Czy Rosja zgasi pamięć o Katyniu?
Wiele jest sposobów myślenia o historii. Niektórzy są zdania, że historyk powinien gromadzić fakty, a warstwę interpretacyjną możliwie zminimalizować. Inni myślą wprost przeciwnie i uważają historię za ważne narzędzie sprawiedliwości. Pewne jest, że historycy nie uciekną od formułowania ocen, od wyrażania poparcia, krytyki czy potępienia. Kierują się w tym własnym poczuciem słuszności wypływającym z ukształtowanej hierarchii wartości i przyjętych postaw moralnych. Kryteria na podstawie których można uznać danego aktora historii za postać pozytywną lub negatywną są nieostre. Najlepszym przykładem niech będzie długotrwała dyskusja naszych czytelników nad postacią Jakuba Szeli, przywódcy rabacji galicyjskiej z roku 1846.
Wymiar sprawiedliwości bardzo różni się od historii. Od momentu gdy w nowożytnym prawie pojawiły się pisane kodeksy (od poł. XVIII wieku), a także na dobre zadomowiła się w nim zasada pewności prawa, zasady jakimi sądy kierują się w swoim wyrokowaniu mają być jak najbardziej sztywne, przewidywalne. Oczywiście rola sędziego w orzekaniu nie jest błaha, jednak jest on silnie związany przepisami, tradycją prawną i wyrokami wydawanymi wcześniej w podobnych sprawach.
Sądownictwo międzynarodowe jest tutaj przypadkiem szczególnym. Nie istnieją bowiem kodeksy prawa międzynarodowego, które ściśle opisywałyby przestępstwa jakich mogą dopuścić się kraje i ich przywódcy. W prawie międzynarodowym mamy do czynienia z bardzo dużą uznaniowością. Jeżeli państwo nie chce dobrowolnie podporządkować się sądownictwu międzynarodowemu, teoretycznie nikt i nic nie jest w stanie go do tego zmusić. Teoretycznie, bo doskonale znane są przykłady gdy było inaczej.
Po II wojnie światowej palącą koniecznością było odbycie sądu nad totalitarną machiną III Rzeszy i ogromem jej zbrodni. Bezprecedensowe bestialstwo, przemysłowe zabijanie ludzi, ogrom cierpienia zadanego setkom milionów musiał zostać osądzony. Domagała się tego w równym stopniu historia, co polityka. Obrzydliwy paradoks historii chciał, aby wśród sędziów sądzących zbrodniarzy hitlerowskich zasiadł generał Iola T. Nikitczenko. Ten wiceszef Sądu Najwyższego ZSRR, był współodpowiedzialny za gigantyczny terror stalinowski i trudną do oszacowania liczbę mordów sądowych na niewinnych ludziach. Wśród prokuratorów trybunału norymberskiego pasją oratorską błyskał Roman Rudenko. Stalinowski prokurator, który zanim oskarżał najwyższych rangą hitlerowców, wziął udział w „procesie szesnastu” w Moskwie, gdzie kłamliwie oskarżał przywódców polskiego państwa podziemnego. Ilu ludzi mieli na sumieniu Rudenko i Nikitczenko? Zapewne więcej, niż szef banku Rzeszy Hjalmar Schacht czy nazistowski dziennikarz Hans Georg Fritzsche, o losach których mieli stanowić.
Jeżeli chcemy od historii pełnej sprawiedliwości, to lekcję Norymbergi uznamy za gorzką. Ale jeżeli chcemy się z historii czegoś nauczyć, to mamy wspaniałą okazję. Zapamiętajmy, że historię piszą zwycięzcy i to oni ferują wyroki.
Sądy powinny opierać się na prawie materialnym, na konkretnych przepisach, na precyzyjnych koncepcjach winy, kary i wyraźnych definicjach przestępstw. W Norymberdze nie było o tym mowy. Przed II wojną światową nie istniało pojęcie „ludobójstwa”. Zostało ono sformułowane dopiero przez polskiego prawnika Rafała Lemkina w książce The Axis Rule in Occupied Europe wydanej w 1944 roku. Na dobrą sprawę nie istniało więc prawo, które mogłoby osądzić przywódców suwerennego państwa – a takim była III Rzesza. Prawo takie zostało ad hoc wykreowane. Z jednej strony domagało się tego ogólne poczucie słuszności, wyrażane głosem milionów ofiar. Ale nie mniej ważne było to, aby złamać potęgę nazizmu, który stanowił ogromne zagrożenie polityczne dla całego świata. A przede wszystkim dla mocarstw, które wystawiły w Norymberdze swoich sędziów: USA, Wielkiej Brytanii, Francji i ZSRR.
