Chroń swój pugilares!
Ronald Reagan stwierdził, iż „polityka jest drugim najstarszym zawodem świata i, przy głębszym zastanowieniu, ma wiele wspólnego z pierwszym”. Jeżeli wziąć to za dobrą monetę, to złodziejstwo z pewnością zajmie zaszczytną trzecią lokatę w tym rankingu. Od momentu, gdy człowiek zaczął cokolwiek posiadać, jego bliźni zaczęli się zastanawiać, jak to coś sobie przywłaszczyć. Kamieniem milowym w historii tego procederu było wynalezienie pieniądza – w końcu łatwiej jest ukraść sakiewkę niż kilka worków zboża. Wciąż jednak podlega on ewolucji, która trwa do dzisiaj i prawdopodobnie nieprędko się zakończy. W jej trakcie wykształcały się specjalizacje, z których jedną, kradzież kieszonkową, chcę w kilku słowach przybliżyć.
Kradzież kieszonkowa, jako proceder polegający na pozbawieniu bliźniego trzymanej przy sobie ruchomości, ma historię dłuższą niż kieszeń, od której pochodzi współcześnie stosowana nazwa. Dawniej praktykujących ją określano mianem „rzezimieszków”, które to słowo, tak jak i niemiecki odpowiednik Beutelschneider, stanowi po prostu opis ich działalności. Nazywający sami siebie „wyreźnikami”, zajmowali się pozbawianiem innych ludzi ich gotówki oraz drobnych przedmiotów przechowywanych razem z nią w sakiewkach („mieszkach”) przy pomocy ostrych noży, już wtedy zwanych „kosami”, którymi odcinali je od pasów, nadgarstków czy innych miejsc, w których okradany akurat rzeczoną kaletę trzymał.
Upowszechnienie się w XVIII wieku kieszeni i wynalazek pugilaresu sprawiły, że dawne sakiewki przeszły do historii, a „wyreźnicy” musieli dostosować się do nowych okoliczności pracy. Tak narodził się kieszonkowiec, zwany w gwarze „doliniarzem” od „doliny”, czyli dolnej kieszeni, w której noszono pugilaresy.
Od tego momentu zaczęły powstawać coraz to inne metody pozbawienia człowieka zawartości kieszeni. Pierwsza jest jednocześnie dość powszechna i dość trudna, chodzi mianowicie o wyjęcie danego przedmiotu z kieszeni. Zajmowali się nią tzw. „długopalcy”, choć nazwa jest dość myląca, bowiem wcale nie musiała ich cechować wyjątkowa długość chwytnych części kończyn. Uważano, że najlepsze w tym fachu są dłonie małe, delikatne i zwinne, w tym również kobiece. „Kosa” okazała się być dalej przydatnym narzędziem złodzieja i znalazła zastosowanie w metodzie „na reskę”, zwaną także w późniejszym okresie metodą „na kosyniera”, a polegającą na rozcięciu ubrania i wydostaniu zawartości kieszeni metodą niezaplanowaną przez krawca. Złodzieje działali w pojedynkę, we dwójkę, trójkę lub w większych grupach, czasem luźnych, a kiedy indziej dokładnie zorganizowanych. Popularną metodą była działalność w duecie: jedna osoba odwracała uwagę, druga zaś pozbawiała ofiarę „awantyżu”, jak z francuska (korzyść – avantage)
zwano zrabowane dobra materialne. Wyjątkowo narażone były w tym wypadku kobiety, którym wystarczyło przydepnąć suknię. Nie oznacza to jednak, że mężczyznom przypadło w udziale zmaganie się z wiele mniejszym ryzykiem. Popchnięcie, zagadnięcie, zwrócenie na coś uwagi, zapytanie, każda forma interakcji mogła być „zasłoną” lub „ścianką”. Biorąc pod uwagę alarmujący ton doniesień prasowych, w których przytaczano coraz to kolejne przykłady fantazyjnych metod pozbawienia bliźniego części majątku ruchomego, sprawa był poważna. Nie pomagał też fakt istnienia wszechobecnej zmory dziewiętnastowiecznego aparatu ścigania, czyli korupcji. „Zblatowani” ze złoczyńcami funkcjonariusze nie tylko przymykali oko i wypuszczali aresztowanych za najbliższym rogiem, ale często wręcz stali „na cynku”, wypatrując zagrożenia, które mogłoby dotknąć złodziei w trakcie translokacji czyichś dóbr doczesnych. Według Stanisława Milewskiego standardową stawką w carskiej Warszawie za wypuszczenie aresztanta w trakcie konwojowania na posterunek były trzy ruble. Gorzej, jeśli aresztowanemu nie udało się dobić targu po drodze lub oprócz konwojenta towarzyszył mu aż do drzwi komisariatu tłum pozbawiony zupełnie zaufania do przedstawiciela prawa. Wtedy stawka sięgała do dziesięciu rubli, bowiem trzeba było „zblatować” także wyższego rangą oficera, który dopiero był władny wypuścić niefortunnego sługę Merkurego z aresztu.
