„Buntuję się, więc jesteśmy”. O fenomenie Armii Krajowej
„Kapitulacja. Przyglądam się temu słowu jakby to było jakieś dziwo, nie rozumiem, co to oznacza, bo tego nie można objąć myślą”, pisała w swoich wspomnieniach z września 1939 roku Monika Żeromska, córka autora Przedwiośnia. „Może dlatego, że mam już ogromną gorączkę albo że nigdy to słowo nie spotkało się z nami. To znaczy, że Niemcy tu będą, zostaną, że nie będzie już wojny, walki, że zacznie się jakieś życie inne, potworne. Tracę głowę, ciągle to słowo jak jakiś żywy stwór krąży dookoła mnie, raz jestem przytomna, raz nie bardzo”. Krócej swoje odczucia skwitował po wojnie Kazimierz Wyka, notując w tekście Dwie jesienie : „Poczuliśmy jedynie, że na głowy runął strop”. Bo i faktycznie wrześniowa klęska oprócz zabitych, rannych, spalonych domów i utraconych dobytków całych pokoleń, przyniosła polskiemu społeczeństwu szok i niepewność co do tego, jak będzie wyglądało dalsze życie.
Pierwsze tygodnie okupacji stanowiły swoisty czas próby i oczekiwań. Oczekiwań z jednej strony na pomoc ze strony sojuszników oraz rychły koniec dramatu, z drugiej zaś – na to, co zrobią Niemcy i Rosjanie. W tych warunkach targającego ludźmi lęku pomieszanego z nadzieją powoli starano się oswoić nową rzeczywistość. Naprawiano wojenne szkody, szukano zaginionych członków rodziny, ale i stałych form zarobku. W Warszawie np. bardzo popularnym zajęciem stało się szklenie okien. Zajmowali się tym m.in. przyszli bohaterowie Kamieni na szaniec.
Już wtedy intensywnie rozwijało się życie podziemne. Pierwsze organizacje, wśród nich stanowiąca poprzedniczkę AK Służba Zwycięstwu Polski, powstały jeszcze we wrześniu. Ich rola była oczywista – miały przedłużyć walkę. Przed złożeniem broni płk Janusz Albrecht, dowódca 1. pułku szwoleżerów, podał swoim oficerom adres, pod którym mieli stawić się tak szybko jak to tylko możliwe, aby móc rozpocząć podziemną działalność. Z kolei Zbigniew Lewandowski, związany z dywersją przez całą okupację, wspominał, jak to w trakcie zaprzysiężenia w listopadzie 1939 roku zaoponował wobec konieczności złożenia przysięgi. Jako oficer służby czynnej uważał, że nikt nie zwolnił go jeszcze z poprzedniej.
O ile początkowo działalność konspiracyjna miała głównie charakter militarno-polityczny, o tyle z czasem jej rola znacząco się zmieniła. Było to zarówno efektem przedłużającej się okupacji, jak i stałego zaostrzania terroru przez Niemców i Rosjan. Społeczeństwo z miesiąca na miesiąc znajdowało się w coraz trudniejszej sytuacji. Żywność, ubrania, opał na zimę – wszystko to, wobec katastrofalnie niskich pensji znajdowało się poza zasięgiem większości ludzi (w miastach – zupełnie inna sytuacja, choć też tylko do pewnego momentu, panowała na wsiach). Legalne życie, obarczone dodatkowo lękiem przed aresztowaniem, wywózką na roboty, łapankami i egzekucjami, nie dawało poważniejszych perspektyw na przetrwanie – także w sferze psychicznej. Ratunku trzeba było szukać gdzie indziej. Także w konspiracji.
Wstąpienie do podziemia nie należało do najłatwiejszych. Nie istniały biura werbunkowe, nie można było dać ogłoszenia do gazety. Jednak nawet gdy już znaleziono kogoś, kto był w stanie pomóc w nawiązaniu kontaktu, należało jeszcze wykazać, że jest się właściwą osobą. Kandydat był więc sprawdzany na wszelkie możliwe sposoby, zlecano mu różne zadania. Dopiero po tym okresie próbnym zostawało się przyjętym w szeregi organizacji. Ale ten wysiłek szybko się spłacał.
Jan Karski, legenda Armii Krajowej, pisał w Tajnym państwie, że „członek zbrojnego Podziemia, pomijając to, że mógł wpaść i narażał się na to wszystko, co wiązało się ze schwytaniem przez Gestapo, korzystał z przywilejów nieosiągalnych dla reszty ludności polskiej”. Słynny kurier dotknął tutaj dwóch kwestii. Obu równie istotnych. Przede wszystkim spraw materialnych. Ci najmocniej zaangażowani w konspirację mogli liczyć na normalne pensje (ich wysokość była różna w zależności od regionu czy też przynależności do konkretnych struktur) Reszta otrzymywała w zależności od potrzeb pomoc w postaci pieniędzy, ubrań czy żywności. Istniały fundusze zapomogowe obejmujące zarówno rannych członków podziemia, jak i rodziny aresztowanych i zabitych. Dowódcy dbali, aby ich ludzie trafiali choćby na krótkie urlopy. Całość tych działań podejmowanych przez „górę” AK sprawiała, że jej żołnierze czuli, że organizacja dba o nich oraz ich bliskich.