Nie inaczej było w procesach tokijskich, prowadzonych przed Międzynarodowym Trybunałem Wojskowym dla Dalekiego Wschodu. Militaryzm japoński był zbyt groźny, aby pozostawić go przy życiu. Zwycięskie mocarstwa uznały, że niezbędne jest moralne i polityczne potępienie przywódców japońskich, a w konsekwencji – również fizyczna eliminacja niektórych z nich.
Takie były początki osądzania najbardziej nagannych moralnie wydarzeń w historii XX wieku. Czy wszystkie zbrodnie doczekały się podobnego finału? Czy wszystkie zostały potępione, a ich uczestnicy okryli się hańbą? Nic z tych rzeczy. Zbrodnie komunizmu sowieckiego nigdy nie zostały wyciągnięte przed żaden międzynarodowy trybunał. Nie inaczej jest ze zbrodniami komunizmu chińskiego. Na sąd próżno mogą czekać ofiary masakr podczas wojen prowadzonych przez USA. Lista nieosądzonych zbrodni jest przerażająco długa. I tak, niestety, będzie zawsze. Tam, gdzie nie ma interesu politycznego w potępieniu jakiegoś fragmentu własnej historii, tam nigdy do tego nie dojdzie.
Dzisiaj Niemcy i Japonia to potężne kraje, o prężnej ekonomice i dużym znaczeniu politycznym. Nikt nie może dyktować im tego co mają robić i jakim instytucjom zewnętrznym się poddać. Współczesne karne trybunały międzynarodowe zajmują się sprawami krajów słabych: Bośni, Serbii, Chorwacji, Sierra Leone czy Kambodży. Gdyby Serbia zdecydowała się nie współpracować z instytucjami międzynarodowymi w sądzeniu zbrodniarzy wojennych, wówczas nie mogłaby liczyć na zbliżenie z Unią Europejską. Chorwacja wydała gen. Ante Gotovinę Międzynarodowemu Trybunałowi Karnemu dla byłej Jugosławii dopiero wtedy, gdy Unia Europejska postawiła to jako warunek akcesji.
We wczorajszym wyroku Europejski Trybunał Praw Człowieka stwierdził, że nie jest w jego mocy oceniać prowadzone przez Moskwę śledztwo w sprawie zbrodni katyńskiej z lat dziewięćdziesiątych, ponieważ Rosja poddała się jego jurysdykcji dopiero w 1998 r., a więc dopiero w osiem lat po rozpoczęciu śledztwa. Według Trybunału Rosja nie dopuściła się również poniżającego i nieludzkiego traktowania krewnych ofiar zbrodni w Katyniu. Czy można się dziwić takiemu wyrokowi? Rosja od lat gra na nosie Trybunałowi, ignorując te wyroki, które nie są po jej myśli. Czuje się mocna. Czy warto, aby ETPCz nadwerężał swój autorytet, walcząc o przegraną sprawę? Najpewniej sędziowie uznali, że nie warto.
W komentarzu do decyzji Strasburga prof. Witold Kulesza wyraził żal, że utracona została szansa, aby napisać postscriptum do wyroku norymberskiego. Niestety, prof. Kulesza jest w błędzie. Nie mogło być żadnego postscriptum, bo już od dawna jest na nie za późno. Nie zmienimy przeszłości. Proces się odbył, a wyroki zostały wydane i wyegzekwowane. Wielkim obowiązkiem polskiego państwa i polskich historyków wciąż pozostaje upamiętnienie ofiar Katynia. To, czy dokumenty ze śledztwa spłyną do Polski czy nie, to czy zostaną osądzeni pozostali przy życiu funkcjonariusze NKWD czy nie, ma już mniejsze znaczenie. Są to elementy bieżącej polityki. W walce o pamięć Polacy są na znacznie lepszej pozycji. Walki o pamięć nie wygrywa się kruczkami prawnymi, kłamstwami wielkimi czy małymi. Nie wygrywa się jej kwalifikując śmierć kilkunastu tysięcy bestialsko zamordowanych ludzi jako „zwykłe przestępstwo kryminalne”. Zwycięża przekonanie o tym, że mówi się prawdę.
W 212 roku cesarz rzymski Karakalla wezwał przed swoje oblicze wybitnego jurystę Papiniana. Zażądał od niego, aby przeprowadził wywód prawniczy uzasadniający śmierć Gety, współcesarza zamordowanego przez Karakallę. Papinian odpowiedział: „morderstwa nie da się tak łatwo usprawiedliwić, jak łatwo go dokonać”.
Artykuły publicystyczne w naszym serwisie zawierają osobiste opinie naszych redaktorów i publicystów. Nie przedstawiają one oficjalnego stanowiska redakcji „Histmag.org”.