Chaim komunista
Ten tekst jest fragmentem książki Małgorzaty Niezabitowskiej „Światłość i mrok”.
Wcześniej nie przyszłoby mi to do łba. A skądże. Odbija ci, durniu, warknąłbym sam do siebie. Jednak fakt. Cniło mi się za kryminałem.
Gdy siedziałem, rachowałem dni do wolności. Każdy rachuje. Choć nie żarła mnie żałość, nie dopadała wściekłość, jak na początku odsiadki. Nie drażniły kraty, żelazne drzwi bez klamki, wrzaski klawiszy. Nie dusił smród w celi. Nie wnerwiał gwar, gdy kilkudziesięciu gadało naraz. Przywykłem szybko. Ale do wolności tęskniłem. A teraz tęskniłem do paki.
Nie brakowało mi ciasnoty ani głodowych racji, tym bardziej karceru. Lodownia z gołą pryczą, dziennie czterysta gramów gliny zwanej chlebem i nierzadko wciry pałą na „deser”. No nie, nie zbzikowałem, by chcieć wrócić do tego. Mnie ciągnęło do towarzyszy, do komuny.
Chełmskie więzienie izolacyjne nie było dla mięczaków. I wykluczaliśmy ich. Wobec słabeuszy trzymaliśmy ostry kurs, obowiązywała pryncypialność. Nowych przyjmowaliśmy po bratersku i po partyjnemu czujnie. Najpierw sprawdzian. Czy jesteś prawdziwym komunistą? Miarą były: wierność partii, nienawiść do wroga, hart ducha i skromność. Chcesz należeć, udowodnij.
W komunie nikt się nie wywyższał. Wybieraliśmy przywódców, wybranym dawaliśmy posłuch. Na czele komuny stał zarząd, po jednym delegacie z celi. Komunikacja w całym mamrze była na ganc git. Delegaci porozumiewali się grypsem lub stuk, stuk Morsem w ścianę. Potem przekazywali dalej, co i jak.
W celach kolektywem kierowała trójka. Wszyscy podlegali jednakim prawom i zasadom. Podstawą było uznanie woli kolektywu oraz szczerość do bólu. Nie wolno ukrywać niczego, czy partyjne, czy osobiste. To była próba. Wywlec na wierzch, co dołowało się w głębi, błędy, wpadki, wszelkie wstydy. Niektórym pranie swoich brudów przy innych szło z oporem. Choćby mnie. Starszy celi tłumaczył, że tak tworzy się zaufanie kolektywu do jednostki i odwrotnie. Dlatego stanowimy monolit. Wkrótce załapałem, że miał rację. Każdy był gotów poświęcić się dla sprawy i dla towarzyszy. W każdej chwili. I wykonywał zwykłe prace bez margania.
Gospodarz celi wyznaczał dyżury. Po kolei stawaliśmy do szorowania nędznych garów i szczerbatych łyżek, zmiatania podłogi, noszenia wody. Co komu przysłano z zewnątrz, oddawaliśmy gospodarzowi. Żarcie, machorkę, fajki rozdawał po równo. Zadanie nie lada. Ten nasz, Mojsze Fus, posiadał miarę w oku, wagę w łapie. Inaczej nie dałby rady z orzechami. Znalazły się w wałówce Wacka Krasiuka przed chrześcijańskimi świętami. Matka je obchodziła, on już nie, ale cymes dostał. A gospodarz kłopot, by rozdzielić dwa włoskie orzechy na dwudziestu trzech chłopa. To był widok, jak kroił. Stawialiśmy zakłady. Uda się, nie uda? Smak był nieważny. Zresztą, co smakować. Przydział na łebka wypadł mniejszy od ziarna grochu. Chodziło o sprawiedliwość i tę wspólność. W dobrym i w złym.
Kto się nie podporządkował lub wymiękał – won! Musiał opuścić celę. Meldował oddziałowemu i nie robiono przeszkód. Dołączano go do podobnych, wyrzuconych z komuny i do pospolitych kryminalistów. Przyznaję, że i tym zdarzało się zachować, jak było przy łomocie któregoś z naszych, co postawił się władzy. Gdy dozorcy na korytarzu brali się do niego, wydzierał się, ile mocy w płucach: „Biją! Biją!”. Wtedy i polityczni, i pospolici zaczynali walić pięściami w drzwi i krzyczeć: „Nie bić! Nie bić!”. Od dudnienia i ryku mury się trzęsły. Skutkowało. I dodawało nam sił.
