Co kryje „Szkatułka”?
Przede wszystkim inteligentnego kryminału, balansującego na granicy między literaturą popularną a wysoką, takiego jak wcześniejsze: „Dafne znikająca”, „Klara i półmrok” czy „Trzynasta dama”. Poza tym intelektualnej zagadki, zachęcającej do odkrycia tego, co kryje się pod powierzchnią ogranej i dość banalnej w gruncie rzeczy intrygi. Oprócz tego szczypty filozofii i kilku pytań poważnych, które dodadzą fabule niejednoznaczności i głębi. Uprzedzona przez wielbicieli Somozy, wiedziałam, że pisarz lubi piętrzyć intrygi i przebierać się w maski, a także nie zależy mu na oczarowaniu czytelnika błyskotliwością stylu czy niezwykłością opowiadanej historii. Czekałam na powieść surową i misternie intelektualną.
Zgodnie z oczekiwaniami Somoza zaserwował swoim czytelnikom kolejny nietuzinkowy kryminał, choć oparty na bardzo prostym, doskonale znanym motywie. Znika córka milionera. Niezwykłą piętnastolatkę o wybujałej wyobraźni i nieprzeciętnym talencie pisarskim w powieści poznajemy jedynie pośrednio, poprzez retrospekcje bohaterów i fragmenty opowiadań, które pisze. Niezbyt zaangażowany w wychowanie córki ojczulek w ślad za nią wysyła Quirosa, podstarzałego płatnego zabójcę, którego imieniem nazwana jest pierwsza z czterech części książki. Quiros jawi nam się jako swoista karykatura, antywzór w stosunku do funkcjonującego w kulturze zachodniej stereotypu killera.
On po prostu nie myśli
„Miał swoje lata, a nogi niosące cielsko, do którego dźwigania zostały zmuszone, utykały lekko. (...) Quiros bardzo dbał o swój wizerunek. Marynarka zdradzała masywną budowę klatki piersiowej, a kapelusz wieńczył kamienną twarz o mięsistych wargach, usianą drobnymi żyłkami na nosie i policzkach, uwydatnioną dodatkowo przez ciemne okulary i wąsik, jakby wykreślony grafionem. Poniżej tego maszkarona zwalista postać o ramionach, z których zwisały łapy jak rycerskie rękawice i stopach uwięzionych w butach o kwadratowych noskach”. Taki był Quiros. Ani zimny perfekcjonista, ani filozofujący artysta w niesieniu śmierci. Bohater już w pierwszych zdaniach powieści przedstawiony jest jako mało refleksyjna osoba; autor pisze wprost: „Quiros nie tylko prawie nic nie mówi, on po prostu nie myśli”. Tym bardziej dziwią późniejsze głębokie rozmyślania bohatera na temat otaczającej rzeczywistości i filozofii życia. Quiros jest postacią celowo nieostrą, a – w moich oczach – psychologicznie niewiarygodną.
Nie bez powodu stary bogacz wysyła na poszukiwanie córki płatnego mordercę. Chce utrzymać zaginięcie w tajemnicy; a przeszkodzić mu w tym może ostatnia osoba, z którą dziewczyna się kontaktowała, jej nauczycielka i przyjaciółka, Nieves Aguilar. Gdyby wyjawiła całą sprawę policji lub mężowi, dziennikarzowi, Quiros ma rozkaz ją zabić. Kobiecie poświęcona jest druga część książki. Lecz niech nie myli nazewnictwo rozdziałów. Podział na części jest podziałem czysto arbitralnym, żadna z postaci nie staje się bowiem postacią centralną w swoim rozdziale, ani nie przejmuje też funkcji narratora. Kobieta zaprzecza stereotypowi nauczycielki z katolickiej szkoły dla dziewcząt. Drobna blondynka, starannie ubrana, uzupełnia małomówność Quirosa swoją gadatliwością. Choć autor poświęca jej charakterystyce wiele miejsca, na tle Quirosa wydała mi się postacią bezbarwną.