Kiedy obywatele Warszawy już się nauczyli, że osoba pytająca o drogę lub właśnie informująca, że wdepnęło się w uboczny produkt przemiany materii (autentyczne przykłady działań warszawskich złodziei) może żywić wobec nich nieuczciwe zamiary, złodzieje wymyślili nową taktykę. Jak donosił „Kurier Warszawski” z 1829 roku, nową metodą działania złodziejskich duetów była nieledwie napaść. Otóż jeden złodziej silnie popychał ofiarę tak, aby ta straciła równowagę, drugi zaś łapał ofiarę przed nieuchronnym upadkiem, rzekomo powodowany chrześcijańską troską o bezpieczeństwo bliźniego, w istocie zaś po to, by pozbawić go zawartości kieszeni.
Niektórzy złodzieje przystępowali do rabunku, licząc na łut szczęścia. Byli to zazwyczaj ci, którzy działali w miejscach, gdzie można było się spodziewać dużych tłumów, na przykład na targowiskach, dworcach lub, pod koniec wieku XIX, w tramwajach konnych. Inni precyzyjnie planowali swoje działania, starannie wybierając ofiary. Przykładem drugiego podejścia były szajki złodziejskie działające przy targach, na których przybyli do Warszawy chłopi sprzedawali swoje towary. Powszechnie wiadomym faktem było, że chłopi, zwani w gwarze złodziejskiej pogardliwie „biedroniami” po spieniężeniu tego, z czym przyjechali, świętowali udany dzień w najbliższej knajpie. Tłumnie zbierali się tam kieszonkowcy, obserwując potencjalne ofiary i sprawdzając, ile mają oni pieniędzy i gdzie je chowają. Następnie nawiązywali z nimi znajomość, osłabiali ich i tak niezbyt wyostrzoną czujność, po czym odwracali uwagę, na przykład awanturą i dokonywali kradzieży.
Niniejszy tekst nie ma na celu dokładnego i precyzyjnego opisania zagadnienia. Samo w sobie jest ono tematem na obszerną (i na pewno pasjonującą) monografię. Bogactwo podziemnego świata stolicy w niczym nie ustępowało przestępczemu półświatkowi w innych miastach europejskich. A może nawet było większe? Była to do pewnego stopnia także specyfika regionu: policja w znajdującym się pod zaborami kraju dużą część swoich wysiłków poświęcała sprawom politycznym, znacznie mniejszą tym o naturze kryminalnej. Nakłada się na to fakt odmienności ówczesnych formacji policyjnych od naszego współczesnego ich pojmowania. Pinkerton w Stanach Zjednoczonych lub Vidocq w Paryżu dokładali wprawdzie starań, by poprawić bezpieczeństwo obywateli, lecz byli oni jedynie genialnymi indywidualistami, nie zaś ludźmi zdolnymi usystematyzować działania policji. Nierzadkie były zresztą przestępcze pochodzenia szefów policji, jak na przykład u wspomnianego Vidocq’a lub szefa warszawskiej policji na początku Królestwa Polskiego, Josela Mośka Birnbauma, który za liczne przestępstwa i nadużycia, których dopuścił się w trakcie służby, skończył powieszony na latarni podczas powstania listopadowego.
Mam jednak nadzieję, że udało mi się zachęcić Państwa do sięgnięcia po liczne i świetnie napisane opracowania tego tematu, a w tym m.in. prace Stanisława Milewskiego, Jürgena Thorwalda czy Thomasa S. Duke’a.
Bibliografia:
- Milewski Stanisław, Ciemne sprawy dawnych warszawiaków, Warszawa 1982.
- Milewski Stanisław, Niezwykli klienci Temidy, Warszawa 2011.
- Milewski Stanisław, Szemrane towarzystwo niegdysiejszej Warszawy, Warszawa 2009.
- Thorwald Jürgen, Stulecie detektywów, Kraków 1992.
Redakcja: Michał Przeperski
Korekta: Justyna Piątek