Potrzebne były. Więzienna wierchuszka próbowała umniejszyć nasze prawa, wysyłać do roboty. Polityczni, poza obieraniem kartofli, byli od niej wolni, więc samorząd komuny zarządził walkę. Dla mnie była najlepszą szkołą. Przed odsiadką myślałem, żem twardziel. Owszem, byłem bojowy, skory do bitki. Tu nauczyłem się znacznie więcej, jak znosić bicie. A kiedy się nauczyłem, minął strach, że dam się złamać.
Nie złamali nas. Kryminalni w kuchni, w pralni, na dziedzińcu wykonywali, co kazano. W pasiakach. My, w cywilnych ubraniach, w celi robiliśmy, co nam się podobało. No, prawie. Bibułę, przemyconą do kicia, skrywaliśmy. Na kogo przypadała, chował się w kącie za czytającymi legalne lektury. Z biblioteki donoszono nam powieści, wiadomo, prawomyślne. Dostawaliśmy też gazety. „Kurier Warszawski”, „Nowiny”, „Polskę Zbrojną” czytaliśmy wprost i między wierszami. Ktoś najbardziej kumaty przygotowywał z nich prasówkę, odsłaniał nam burżuazyjne fałsze.
Przeważnie taki ktoś, jeden lub drugi wyszkolony, prowadził naukę. Obowiązkowa była ekonomia polityczna. Czy przymus konieczny? Raczej nie. Nikt by się nie uchylał. Bez poznania Kapitału nie zasługiwało się na miano marksisty, a wszyscy chcieli. „Więzienny uniwersytet” odbywał się po rannym apelu. Siadaliśmy na podłodze, na zwiniętych materacach, wykładowca przy stole. Dyżurny czatował przy „judaszu”. Gdy słyszał kroki klawisza, brzęk kluczy, dawał znak i prowadzący zmieniał Marksa na Sienkiewicza. Zakazane książki i odezwy krążyły po mamrze. Przekaz następował nieopodal kibla. Na wypróżnianie się wyprowadzano naraz trzy cele. Tłok na korytarzu był duży, kontrola utrudniona. Wchodzący i wychodzący ze sracza wymieniali się trefnymi materiałami.
Inne niż ekonomia przedmioty poznawaliśmy w grupach. Wiele tego było: historia ruchu robotniczego, geografia Związku Sowieckiego, dzieła Lenina i Stalina, dla towarzyszy po czterech klasach polski i matematyka. Kepełech aż puchły z wiedzy. A po wieczornym apelu przerabialiśmy lekcje szczególne. Światło gasło, mowę trzymali gieroje. Ich słowa przenikały nas na wskroś. Ile przeszli, ile przeżyli, kogo poznali. Podziw brał i zazdrość. Studiowali na prawdziwych uniwersytetach, Komunistycznym Mniejszości Narodowych i Leninówce w Moskwie lub w partyjnej szkole w Charkowie. Przerzucani byli po wielokroć z ZSRR przez zieloną granicę z misją spec znaczenia. Stanowili pas transmisyjny od Komunistycznej Międzynarodówki, Kominternu, do naszej partii, której przekazywali bieżące polecenia i dyrektywy. Główne zadania wszyscy nosiliśmy w sercu: wywołać powstanie zbrojne proletariatu i w miejsce faszystowskiego reżimu zbudować ustrój radziecki.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Małgorzaty Niezabitowskiej „Światłość i mrok” bezpośrednio pod tym linkiem!
Byli i tacy, którzy w 1920 walczyli w Czerwonej Armii. Bili się o wyzwolenie mas zupełnie jak w pieśni: Bolszewiki na zapad idut Stalin, Woroszyłow, Jarosławski. Opowiadali o tych wielkich wodzach, co szli na zachód ze śpiewem: Eto budiet poslednij i rieszytelnyj boj, a nas zawsze ruszało i w celi rozlegał się śpiew. Czy śpiewaliśmy po rosyjsku, czy po polsku: Bój to będzie ostatni, klawisze grzmocili w drzwi, rycząc: „Cisza! Cisza!”. Hymn Sowieckiej Rosji wpieniał ich niezawodnie. Mieliśmy też nasz więzienny hymn. Jego refrenem kończyliśmy każdy dzień, zapewniając o naszej gotowości:
Do walki z przegniłym ustrojem
O wolność wspólnotę i ład,
Na czele z czerwonym sztandarem
O Polską Republikę Rad!
O wa, naśpiewałem się przez te dwa i pół roku. Jak nigdy, a od bachura lubiłem się wydzierać. Granie i śpiew przychodziły mi łatwo. Ludu pracy broń Sowietów, O cześć wam panowie magnaci, Na barykady, te rewolucyjne kawałki znał każdy w pudle. Ja znałem wiele innych, w różnych językach. Wykonywałem je wpierw solo. Gdy towarzysze podłapali, wiodłem chór. To był mój wkład do kolektywu. I przez grzmiący głos zostałem „świadkiem oskarżenia”.
