Brutalne morderstwo w „polskim” Chicago
Ten tekst jest fragmentem książki Grzegorza Dziedzica „Żadnych bogów, żadnych panów” t. 1”.
Południowe Chicago, The Bush
Niedziela, 26 maja 1918 roku, kwadrans po dziewiątej rano
Policyjny ford zatrzymał się na rogu Superior i Osiemdziesiątej Piątej. Stojący przy chodniku chudy jak szczapa, przypominający wyżła posterunkowy zasalutował niezgrabnie, dotykając czapki gruszkowatą pałką. Wzbity za automobilem pył właśnie dogonił forda i osiadał powoli na czarnej blasze maski i brezentowym dachu. Posterunkowy Daniel O’Toole nie zwrócił uwagi na miał, który obsypał go tego poranka po raz kolejny. Wiedział, że szykuje się długi dzień, a pył i panujący wokół smród były jego codziennością. Od strony pasażera otworzyło się okno, a wystająca z białego mankietu dłoń oszczędnym gestem wezwała O’Toole’a. Policjant podszedł, pochylił się i zajrzał do środka automobilu, w którym oprócz kierowcy jechało dwóch mężczyzn. Choć byli w cywilu, Danielowi wystarczyło jedno spojrzenie, by wiedzieć, że to kryminalni, i to nie z gównianego, położonego o rzut mokrym kapeluszem od granicy z Indianą posterunku, ale ze Stokjardów, z Bridgeport albo nawet z samej Maxwell Street.
– Jestem kapitan Trotwood, a to sierżant Rucki. Którędy na miejsce zbrodni? – zapytał siedzący na tylnej kanapie policjant w meloniku i trzyczęściowym ciemnoszarym garniturze, którego nowość biła po oczach, szczególnie tutaj, na Bushu, gdzie wszystko było zmięte, połatane i używane.
Posterunkowy przełknął ślinę, dopiero teraz kurz dostał mu się do nosa i gardła.
– Prosto i za dwa bloki w prawo, panie kapitanie. Patolog i porucznik Kruger są już na miejscu. Staramy się zabezpieczać teren, ale nie idzie, za dużo dzieciarni, a każdy chce zobaczyć trupa bez głowy, rąk, nóg (…).
Ford ruszył wolno, a kierowca prawie przykleił do przedniej szyby nos, starając się wypatrzeć zawczasu kolejną dziurę, kupkę śmieci i przebiegające co chwilę przed trąbiącym automobilem gromady dzieci. Clayton Trotwood uważnie obserwował krajobraz rozpościerający się za oknem. Choć usilnie starał się przekonać swój umysł, że jedzie przez współczesne przemysłowe Chicago, miasto świateł, elektryczności i pary, skojarzenia ze średniowieczem przychodziły do głowy same, wydobywając z zakamarków pamięci upiorne, dziwne obrazy flamandzkich mistrzów. Poranek był słoneczny, ale powietrze jakby gęstsze niż kilka przecznic wcześniej, ciemniejsze o dwa tony, zmieszane z mazutem, smarem i śmierdzące czymś nieznośnie organicznym, o czym Trotwood nie chciał myśleć w kategoriach słodkie lub kwaśne.
Ta dzielnica śmierdzi zgniłą rzygowiną” – stwierdził, a trafność diagnozy sprawiła, że uśmiechnął się do siebie. W duchu, bo na zewnątrz wewnętrzny uśmiech kapitana Trotwooda wyglądał jak grymas towarzyszący ukłuciu woreczka żółciowego. Siedzący z przodu detektyw sierżant Teodor Rucki sprawdzał czystość swoich paznokci. W przeciwieństwie do zwierzchnika na Bushu nie dziwiło go nic. Znał go dobrze. Aż za dobrze.
Kierowca uchylił okno i krzyknął na stojący w półokręgu tłum gapiów, który rozstąpił się niechętnie, ponaglony przez dwóch posterunkowych. Czarny ford wjechał powoli pomiędzy gromadę wyglądających niemal identycznie ludzi. Prawie wszyscy mężczyźni nosili gęste wąsiska, a spod lichych kapeluszy i kaszkietów wystawały źle przycięte kosmyki włosów. Kobiety ubrane były w szare i brązowe sukienki z zawiązanymi w pasie spranymi fartuchami, na głowach nosiły bawełniane lub lniane czepki. Twarze miały tak samo napięte i smutne jak mężczyźni. Tylko dzieci, których całe chmary wypełniały schody, drewniane tarasy, płoty i wąskie przejścia między budynkami, nie kryły czystej, nieskrępowanej fascynacji, błyskając zębami i białkami oczu, wskazując palcami na wnętrze eli, w której pracowali śledczy.
– Home, sweet home, stęskniłeś się, Teo? – Clayton Trotwood nie liczył na odpowiedź asystenta.
