Brutalne media?
Mogłoby się wydawać, że ostatnie wydarzenia w Bostonie po raz kolejny obnażyły niepokojące zjawisko jakim jest brutalizacja mediów. Zaopatrzeni w smartfony świadkowie tragicznych wydarzeń, momentalnie zaczęli robić z nich użytek. W sieci, zwłaszcza za pośrednictwem Twittera, pojawiło się całe mrowie zdjęć z miejsca zamachu. A ponieważ przeciętni użytkownicy nie posiadają pewnych zawodowych hamulców, jakie funkcjonują (przynajmniej teoretycznie) wśród dziennikarzy, fotografie epatowały niezwykłą przemocą. Jak skomentowałby to Jacek Kaczmarski „Bo jarmark trwa – bez aktu kaźni smak życia nie byłby wyraźny”.
Niektórzy dziennikarze poczuli się w obowiązku napiętnować to zjawisko. Do najbardziej słyszalnych głosów zaliczyć można wypowiedź Edwina Bendyka. który w swoim tekście „Boston, pornografia cierpienia”, stawia pytania na temat zjawiska, którego mimowolnym obserwatorem stał się cały świat. Co stało z medialną rzeczywistością? Bendyk pisał: Bo rzeczywiście, czy po to by być dobrze poinformowanym, trzeba oglądać zdjęcia, na których widać zmasakrowane ciało?
Co ciekawe, wielu dziennikarzy dopiero przy tragicznej bostońskiej okazji zaczęło głośno mówić o brutalizacji mediów. Tymczasem przytoczony przeze mnie cytat z Kaczmarskiego, stanowi fragment piosenki poświęconej rzezi w Czeczenii. Piosenki zainspirowanej zdjęciem przedstawiającym żołnierza rosyjskiego niosącego na łopacie odciętą głowę czeczeńskiego bojownika. Zostało ono opublikowane w 2000 roku w „Polityce” i nie zanotowano wówczas większych protestów przeciwko jego zamieszczeniu. Warto też w tym kontekście wspomnieć, że pokazywanie fotografii zamachowca-samobójcy po dokonanym zamachu (sic!), jest czymś naturalnym w mediach rosyjskich. Jeżeli ktoś ma okazje je oglądać, potwierdzi moje słowa.
Wróćmy jednak do głównego problemu. Część z dziennikarzy próbuje przekonać nas, że medialny przekaz się brutalizuje, że ludzie zaczynają łaknąć krwi, że jest to zjawisko niepokojące. Z tym ostatnim poglądem można rzeczywiście się zgodzić, co do pozostałych sprawa jest znacznie bardziej złożona. Spójrzmy, jak wyglądała brutalizacja mediów za czasów naszych dziadków.
Zacznijmy z wysokiego „c”, odwołując się do „Tajnego Detektywa”, czyli pierwszego kryminalnego szmatławca II Rzeczpospolitej. Zainspirowany wspominanymi przeze mnie wypowiedziami przejrzałem kilka jego numerów z początku roku 1932. Jest to wystarczająca liczba, ponieważ „Tajny Detektyw” wyjątkowo konsekwentnie i wytrwale realizował swoje dziennikarsko-publicystyczne credo. Wydaje się, że jedyną przeszkodą dla redaktorów były nie skrupuły moralne, lecz raczej problemy natury technicznej wespół z utrudniony przez policję dostępem do miejsca zbrodni.
Ciekawe, że zazwyczaj na jeden numer przypadało dokładnie jedno brutalne zdjęcie. A zatem numer 22 zaczyna się od fotografii ciała tancerki Przydoworskiej leżącego na katafalku. Nie jest to może przykład obrazu w szczególny sposób odrażającego, ale bez wątpienia jest on niesmaczny i solidnie trąci tanią sensacją. Tym, którym było tego mało, na kolejnej stronie zaserwowano zdjęcie ciała zastrzelonego bandyty Kozińskiego. Przez następne dwa numery oszczędzono czytelnikom różnych mniej lub bardziej brutalnych zdjęć, jednak już w numerze z 26 czerwca redaktorzy „Tajnego Detektywa” zdecydowali się zaprezentować czytelnikom zwłoki niejakiego Kononowicza. Dodać trzeba, bo informacja ta ma w tym wypadku szczególne znaczenie, że nieszczęśnik ów zginął między innymi od strzału w głowę. W innych numerach bardzo popularnego periodyku kryminalnego można napotkać inne ogromnie inspirujące ujęcia, m.in. zmasakrowanych zwłok, ofiary wypadku samochodowego czy szkieletu zabitego gospodarza. Prawda, że może to zaspokoić najbardziej nawet wymagające gusta? A wszystko to za jedyne 30 groszy!
