Byle do wiosny
Ludzi, wbrew którym nasza gospodarka się dzielnie rozwija, można podzielić w zasadzie na trzy grupy:
Pierwsza grupa to opozycja. Dla PO, SLD czy najnowszej generacji anonimowych – przepraszam za określenie – opozycjonistów, zdejmujących ciupasem z serwerów rysunki z kaczkami na pierwszą plotkę o pozywaniu autorów, rozwój gospodarczy jest istną solą w oku. Jak wytłumaczyć obojętnemu politycznie ziomowi, że PiS jest be, skoro ziom bez tłumaczenia widzi, że kto chciał, już dawno dał dyla pod skrzydła Królowej, a kto nie chciał, siedzi w naszym pięknym kraju i nawet nie mając żadnych kwalifikacji, a jedynie łapiąc się na prace sezonowe, może żyć całkiem nieźle?
Druga grupa to łżeliberałowie. Dla nich również wzrost gospodarczy Polski stanowi zagadkę nie do rozwikłania. Przechodząc jednak nad przyczynami do porządku dziennego, proponują wzrost gospodarczy na coś przeznaczyć. Na przykład na obniżkę podatków. Istne dzielenie skóry na niedźwiedziu.
Polska rozwija się jednak najbardziej wbrew politykom rządzącym. I nie mam tutaj na myśli tylko obecnej koalicji. Gospodarka rozwija się WBREW każdej koalicji rządzącej, jaka przetoczyła się przez Polskę od czasu rozbiorów. Wystarczy sobie uświadomić rzecz tak trywialną, jak cykl koniunkturalny w gospodarce. Na to, co rząd wymyśli, gospodarka zareaguje na ogół dopiero po kilku tygodniach, miesiącach, a czasem i latach. W zasadzie można by powiedzieć, że dzisiejszy wzrost gospodarczy jest również po części pochodną działań SLD z poprzedniej kadencji.
Można by... gdyby nie fakt, że wszystkim działaniom czarnych, czerwonych, różowych, zielonych i brunatnych przyświeca u źródeł jedna myśl zasadnicza: socjalizm albo śmierć. Nikt nie rozumie, że niskie podatki winny być kluczem, a nie efektem dobrej gospodarki. Wszystkie Zyty, Leszki i Jurki ględzą żałośnie, że nie stać nas na obniżkę podatków. A tymczasem po obniżce akcyzy wpływy do budżetu WZROSŁY. Wzrosły, a nie spadły – dlatego, że po obniżce tego podatku firmom zaczęła się bardziej opłacać produkcja, a wzrost podatków z tytułu wzrostu produkcji przeważył straty wynikające z nominalnej obniżki. Modelowy przykład działającej krzywej Laffera – tyle tylko, że politykom bardziej opłaca się podnieść taryfy i obniżyć je wybranym, niż obniżyć je en masse.
Politykom obce są twierdzenia klasyków piszących o tym, że kapitalizm oparty jest na zdrowym egoizmie – nikt nie sprzeda mi dobrych butów z sympatii do mnie, tylko dlatego, że egoistycznie widzi dla siebie zysk. Mantra „Polski solidarnej” ma się nijak do rzeczywistości gospodarczej. A wystarczyłoby zauważyć, że zarówno długoletni brak wzrostu wynagrodzeń, jak i obecne tendencje wzrostowe, wynikają z prostej kalkulacji przedsiębiorców. Dla nich lojalność pracowników, mierzona w pieniądzu, ma po prostu wymierną cenę. Jeśli pracownika zatrzyma w firmie dodatkowe 1000 zł, to dla pracodawcy jest niemalże kwestią czystej kalkulacji – niezależnie, jak obrazoburczo by to nie zabrzmiało – czy lojalność pracownika jest dla niego warta 1100 zł brutto. A może 1500 zł brutto? To, że płace zaczynają aktualnie iść w górę, wynika z najprostszej, wykładanej na podstawowym kursie ekonomii, budowy krzywej podaży i popytu pracy. Jak widać „najprostsza” nie musi wcale oznaczać „obowiązkowa”.
Pomimo rzucanych zewsząd deklaracji, na obniżki podatków nie ma co liczyć. Zamiast tego proponuje się chwytliwe hasełka „jednego okienka”. Zupełnie tak, jakby dla kogoś dokonującego życiowego wyboru pójścia na swoje, miało kluczowe znaczenie to, czy w urzędach wydepcze pięć, czy jedną ścieżkę. Notabene wielotygodniowe czekanie na ukończenie wszelkich formalności związanych z rejestracją firmy to mit – zasadnicze rzeczy, niezbędne dla rozpoczęcia działalności nie objętej koncesjami, da się załatwić w urzędach w dwa, góra trzy tygodnie.
Socjalistyczne myślenie eksplodowało feerią parę tygodni temu, w momencie ogłoszenia Polski i Ukrainy gospodarzami Euro'2012. Wszędzie dominuje zachwyt. Nikt nie dostrzega, że gdyby dobrobyt był tylko pochodną żywej gotówki, wystarczyłoby najzwyczajniej w świecie dodrukować złotówek. Pogląd ten, popularny w średniowieczu, nosił nazwę merkantylizmu, i w większości cywilizowanych państw, poza gospodarką unijną, wylądował na śmietniku. Jak jednak widać, nawet ze śmietnikowych resztek da się wykroić wytyczne programu gospodarczego rządu IVRP.
Osoby zupełnie zaplątane w teorie nie tyle spiskowe, ile śmiałe, mogą w organizacji Euro upatrywać instrumentu realizowania polityki multikulti przez zdegenerowany Zachód. Oto bowiem, na fali nadciągającego megaboomu gospodarczego, co przytomniejsze jednostki zaczynają zdawać sobie sprawę z faktu, iż deklaracjami stadionów raczej zbudować się nie da. Nie zrobią tego Polacy, bo w przeciwieństwie do angielskiego zmywaka pracy przy budowie polskich dróg nie dałoby się przedstawić jako stanowiska kierowniczego – więc kto? Bracia ze Wschodu. Bez wzbudzania niepotrzebnych kontrowersji, Polska zrealizuje wytyczne unijne, mówiące o konieczności asymilacji paruset tysięcy emigrantów spod znaku Proroka. Będzie dobrze. Agresywny fundamentalizm islamski ma to do siebie, że średnio przychylnym okiem spogląda na przeróżne mniejszości seksualne i inne nowożytne wynalazki. A imigracja ze Wschodu, jakkolwiek niebezpieczna jak każda, jest i tak Polakom kulturowo bliższa, niż na przykład meczety Turków czy czarny rasizm Sudańczyków.
Jeśli trend się utrzyma, w vipowskich sektorach na Euro2012 ma szansę siedzieć progenitura postkomuny pospołu z polskojęzycznym kierownikiem zmiany w edynburskim makdonaldzie, a sektory dla szalikowców – okupować czarnoskóry proletariat, wyśpiewujący z lwowskim zaśpiewem „Odę do radości”. Zapowiada się ciekawie, ale krótko - w świetle kalendarza Majów nowymi stadionami będziemy cieszyć się zaledwie pół roku. Na 21 grudnia 2012 zapowiadany jest koniec świata.