Rucki miał kanciastą szczękę, kanciaste, jakby wyciosane kości policzkowe, kanciaste barki i ramiona. Ta kanciastość rysów i sylwetki nie współgrała z dziecięcą niemal, gładką twarzą Polaka, pozbawioną zarostu i rumianą jak u niemowlaka. Rucki nie nosił kapelusza. Wysoko podgolone, do skóry niemal, boki przechodziły na czubku głowy w bujną, zaczesaną na bok jasną grzywę napomadowanych prostych włosów. Polak nie był w nastroju do pogaduszek ze zwierzchnikiem, szczególnie w tę niedzielę, na spędzenie której miał kilka pomysłów, ale żaden nie obejmował wycieczki na Bush. O tej porze planowali ruszać z Zosią do Willow Springs, a pogoda była idealna na plażę.
– Je… dziura w d…, panie kapitanie – odpowiedział, po czym wysiedli.
W tylnej uliczce leniwie, wyraźnie siląc się na profesjonalizm, a bardziej pozorując właściwe ruchy, pracowała ekipa śledcza z lokalnego wydziału zabójstw. Ekipa prezentowała wątpliwą jakość dochodzeniową, pod wątpliwej jakości kierownictwem porucznika Simona Krugera, który ucieszył się, widząc zbliżających się detektywów. Wiedział, że zda jeszcze tylko raport, a potem jego zadanie ograniczy się do przesłuchania świadków i spisania zeznań. Trotwood wyciągnął dłoń na powitanie.
– Clayton Trotwood, sekcja specjalna wydziału zabójstw. To mój asystent, detektyw sierżant, znaczy się sierżant Rucki. Cholerni biurokraci i ich idiotyczne nazwy. Proszę meldować, poruczniku.
Kruger uścisnął rękę wysokiego mężczyzny w nienagannie skrojonym garniturze, pod krawatem ze słynną srebrną szpilką. Legenda głosiła, że to właśnie tę szpilkę w 1911 Trotwood wsadził w ucho „Gibkiego” McPhersona, sutenera, gwałciciela i mordercy trzech dziewczyn z Levee. Ale może to była inna szpilka albo po prostu policyjna bajka.
– Porucznik Simon Kruger, zabójstwa, dystrykt szesnasty, do usług. Dzień dobry, panie kapitanie, panie sierżancie. – Kruger uchylił czarnego kapelusza z płaskim szerokim rondem. – O ile w tym p…dolniku bywają dobre dni – mruknął dostatecznie głośno, by pogarda pomieszana z obrzydzeniem była w tym stwierdzeniu wystarczająco wyraźna.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Grzegorza Dziedzica „Żadnych bogów, żadnych panów” t. 1 bezpośrednio pod tym linkiem!
Ten tekst jest fragmentem książki Grzegorza Dziedzica „Żadnych bogów, żadnych panów” t. 1”.
Rucki wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki niewielki, oprawiony w ciemną skórę notes, poślinił kopiowy ołówek i odrywając wzrok od scenerii jedynie na ułamki sekund, rozpoczął pracę. Rysował uważnie, starając się jak najdokładniej oddać kształt, nachylenie i proporcje nabazgranego na ścianie słowa. Drukowane litery pochylone były lekko w prawo, przy czym „I” zdawało się nieco wyżej, jakby linia podstawy napisu biegła lekkim skosem. Wbrew pierwszemu wrażeniu litery nie były namalowane krwią, a czarną farbą, naniesioną na powierzchnię desek sprawnie prowadzonym pędzlem. „NI”. „Nic, nigdy, nikt, niebo, nie. Nicht. Nine” – te słowa jako pierwsze przyszły mu do głowy. I jeszcze, że ktokolwiek to napisał, przerwał w pół słowa, a jeśli przerwał, to spłoszony. Pytanie – przez kogo?
– Ile ofiar? – zapytał Rucki, nie przestając rysować.
– Jedna, mężczyzna, a raczej fragment mężczyzny. To był spory chłop – odpowiedział Kruger i cmoknął jakby z namysłem.
– Proszę odsłonić ciało.
– Trotwood rzucił to polecenie w powietrze, do nikogo konkretnego. Kruger skinieniem przywołał posterunkowego, wskazał na leżący pod drewnianą ścianą przykryty prześcieradłem kształt.
– I skocz po medyka – poinstruował podwładnego porucznik. – Pewnie siedzi w najbliższej tawernie na Green Bay. Aa, i przynieś coś dla ochłody dla szanownych panów detektywów.