Sąd nad kończącym się rokiem 1938 postanowiliśmy odprawić w sylwestra. Wyznaczeni do „procesu” przygotowali się na fest. Nikomu nie była obca sądowa sala. To pomagało. W celi zrobiliśmy miejsca dla „trybunału”, obu „stron” i „oskarżonego”. Pierwszy wystąpił „prokurator”. Mnie przesłuchano po nim. Akt oskarżenia był mocny. Punkt po punkcie: zagarnięcie przez Hitlera Kłajpedy i Sudetów, dalsze faszyzowanie się sanacyjnej Polski, gnębienie klasy robotniczej w państwach burżuazyjnych, rosnący tam militaryzm i wsparcie reżimu Franco dla zniszczenia Ludowej Hiszpanii.
Zeznawałem na ostatni temat jako „dąbrowszczak”. Do bycia choć przez parę godzin żołnierzem XII Brygady Międzynarodowej imienia Henryka Dąbrowskiego niejeden się pchał, a trafiło na mnie. Czułem ciężar i zaszczyt. Jakbym sam prał faszystów. Nawijałem o bojach polskiej Brygady i o zbrodniach frankistów, o utopieniu przez nich we krwi Republiki Hiszpańskiej.
Następni dokładali swoje, potwierdzali zarzuty, nie dali się pytaniom „obrońcy”. Ale i „świadkowie obrony” odpalali salwy. Nie do odparcia – wyczyny ZSRR: rozwój nauki i kultury, realizację trzeciego planu pięcioletniego, niezłomną walkę przeciwko groźbie kolejnej imperialistycznej wojny. „Obrońca” w przemowie końcowej rozwinął te wątki. Nie krył, że sądzony rok posiadał słabości, lecz wezwał, by docenić wzrost potęgi ekonomicznej i wojskowej Sowieckiej Republiki Rad, ojczyzny nas, komunistów.
„Sędziowie” też wskazywali osiągnięcia Kraju Rad. Niemniej wyrok był surowy. Zapamiętałem litera w literę: „Wobec niespełnienia pokładanych w nim nadziei, a w szczególności za niepomyślne dla klasy robotniczej świata wydarzenia, sąd skazał rok 1938 na wygnanie i zabronił mu wstępu na arenę dziejów”.
Słusznie. Trzydziesty ósmy był feralny. Tylko że o najważniejszym dlaczego – cicho, sza. „Przewodniczący trybunału” i „oskarżyciel” nie wspomnieli o tym, co rąbnęło w nas młotem. Nikt z towarzyszy się nie zająknął ani przy „rozprawie”, ani po ogłoszeniu potwornej nowiny przed kilkoma miesiącami.
Wtedy Komunikat odczytał nam jeden z zarządu komuny w kartoflarni. Pół setki politycznych przyprowadzono do pracy jak co dzień. I nagle bach. Partia rozwiązana! Partia-matka, Komunistyczna Partia Polski i oddziały, KP Zachodniej Ukrainy i Zachodniej Białorusi. Członkowie wszystkich trzech byli wśród nas. Wszyscy oddani partii na śmierć i życie. A tu żyć trzeba. Bez partii. Komintern ujawnił w niej sieć agentów policji politycznej, znienawidzonej przez nas defensywy.
Nie do wiary. Jednak wątpić w prawdziwość było niemożliwe. Komintern przewodził wszystkim partiom narodowym i też one, jako sekcje, tworzyły Międzynarodówkę. To był „sztab generalny rewolucji światowej”, jak postanowił jej twórca, Lenin. Rozkazy sztabu się wykonuje. Wątpienie, szemranie wykluczone. Dowództwo sztabu, Komitet Wykonawczy, nie mylił się nigdy. W Komunikacie Komitetu napisane było czarno na białym. Szeregi naszej partii toczył straszny wrzód – defensywa. Toczył przez lata, przez wiele lat. Setki agentów opanowały kierownictwo.
Włos się jeżył. Kierowali nami prowokatorzy, zdrajcy, szpicle Piłsudskiego. Zamiast budować, rozbijali ruch rewolucyjny. Czy nasza wiara była ślepa? W przywódców tak, w idee nie. Kłębiło mi się we łbie, lecz tyle skapowałem. Przez czas istnienia partii dokonano wielkich dzieł. I my mieliśmy w tym udział. Ja też miałem swój skromny. Spoglądałem po towarzyszach. Głowy spuszczone, pięści i usta zaciśnięte. Nie było żadnych pytań, żadnej dyskusji przy stosach kartofli i później w celach. Wnętrzności się przewracały i każdy trawił sam.