Para bohaterów spotyka się w nadmorskiej miejscowości Rocquedal, gdzie po raz ostatni widziano dziewczynę. Od tego momentu, przynajmniej pozornie, nauczycielka i zabójca wspólnie rozwiązują zagadkę zaginięcia nastolatki. Nauczycielka szuka tropów także w książkach nieżyjącego już miejscowego pisarza, który stał się inspiracją dla jej uczennicy. Do tej pory akcja toczy się powoli, wręcz leniwie. Trop nie goni tropu, jak w klasycznym kryminale. Przesłuchiwanie świadków i odnajdywanie kolejnych, nielicznych śladów, nie przybliża do rozwiązania, jest za to powodem licznych niespójności i dłużyzn. Nie o akcję bowiem, lecz o psychologię postaci tu chodzi: subtelnej zmianie ulegają relacje Nieves i Quirosa, poznajemy ich życie i problemy, coraz więcej wiemy o zaginionej.
I nagle ta senna, rozleniwiona atmosfera hiszpańskiej Riwiery ulega gwałtownej zmianie. Wraz z trzecią częścią książki na scenę wkracza tajemniczy mężczyzna, mieszkający na odludziu w górach krępy grubasek Cico, właściciel białego pieska o wiele mówiącej nazwie Fuc. Jego fizycznym przeciwieństwem wydaje się być inny – przepraszam za wyrażenie – psychoz, poznany w tym rozdziale inspektor policji Gaos, pozostający na usługach milionera, ojca nastolatki. Z nowej, groźnej strony, poznajemy także Quirosa. Dobrotliwy, niezbyt rozgarnięty mężczyzna bez litości, na oczach czytelnika, dokonuje morderstwa; dowiadujemy się również o szczegółach przebiegu jego wcześniejszej „kariery”.
Akcja nabiera rozpędu
I w tym miejscu autor dotyka najpoważniejszego w książce problemu, znanego skądinąd z niedawnego filmu „Hostel”. W okolicy Rocquedal działa odnowiona (po uprzedniej likwidacji przez Quirosa) grupa „snupich” kręcących w górach filmy snuff, w których torturują porywane przez siebie z Rocquedal nastolatki. Czym jest tytułowa szkatułka? Po rozwiązanie odsyłam do książki, ostatnia część jest bowiem w stanie mocno przerazić i odrobinę zaskoczyć. Dreszcz przechodzi po plecach, akcja nabiera rozpędu i autor wyraźnie także się rozpędza, ponieważ znikają niepotrzebne, rozpsychologizowane dłużyzny.
Po autorze udanego eksperymentu literackiego, jakim była „Jaskinia filozofów”, spodziewałam się wielkiej gry – z konwencjami literackimi, z popkulturą i z samym czytelnikiem. Do kultury popularnej autor nawiązuje trojako. Po pierwsze, wybierając samą formułę powieści kryminalnej. Pisarz redukuje tu akcję niemal do minimum; bardziej interesuje go psychologia postaci niż prowadzenie wartkiej, spójnej akcji, co zbliża powieść do antykryminału. Po drugie, tworząc zaprzeczających stereotypom bohaterów. Po trzecie, równolegle do wspomnianego przeze mnie „Hostelu” poruszając inny problem, zaprzątający obecnie niemałe grono publiczności: problem rzeczywiście kręconych w wielu miejscach świata filmów snuff oraz psychiki ich twórców i odbiorców.
Nawiązania do literatury nie są tak proste i oczywiste, w „Szkatułce...” znajdujemy drugie i trzecie dno; powieść okazuje się być metapowieścią. Soledad Olmos, nastoletniej córki milionera i początkującej autorki opowiadań, w sposób bezpośredni nie poznajemy nigdy. Jej opowiadania to pierwszy tekst w treści tej powieści; Nieves Aguilar cytuje ich fragmenty z pamięci. Podczas swego pobytu w Rocquedal Soledad zapoznaje się z dziełami miejscowego pisarza. Jego także znamy tylko z opowieści; wiemy jednak, że całe życie poszukiwał w swoich książkach prawdy. Dopiero tak straszne przeżycie, jakim była śmierć jego ukochanej, pozwoliło mu wyzwolić się z okowów fikcji i stworzyć dzieło płynące prosto z serca. W takim kontekście nie dziwi postawa Soledad, która nie boi się więziącego ją „snupiego”. Straszne okoliczności są dla niej szczęśliwe: ona także, będąc pod wpływem silnych przeżyć, może w swych utworach być w pełni prawdziwa. „Szkatułka...” okazuje się być w tym aspekcie prawdziwą szkatułką, zawierającą niebanalną, choć dość obszerną refleksję metaliteracką samego autora.