Polecamy e-booka „Z Miodowej na Bracką”:
To przekonanie wpływało na drugi istotny element – poczucie wspólnoty. Stanisław Likiernik, żołnierz Kedywu Okręgu Warszawskiego AK, pierwowzór „Kolumba” z powieści Romana Bratnego, pytany dzisiaj o najważniejszy ślad, jaki pozostawiła na nim konspiracja, odpowiada: „Świadomość, że zaufanie jest najważniejsze. Solidarność, zaufanie jednych do drugich, pewność, że jak będę ranny, to mnie wyciągną, że jeden drugiego nie zostawi na przedpolu. Świadomość, co to znaczy praca w ekipie, w zespole, wśród przyjaciół. To pomagało mi przez całe życie”.
Doskonale rozumiano, że aby przetrwać w świecie gdzie niebezpieczeństwo dosłownie czyhało w każdej bramie i za następnym rogiem, trzeba myśleć nie tylko o sobie, ale i o innych. Utwierdzając innych w przekonaniu, że dla ich bezpieczeństwa zrobi się wszystko, otrzymywało się podobną gwarancję. W efekcie AK zapewniała tak niezbędną każdemu człowiekowi odrobinę stabilizacji psychicznej. Nietrudno w takiej sytuacji zrozumieć Stanisława Jankowskiego, cichociemnego, który w swoich wspomnieniach przyznał, że choć stracił miasto młodości, Warszawę, to jednocześnie zyskał wiarę w ludzi. W ich odwagę i przyjaźń. Konspiracja była wówczas bowiem nie tylko sposobem na walkę, ale i na życie, prowadzone na własnych zasadach, wśród osób, którym się ufało.
Nie byłoby jednak tak spektakularnego sukcesu Armii Krajowej, czy ogólnie Polskiego Państwa Podziemnego, gdyby nie wsparcie zwykłych ludzi. Być może nawet to ono było tym, co najważniejsze w historii AK. Józef R. Rybicki, nazywany „sumieniem Armii Krajowej”, pisał po wojnie o kandydatach do konspiracji, że „na ich zapatrywania ideologiczne, polityczne nie zwracaliśmy żadnej uwagi. Czy był socjalistą, czy ludowcem – czy lewa strona, czy centrum go ciągnęło – było dla nas obojętne. Byleby tylko okazał, że chce się bić, że chce walczyć”. Sięgając do wszystkich przedwojennych warstw społecznych organizacja ta stanowiła jeden z najdoskonalszych w dziejach przykładów na to, jak olbrzymią rolę do odegrania ma świadome i aktywne społeczeństwo. Niejedna akcja podziemia nie doszłaby do skutku, gdyby nie wsparcie niezaprzysiężonych. Niejeden konspirator bez ich pomocy zginąłby w rękach wroga. Ale i AK jednocześnie tym cichym współspiskowcom dawała poczucie, że robią coś szczególnego. Pozwalała im choćby na moment wyrwać się z ponurej rzeczywistości wypełnionej lękiem i śmiercią.
Opowiadając dzisiaj o Armii Krajowej jak mantrę powtarzamy, że była największym wojskiem podziemnej Europy. Na poparcie tego mamy budzącą podziw liczbę – blisko 400 tys. żołnierzy w szczytowym momencie (lato 1944 roku). Jeśli komuś mało, możemy wyliczyć najważniejsze akcje: rozpracowanie planów V1 i V2, akcja pod Arsenałem, akcja Kutschera, w końcu cała „Burza” wraz z Powstaniem Warszawskim. Ale to wszystko tylko suche statystyki i fakty pomijające to, że AK była czymś więcej, niż „tylko” armią. Jej fenomen sięgał bowiem daleko poza sprawne wykonywanie rozkazów. W warunkach konspiracji czysto wojskowa dyscyplina nie ma racji bytu. Tutaj wszystko zależy, i tak było w AK, od ludzi. Od ich determinacji i poczucia obowiązku. Od uświadomienia sobie, że tylko wspólna praca daje efekty. Tak jak jak w Człowieku zbuntowanym Alberta Camusa: „Buntuję się, więc jesteśmy”.
Artykuły publicystyczne w naszym serwisie zawierają osobiste opinie naszych redaktorów i publicystów. Nie przedstawiają one oficjalnego stanowiska redakcji „Histmag.org”. Masz inne zdanie i chcesz się nim podzielić na łamach „Histmag.org”? Wyślij swój tekst na: [email protected]. Na każdy pomysł odpowiemy.
Redakcja: Tomasz Leszkowicz