Brian Haughton – „Tajemne miejsca” – recenzja i ocena
Na pierwszy rzut oka wszystko wygląda doskonale. Kolorowe wnętrze, kredowy papier, tekst z umiarem przeplatający się ze zdjęciami. Do tego niezbyt długie rozdziały, dotyczące aż 32 różnych miejsc i zabytków. Jest nawet wykaz bibliografii – i to nad wyraz obszerny jak na tego rodzaju publikację. Diabeł, jak to zwykle w książkach, tkwi w treści. Czy też w szczegółach.
Na okładce (i to na pierwszej stronie) wydawca zapowiada bardzo ambitną treść: Encyklopedia tajemnic historii opracowana na podstawie najnowszych wyników badań naukowych. Encyklopedia? Najnowsze badania? Wysoko postawiona poprzeczka! Wspomnijmy jeszcze tekst z tylnej strony okładki. Jak czytamy, „Tajemne miejsca” to fascynująca i pogłębiona wyprawa w dziedzinę archeologii oraz intrygujących tajemnic otaczających trzydzieści dwa starożytne miejsca w rozmaitych zakątkach świata. Za wiele prawdy to w tych dwóch zdaniach nie ma...
Kosmici a sprawa chińska
Po pierwsze zakres tematyczny. Książka wcale nie dotyczy starożytnych miejsc. A przynajmniej autor nie jest szczególnie konsekwentny. Przeczytamy wprawdzie o Stonehenge, monumentach Boyne, megalitach w Presli Hills czy grobowcu pierwszego chińskiego cesarza, ale też np. o londyńskiej Tower, karolińskim Akwizgranie czy katedrze w Chartes. Nikt mi nie wmówi, że gotyckie katedry we Francji stawiano w starożytności, albo że Karol Wielki to postać z tej właśnie epoki.
Więcej prawdy jest w zdaniu o „najnowszych badaniach”. Rzeczywiście Haughton cytuje całe mrowie książek i artykułów. Tyle tylko, że spora część z nich ma tyle wspólnego z nauką, co Instytut Pamięci Narodowej z apolitycznością. Autor przytacza, dość bezkrytycznie, opinie o wizytach istot pozaziemskich, duchach, zjawach, skarbach odnajdywanych przez ezoterycznych guru. Raz cytuje rzetelnych badaczy, by w chwilę później enigmatycznie wspomnieć np. o pewnej liczbie popularnych autorów (s. 140). Gołym okiem widać, że Haughton nie jest historykiem, ani nawet nie próbuje nim być. Nie potrafi krytycznie analizować źródeł, przytaczać ich, określać autentyczności świadectw. Często nawet nie do końca rozumie, z czym ma do czynienia – przykładowo pisze o ustnej tradycji jako jednym ze źródeł wiedzy na temat... pierwszego cesarza Chin, Qin Shi Huanga żyjącego w latach 246-210 p.n.e. (s. 230). Czyżby Haughton, nazywający samego siebie m.in. „badaczem folkloru”, spotkał się z rzetelnymi podaniami ludowymi na temat tego cesarza, przekazywanymi przez 2200 lat? A może rozmawiał z kimś żyjącym w jego czasach? Jeśli tak to serdecznie gratuluję przeprowadzenia pierwszej próby wykorzystania metod oral history do badania epoki starożytnej! Z kolei pisząc o tzw. chińskich piramidach autor wspomina o mnichu, który miał twierdzić, że jego zdaniem budowle te mają przynajmniej 5000 lat, ale zapisy przechowywane w klasztorze wskazują, iż są jeszcze starsze. Zapiski mające być źródłem na temat wydarzeń sprzed ponad 5000 lat? Czy aby na pewno autor orientuje się, że najwcześniejsze zalążki pisma chińskiego są o jakieś 2000 lat późniejsze? I że najnormalniej w świecie nie mogą istnieć źródła historyczne o tak odległych czasach? Oczywiście kilka linijek dalej autor zdradza w swoim wywodzie, że te zapiski to starochińskie mity, których z braku zrozumienia podstaw religioznawstwa nie potrafi sensownie zinterpretować. Zamiast tego pyta z pełną powagą: Czy istnieje coś na poparcie niezwykłej hipotezy o wybudowaniu piramid przez ET? (s. 222)
Wszystko to można by puścić koło uszu. W końcu mamy do czynienia z popularnonaukową publikacją, mającą zapewnić chwile beztroskiej rozrywki. Starczyłoby zignorować słowa „encyklopedia” i „badania naukowe” z okładki i delektować się niezobowiązującą lekturą. Tyle tylko, że książkę Haughtona najzwyczajniej w świecie źle się czyta. I jest to – jak sądzę – wina zarówno autora, tłumacza, jak i redaktora.
Najbardziej nawiedzone miejsce w Wielkiej Brytanii
Haughton niczym z rękawa sypie datami, miarami, numerami. Często na jednej stronie przytacza kilkadziesiąt liczb. Widać to szczególnie wyraźnie w pierwszych rozdziałach, poświęconych starożytnym kręgom, grobowcom i kurhanom w Wielkiej Brytanii. Lektura np. rozdziału o Stonehenge (zresztą mało odkrywczego) dosłownie mnie uśpiła (s. 29-41). Dalej jest lepiej, ale tylko trochę lepiej. Zdania są częstokroć paskudnie długie i upstrzone wszelkiego rodzaju błędami. Styl kuleje, logiczny i merytoryczny sens też. Miejscami wywód przypomina bełkot, co nie świadczy za dobrze o doświadczonym tłumaczu kilkunastu powieści (Mariusz Ferek) i o redaktorze (Elżbieta Bandel). Winy nie można zrzucić natomiast na korektora... bo tego, jeśli kierować się informacjami z strony redakcyjnej, w ogóle nie zatrudniono.