Niezapowiedziane monologi
Podstawową zasadą kompozycji książki wydaje się być dezorientacja i to, co gorsza, celowa, która nie niesie za sobą jednak odkrywczości formalnej. Ten, kto spodziewałby się subiektywnych punktów widzenia tytułowych postaci rozdziałów, narracji pierwszoosobowej bohaterów czy innych, już nie tak nowatorskich technik, srodze się rozczaruje. Narracja w przeważającej części pozostaje konwencjonalna, auktorialna, tym bardziej więc rażą rzadkie, lecz nagłe zmiany punktów widzenia oraz częste, niezapowiedziane monologi narratora, czyniące pewne passusy zupełnie nieczytelnymi. Tak na przykład rozpoczyna się część trzecia książki, „Mężczyzna”: „Mężczyzna jest bogiem. W pewnym sensie, oczywiście. Podobnie jak Bóg jest mężczyzną. To znaczy, jego wyobrażeniem i podobieństwem. Nie odwzorowaniem – podobieństwem. Ponieważ mężczyzna zna swoje ograniczenia i twardo stoi nogami na ziemi. Ktoś, kto próbuje doszukać się u niego jednego z tych dziwactw, przypisywanych powszechnie szaleńcom, traci czas. Niemniej, zgodnie z prawem przemienności, skoro mężczyzna jest wyobrażeniem Boga, Bóg jest wyobrażeniem mężczyzny. Przejrzyste, myśli. W takim rozumowaniu nie można się doszukać żadnych mankamentów. W przeciwieństwie do szosy, która ma ich wiele.” Konia z rzędem temu, kto odgadnie, od kogo pochodzą te słowa.
Ktoś może nazwać tego typu fragmenty głęboko metaforycznymi, dla mnie jednak tego typu rozpoetyzowane i rozfilozofowane pseudoparadoksy myślowe są jedynie objawem przerostu: formy nad treścią i dobrego samopoczucia autora nad jego, niemałymi skądinąd, umiejętnościami pisarskimi. Na dłużyzny w książce składają się również wielostronicowe opisy wnętrza i wyglądu postaci. Autor posługuje się fizjonomiką niczym XIX-wieczny realista, przesuwając często punkt ciężkości kryminału na psychologię głębi. Aby jednak oddać sprawiedliwość pisarzowi: „Szkatułkę z kości słoniowej” czytałam z zainteresowaniem, przyjemnie i szybko. Nie można bowiem odmówić autorowi niemałej sprawności w posługiwaniu się piórem; szczególnie druga część, w której mniej miejsca zajmuje refleksja filozoficzna i opis, robi duże wrażenie, zastanawia i niepokoi.
Jose Carlos Somoza jest bez wątpienia pisarzem dobrym, który potrafi połączyć wiele elementów, jakie współgrać ze sobą nie powinny, docieka rzeczy ważnych, a przy tym czyta się go w wypiekami na twarzy. To pisarz wciąż oscylujący między wielkością a popularnością, w rezultacie wydający dzieła niespójne i nierówne, lecz ciekawe. Czy najnowszy Somoza spełnił moje czytelnicze oczekiwania? Chciałam intelektualnej zagadki, dostałam kryminał niezłej jakości. Kryminał zajmująco napisany, lecz w zasadzie dość prosty i przegadany. Chciałam powieści surowej, dostałam powieść dziwną. I chociaż „Szkatułka z kości słoniowej” jest chyba najsłabszą z dotąd wydanych powieści Jose Somozy, polecam ją wszystkim, którzy nie lubią łatwych przyjemności.