do istniejącego w rzeczywistości zakładu dla umysłowo i nerwowo chorych. Cieszy mnie to o tyle, że ta płaszczyzna wydaje się całkowicie niezagospodarowana.
Pamięta się i wiele pisze o Holokauście, o obozach koncentracyjnych oraz prześladowaniach rozmaitych mniejszości, natomiast zapominamy o eksterminacji osób chorych psychicznie. Co ciekawe, akcja Lebensunwertes Leben, a właściwie T4, dotyczyła również Niemców, wzbudzając nieznany hitlerowskiej rzeczywistości sprzeciw społeczny. Tymczasem świat chorób psychicznych i szaleństwa jest doskonałym podłożem dla książki…
N.P.: W jaki sposób przygotowywał się Pan do napisania tej książki? Skąd czerpał Pan informacje?
M.Cz.: Istnieje wiele zachowanych dokumentów na temat zakładu w Kobierzynie, lecz mnie przede wszystkim zainteresowały świadectwa stricte dotyczące osób chorych psychicznie. Wszak od początku XX wieku psychiatria rozwijała się w nieznanym wcześniej tempie. Tempo to dotyczyło nie tylko diagnozowania, ale również terapii. Pod koniec lat trzydziestych na szerszą skalę wprowadzono elektrowstrząsy, z których z czasem się wycofywano.
N.P.: Są w pewnym stopniu stosowane do dzisiaj.
M.Cz.: Tak, między innymi amerykańskie wytyczne zalecają terapię przy ich użyciu wobec osób cierpiących na zespół Cotarda, inaczej zwany syndromem zombie. To choroba, a raczej zespół objawów o rozmaitym pochodzeniu, objawiająca się poczuciem, iż jest się martwym. Ludzie, którzy na nią zapadają, twierdzą, że gniją od środka, że nie mają części organów lub niektórych kończyn… Inni uważają się za nieśmiertelnych lub na wieczność potępionych.
N.P.: Tymczasem główny bohater „Sanatorium Zagłada” to Lew Wilcek, potomek prastarego rodu wychowany w całkowitym odosobnieniu, w duchu minionych wartości i przeświadczeniu, że wciąż trwa cudowna belle époque. Jak wyglądało jego zderzenie z odartą z ideałów, okrutną rzeczywistością II Wojny Światowej?
M.Cz.: Nie bez przyczyny książkę otwiera inskrypcja z grobu Kaspara Hausera, niemieckiego chłopca, który najprawdopodobniej wiele lat spędził więziony w całkowitej izolacji, a wreszcie wypuszczony na wolność wzbudził zainteresowanie naukowców, arystokratów oraz księży [„Tu spoczywa Kaspar Hauser, zagadka swoich czasów. Narodzony w nieznanych okolicznościach, zmarły tajemniczo w 1833 roku” – dop. red.]. Sądzę, że to jego historia podświadomie zdeterminowała losy Lwa Wilcka.
W przypadku Wilcka zderzenie z rzeczywistością jest w dwójnasób brutalne, gdyż nie tylko obdziera go z poczucia bezpieczeństwa, ale również każe odnaleźć się w świecie szaleństwa zakładu psychiatrycznego. Jednym z głównych pytań, które sobie stawiałem w trakcie pisania „Sanatorium Zagłada” było to, czym tak naprawdę jest szaleństwo? Czy możemy je zdefiniować?
N.P.: Możemy?
M.Cz.: Moim zdaniem nie. Im dłużej się nad tym zastanawiam, tym mocniejsze wydają mi się powiązania psychiatrii z neurologią. Nie istnieje wzorcowy mózg i nie istnieje przeciętna normalność. Gdyby stworzyć konglomerat cech, wymienić je enumeratywnie, okazałoby się, że wszyscy w jakiś sposób jesteśmy szaleni. I to nie za sprawą tajemniczego psyche, ale składających się z kilku atomów znamion naszych mózgów.
N.P.: Napisał Pan, że planował poprowadzić narrację książki w innym kierunku, skoncentrować się na trzydziestu trzech latach życia księcia Wilcka w izolacji. Dlaczego zmienił Pan zdanie?
M.Cz.: Zawsze pozwalam moim opowieściom biec własnym rytmem. W tym przypadku historia potoczyła się całkowicie inaczej niż sądziłem, ale biorę to za dobry znak. Skoro ja byłem zaskakiwany, zaskakiwany będzie również czytelnik.
N.P.: Kluczowym pojęciem w „Sanatorium Zagłada” jest zagadnienie wolności. Czym była wolność dla Lwa Wilcka – człowieka dawnych ideałów, zamkniętego na blisko trzydzieści lat życia w czterech ścianach swojej komnaty? A dla „pacjentów” Zakładu dla Nerwowo i Umysłowo Chorych w Kobierzynie?
M.Cz.: To chyba pytanie, na które każdy powinien odpowiedzieć indywidualnie. Wolność jest jednym z zagadnień bez przerwy podlegających próbom definicji, a zarazem im się wymykającym. Czy to stan umysłu, czy stan faktyczny?