Od ogółu przejdźmy do szczegółu. Przykłady wpadek podawać będę raczej przypadkowo – gdyby się uwziąć, w książce da się ich odnaleźć setki. Najpierw kilka wyimków z rozdziału o londyńskiej Tower. Gdyby ktoś nie wiedział, ma ona opinię jednego z najbardziej nawiedzonych miejsc w Wielkiej Brytanii (s. 114). Nie wiem jak dla Was, ale dla mnie to nowość. Dotąd twierdziłem, że nawiedzona to jest moja sąsiadka – a Tower co najwyżej ma opinię „najczęściej” – albo, dajmy na to, najintensywniej – „nawiedzanej przez duchy”. Na szczęście na losy tego najbardziej nawiedzonego kompleksu nieco światła rzuca niedawna praca Geoffa Parnella, oficjalnego historyka Tower (s. 115). Oficjalny historyk? To coś jak nadworny dziejopis? A może po prostu tłumacz albo autor nie zrozumieli, że ten pan to zwyczajny historyk zatrudniony w muzeum Tower of London?
Niekiedy sama konstrukcja zdań rozśmiesza. Zdawałoby się, że nawet początkujący redaktor z odrobiną wyczucia rozbiłby tak skonstruowaną sentencję: W tym momencie wartownik zemdlał, potem zaś stanął przed trybunałem wojskowym, ponieważ rzekomo zasnął na posterunku (s. 119). Tym bardziej powinien wychwycić brak ciągu logicznego: Jednakże Swifte zaprzeczył tym sugestiom, oświadczając, że ze względu na grube zasłony w pokoju projekcja z zewnątrz byłaby niemożliwa. Bo gdyby to była jakaś „projekcja”, to czy wszyscy nie widzieliby tego samego (s. 125)? W tym miejscu zamiast „Bo gdyby” ewidentnie powinno się znaleźć „Poza tym gdyby”.
Ewokacyjne piramidy i cesarstwo imperium rzymskiego
Niestety początkowa nadzieja, że tylko przy pracy nad pojedynczymi rozdziałami redaktorowi/tłumaczowi zdarzyło się przysnąć, okazała się całkowicie płonna. W części poświęconej Akwizgranowi czytamy o dawnej potędze cesarstwa imperium rzymskiego (s. 150). Osobom pracującym nad książką pragnę przypomnieć, że „imperium” i „cesarstwo” to w tym przypadku synonimy. Użycie obydwu w jednym zdaniu skutkuje klasycznym masłem maślanym. Jeszcze ciekawszy kwiatek znajdziemy w rozdziale o świątyni Zeusa Olimpijskiego w Atenach. Autor pisze tam o pewnym ascecie znanym jako Stylita by już trzy linijki dalej stwierdzić: Tacy religijni asceci pojawiali się od pierwszych dni imperium bizantyńskiego i nazywano ich stylitami (s. 177). Przeoczenie, tautologia czy czysta głupota? Stylita to inaczej słupnik. I w odniesieniu do „pewnego ascety” z pewnością nie jest to nazwa własna pisana wielką literą!
Jeszcze ciekawiej robi się, gdy Europę opuścimy na rzecz Dalekiego Wschodu. Chociażby rozdział „Zagadka chińskich piramid” to istny majstersztyk wpadek redaktorskich. Tłumacz chciał chyba dodać autorowi fasonu i... zrobił to w najgorszy możliwy sposób, czyli używając niezrozumiałych lub niepasujących do kontekstu słów. Mamy tu więc chociażby piramidy, które brzmią bardziej romantycznie i ewokacyjnie niż kopiec ziemny (s. 223). Ewokacyjnie? Co to niby znaczy? Grobowce o których Haughton pisze dwie strony dalej są satelickie, z kolei sfałszowane zdjęcie z gazety nie wiedzieć czemu: szacowne. Nie ma to jak sensowny dobór słów. Nie lepiej bywa (ponownie!) z konstrukcją zdań. Jeden tylko przykład, by Was nie zanudzić. Na stronie 221 czytamy: Tajemnicza chińska budowla stopniowo zaczęła przybierać kształt legendy. Budowla w kształcie legendy? Znaczy jaki to jest właściwie kształt? Stożek? Sześcian? Legendościan?
Więcej pastwić już się chyba nie wypada (chyba nikt nie ma wątpliwości, że można by tak godzinami), ale na sam koniec przytoczę jeden jeszcze cytat z kolejnego rozdziału, poświęconego pierwszemu cesarzowi Chin. O schyłku jego życia autor pisze: Rtęć okazała się zabójcza, zatem cesarza spotkała śmierć. Pół kilo masła o smaku maślanym poproszę.
Poszukajmy zalet...
Książka Haughtona, krótko mówiąc, bardzo mnie zawiodła. Szczególnie zaś praca zatrudnionych przy jej przygotowaniu ludzi, którzy wyraźnie nadszarpnęli moją wiarę w wysoką jakość publikacji firmowanych znakiem Rebisu. Nie mówię przy tym, że to książka z gruntu zła. Ma swoje zalety. Jest śliczna z wyglądu, a i w jej treści znajdziemy sporo cennych informacji. Szczególnie wartościowe są rozdziały o tych rzadszych, mało znanych w Polsce miejscach (np. Mohendżo Daro w Pakistanie, wzgórze Tara w Irlandii, kamienne szeregi w Carnac we Francji). Czy warto wydać dla nich 50 złotych na książkę nie najlepiej napisaną, kiepsko przetłumaczoną i karygodnie zredagowaną – pozostawiam decyzji potencjalnych czytelników.