Leżący na plecach tors zdążył posinieć i przypominał kolorem niebo przed burzą, na brzuchu wykwitła już ciemna plama. Z ziejących sześciu dziur po głowie, kończynach i genitaliach nie wypłynęła ani jedna kropla krwi zakrzepłej na brzegach obciętych mięśni. Ruckiemu, który kilka razy w życiu był świadkiem zarzynania i oprawiania zwierząt, leżący pod ścianą kadłub skojarzył się ze sprawnie oprawioną świńską tuszą. Teodor odwrócił kartkę w notesie, ponownie poślinił ołówek. Kapitan Trotwood kucnął obok tułowia. Przymknął oczy i powoli kilkakrotnie wciągnął powietrze nosem, głośno wypuścił ustami. Przez moment wyglądał jak pies myśliwski łapiący trop podczas polowania. Prawą ręką dotknął splotu słonecznego trupa, przytrzymał, zamknął oczy i zamarł, zupełnie jakby czekał, aż ten leżący w pyle fragment człowieka da mu odpowiedź, skąd się tu wziął i dlaczego tak marnie skończył. Po chwili przeniósł dłoń na podbrzusze, a następnie w okolice tego, co zostało z szyi. Powąchał palce, zacisnął i poluzował pięść, wstał. Z wewnętrznej kieszeni marynarki wyjął nieskazitelnie białą, złożoną w trójkąt chusteczkę, w którą wytarł dłonie. Kiedy się odwrócił, w uliczkę wszedł, a właściwie wtoczył się doktor medycyny kryminalnej Jack Reddington. Dwa metry za nim, niosąc w każdej dłoni po dwie butelki coca-coli, szedł posterunkowy. Medyk nie był pierwszej świeżości, na czerwonej z przepicia i niewyspania twarzy wypisane miał pragnienie snu i jasne było, że właśnie nażłopał się przynoszącego ulgę piwa. Reddington był stojącym na progu zawału serca alkoholikiem i nałogowym żarłokiem, ale był też jednym z najlepszych patologów na Środkowym Zachodzie.
– Witam pana kapitana i o zdrowie pytam – wysapał medyk, kłaniając się Trotwoodowi. – Lata mijają, a pan w coraz lepszej formie.
Posterunkowy wręczył każdemu po butelce chłodnej coli. Trotwood uśmiechnął się lekko, spróbował cierpko-słodkiego napoju, ale to już nie była prawdziwa coca, jak kiedyś. Ulepek, woda z cukrem. Kpina, nie napój.
– W lepszej niż ty, Jack. Do rzeczy, co tu mamy?
– No to tak, denat to mężczyzna w wieku czterdziestu pięciu, góra pięćdziesięciu lat. Brak ran kłutych, śladów bicia czy choćby otarć skóry, ale jak panowie widzą, przyczyną śmierci mogła być trauma pourazowa i wykrwawienie. Reszty dowiem się w laboratorium. – Reddington przyłożył zimne szkło butelki do spoconego czoła.
– Masz to, Teo? – zapytał Trotwood asystenta, który prawie niezauważalnie kiwnął głową.
– Nie żyje przynajmniej od kilku, a być może kilkunastu dni. To ciało jest świeżo, jakby to ująć – rozmrożone. A przynajmniej wyjęte z lodu – kontynuował medyk.
– Jak to rozmrożone? Sugeruje pan, że ktoś podrzucił tu korpus, który wcześniej przetrzymywał w chłodni? – dociekał kapitan.
– Ja niczego nie sugeruję, panie kapitanie. Ja panom gwarantuję, że ten trup jeszcze dwanaście godzin temu leżał w lodzie. – Reddington pomimo kaca giganta z każdym słowem odzyskiwał rezon. – I jeszcze jedno. Ktokolwiek go tak sprawił, wiedział, co robi. Na moje oko to był chirurg albo felczer.
– Ewentualnie rzeźnik. Albo myśliwy. – Rucki spojrzał na trupa i wskazał ołówkiem na kikut lewej nogi. – Noga odjęta w dwóch, najwyżej trzech cięciach. Ktokolwiek zaszlachtował tego nieszczęśnika, był w stanie sam rozebrać krowę lub dzika.
Nagle ze stojącego opodal tłumu dało się słyszeć odgłosy sprzeczki, a może nawet szamotaniny, a przez żywą zaporę trzech policjantów przedarł się ubrany w czarną sutannę młody człowiek o pryszczatej, nieforemnej twarzy, w której wszystko było za duże. Kruger dał znać, żeby go przepuścić. Ksiądz podszedł do Trotwooda, który zawsze i bez żadnego wysiłku z miejsca wyglądał na lidera grupy.
Nawet gdy milczał. W szczególności gdy milczał. – Jestem ksiądz Bartłomiej od Świętego Michała Archanioła. Proboszcz Lange prosi panów, najszybciej jak to możliwe. To pilne – powiedział łamiącym się lekko głosem, przy czym ostatnie słowa ugrzęzły mu w gardle. Duchowny spojrzał w dół, pobladł nagle i wydawało się, że straci równowagę Przeżegnał się drżącą ręką, po czym chwycił nią podawaną przez posterunkowego ostatnią butelkę coca-coli.