Czysto logicznie można być wolnym „od” czegoś, a nie mieć wolność „do” czegoś, jak stara się to coraz częściej forsować. Zastanówmy się więc od czego jesteśmy wolni, a czym zniewoleni - wtedy być może dostrzeżemy, że siedemnastowieczny chłop pańszczyźniany był człowiekiem bardziej wolnym niż każdy z nas. A Leibnitz twierdził, że tworzymy sobie najdoskonalszy z możliwych światów…
**N.P.: W swoich książkach bardzo często podejmuje Pan tematykę walki dobra ze złem. Czy na przykładzie „Sanatorium Zagłada” możemy idealistycznie stwierdzić, że dobro zawsze wygrywa? Czy wygrało ono w Pana powieści? Losy głównego bohatera nie napawają optymizmem… **
M.Cz.: Nie chciałbym zdradzać fabuły ani sugerować czy zmierza ona ku szczęśliwemu „fade to black”, jednak mogę odpowiedzieć częściowo. Dobro nie zawsze wygrywa, bo takie zwycięstwo jest w ogóle fałszywą figurą retoryczną. Skoro mówimy o wygrywaniu, mamy na myśli jakąś walkę. Jedna ze stron reprezentuje swoje dobro, druga swoje. Podobnie jak z normalnością - nie możemy stworzyć jednej, klasycznej definicji. Czy gdyby sporządzono ankietę i pięćdziesiąt jeden procent ogółu ludzkości stwierdziłaby, że doktryna nazistowska jest dobra, byłoby to słuszne? Czy możemy mówić, że była ona dobra w Niemczech, gdzie Hitler doszedł do władzy w sposób demokratyczny? Idąc tym tokiem myślenia, wprowadzamy demokrację na kolejne tereny, co pokazuje jej słabość. Osobiście brzydzę się demokracją w takim wydaniu i przychylam ku immoralistom…
N.P.: W jednym z wywiadów przyznał Pan, że stara się pisać książki jedynie emocjami. Jakie emocje towarzyszyły Panu podczas pisania „Sanatorium Zagłada”? Jakie emocje pragnął Pan wywołać u czytelników?
Po pierwsze, staram się stawiać sobie rozmaite pytania. Powstają one co prawda mimowolnie w trakcie pisania, lecz pochylam się nad nimi i zastanawiam nad odpowiedziami. Pokłosie tych rozważań zapewne trafia na karty książek. W tym przypadku to przede wszystkim owe zagadnienia normalności, wolności oraz wiary. Czy istnieje coś takiego jak osobowość? Jednym ruchem skalpela można z dewota zrobić ateistę, ze skąpca rozrzutnika, a z wesołka melancholika.
Czy słusznym jest eliminowanie ze społeczeństwa osób chorych psychicznie zagrażających sobie lub innym? Mówimy tu przecież o potencjalnym zagrożeniu - jeżeli przyjmiemy teorie psychiatryczne, jeżeli oddamy się definicjom, nie możemy stwierdzić niczego z całą pewnością. Gdy szukam odpowiedzi na te pytania, przebiega mnie nieprzyjemny dreszcz, czy pani również go czuje? A czy ten dreszcz wzmaga się, gdy dodam, że punkt w mózgu odpowiadający za to, że zapamięta pani o czym właśnie mówię, ma wielkość główki od szpilki? Gdyby go naruszono, moglibyśmy co kilkanaście minut przeprowadzać tę samą rozmowę bez świadomości, że od wielu dni, tygodni czy dekad robimy to samo. Dzień w dzień. To są emocje, które pragnę pobudzać.
N.P.: Rzeczywistość historyczna, szczególnie ta dotycząca II Wojny Światowej, może być równie przerażająca – a czasem być może nawet bardziej – niż najbardziej makabryczna fikcja, o czym możemy przekonać się chociażby po lekturze Pana najnowszej książki. Czym różni się praca nad kryminałem od pracy nad powieścią historyczną? Która jest trudniejsza?
M.Cz.: W jednym i drugim przypadku zdaję się na bohaterów. W powieściach opartych na faktach czy też osadzonych w realiach konkretnej epoki, jestem poniekąd niewolnikiem treści. Mogę swobodnie rozporządzać formą, mogę uciekać w inne rzeczywistości, lecz sedno historii, niczym kręgosłup, ma konkretny rdzeń. Ten rdzeń sprawia, że makabrę autentycznych wydarzeń odbieramy dobitniej, lecz jednocześnie wymaga więcej dyscypliny przy spisywaniu. To jednak nie problem. W końcu, jak mawiał książę, ordnung muss sein …
N.P.: Czy Pana zdaniem literatura popularna może być dobrym nośnikiem wiedzy historycznej?
M.Cz.: Przekornie powiem, że wiedzy i fałszu, niestety. Literatura, podobnie jak każda inna dziedzina sztuki, może doprowadzić do kształtowania zaburzonego postrzegania rzeczywistości. Obrazy Matejki, wbrew powszechnemu mniemaniu, z autentyzmem mają niewiele wspólnego, dzieła Sienkiewicza jeszcze bardziej, nawet Mickiewicz opisujący w „Panu Tadeuszu” świat swojego dzieciństwa dokonał wielu nadużyć…
N.P.: Parafrazując pytanie, jakie zadał jednemu ze swoich rozmówców główny bohater - czy w czasach II Wojny Światowej trzeba było być szalonym, żeby być człowiekiem? Czy okazywanie zrozumienia, współczucia było w tym czasie szaleństwem?
M.Cz.: A czy dzisiaj nadal nim nie jest?