Dla zachowania uczciwości, tak osobistej jak i dziennikarskiej, trzeba wspomnieć o bardzo szerokiej publicznej krytyce, jakiej nie oszczędzono „Tajnemu Detektywowi”. Wiele środowisk oskarżało go o niepospolitą demoralizację i hałaśliwie domagało się jego zamknięcia. Jednak, co warto podkreślić, głównym powodem krytyki nie były brutalne zdjęcia, lecz raczej tematyka przewodnia tygodnika. Nie bez wpływu na aurę sensacji i oburzenie na publikacje miesięcznika były częste na jego łamach teksty silnie nasycone treścią erotyczną. Dość powszechnie uważano, że przedstawianie zbrodni w tak dalece sensacyjny sposób może demoralizować czytelników.
„Tajny Detektyw” to jednak przypadek dość skrajny. Warto zobaczyć, jak wyglądała sytuacja w innych tytułach prasowych. Zazwyczaj nie publikowano w nich brutalnych fotografii. Wynikało to jednak nie tyle z chęci oszczędzenia ludziom takich widoków, lecz raczej ze znacznie bardziej prozaicznej chęci zaoszczędzenia. Zdjęcia nie były aż tak popularne i w prasie codziennej bywały raczej dodatkiem. Z drugiej strony warto jednak pamiętać, że gdy na przykład w socjalistycznym „Robotniku” prezentowano relacje z walk w Hiszpanii, nie oszczędzano ludziom widoku trupów. I to nawet w sytuacji, gdy chodziło o zdjęcie wyciągniętego z grobu ciała zakonnicy.
Czego nie oddawały zdjęcia, starały się odmalowywać opisy. Na przykład taki, znaleziony przez mnie w „Wieczorze Warszawy”:
Potworny czyn syna. Morduje ojca kopaczką do ziemniaków
Kraków 27.05 (Tel.wł.) Wczoraj w nocy dokonano tu potwornego morderstwa. Oto w jednej z budek kolejowych został postrzelony wystrzałami z rewolweru, a gdy dawał jeszcze słabe oznaki życia dobity kopaczką do kartofli 52 letni zawiadowca odcinka drogowo-kolejowego inż. Teodor Burzański. Morderstwa dokonał zwyrodniały syn Burzańskiego, 25-letni Zdzisław na tle ciągnących się od dawna niesnasek rodzinnych. Wyrodny syn po dokonaniu morderstwa sam zgłosił się na policję i zameldował o zamordowaniu ojca. Ojcobójcę aresztowano.
Tak to właśnie przed wojną podchodzono do sprawy brutalnych zajść. Widać z tego całkiem nieźle, że dzisiejsze gromkie głosy w sprawie brutalizacji mediów mogły by być równie dobrze wygłoszone w roku 1930. Pozostaje jednak pytanie, dlaczego przed II wojną światową normą było epatowanie brutalnymi przekazami, natomiast w Polsce XXI wieku jest to uważane za coś nienormalnego.
Dlaczego przed wojną brutalne sceny nie szokowały tak jak dzisiaj? Odpowiedź wydaje mi się dość prosta: ponieważ były one codziennością. Co prawda przeciętny mieszkaniec miasta nie bywał raczej świadkiem sekcji zwłok, ale bez wątpienia miał okazję nie raz zobaczyć, jak wygląda skrajna nędza. Często można było spotkać ludzi znajdujących się w ogromnej biedzie. Na Powiślu regularnie odnajdowano zamarzniętych nędzarzy albo brutalnie potraktowane ofiary przemocy domowej. Do tego wiele osób miało żywo w pamięci wojnę roku 1920, z całym jej niezwykłym okrucieństwem. Przedstawianie brutalnych scen było traktowane jako ukazywanie rzeczywistości taką, jaką ona jest. Spróbujmy więc odpowiedzieć na pytanie: czy media przedwojenne były brutalniejsze niż współczesne? Cóż, biorąc pod uwagę środki, jakimi dysponowały one wówczas i jakimi dysponują dziś, trzeba odpowiedzieć twierdząco.
Wydaje mi się, że centralnym problemem mediów jest, paradoksalnie, niepokazywanie brutalności codziennego życia. Ludzie, którzy są trzymani pod kloszem „poprawności”, z przesadnym rozemocjonowaniem zwracają uwagę na każdą tego typu informację, gdy ta już się pojawi. Dlatego też brakuje im odpowiedniego dystansu i w sytuacji gwałtownej konfrontacji z rzeczywistością mogą zareagować jedynie głębokim szokiem.
Felietony publikowane w naszym serwisie zawierają osobiste opinie naszych redaktorów i publicystów. Nie przedstawiają one oficjalnego stanowiska redakcji „Histmag.org”.
Redakcja: Michał Przeperski