Boy i schyłek belle époque
Ten tekst jest fragmentem książki Bogusława Chraboty „Influenza magna. U progów wieczności”.
Ubrany po angielsku bardzo młody człowiek wysiadł zamaszyście z dorożki przed parterowym góralskim budynkiem i wparował dziarsko do środka. Przyjechał właśnie z Rabki i do restauracji Karpowicza przygnał go, nie ma co ukrywać, głód. Średniego wzrostu, z przylizanymi grzecznie włosami, wyraźnym przedziałkiem, wilgotnymi oczyma i pewną subtelnością twarzy, co bez dyskusji rozstrzygało, że jest herbowy, i to z rodziny o pańskich aspiracjach. Ruchy miał miękkie, tweedowa marynarka była dobrze dobrana, na nogach górskie buty, założone na podciągnięte do kolan grube wełniane skarpety. Można było z góry założyć, że to turysta z Mazowsza, który po zjedzeniu kapuśniaku i pieczystego wybierze się na spacer do Morskiego Oka. Dalej nie, bo wymagałoby to innego stroju i solidnej laski wędrowca, którą młodzieniec nie dysponował. Młody człowiek miał jednak inne plany. Góry go niepomiernie nudziły, w kapuśniaku nie gustował, może więc tylko herbata? Pajda chleba ze smalcem przed czymś solidniejszym. Czym? Nie miał pojęcia. W restauracji manewrował między stolikami, szukając spokojnego miejsca, i to takiego, które dałoby mu dobrą perspektywę na resztę sali.
Uwielbiał przyglądać się ludziom i czynić sobie w pamięci ich literacki opis. Ot, tu siedzi nudny księgowy z nosem jak księżyc w kompocie, tu panna pensjonarka w pończochach z oczkiem na łydce, a tu parobas, młody, prężny i jurny jak stado gospodarskich byczków. Siadł w takim właśnie strategicznym miejscu, jednak tylko na chwilę. Po tym, jak podano herbatę, pojął, że musi się przesiąść, i to nie z przymusu. Dostrzegł bowiem siedzącego samotnie człowieka o znanej twarzy, którego literacka legenda bardzo mu imponowała. Niemłody już mężczyzna o dość chłopskich rysach, z wyrazistym (zbyt wyrazistym) rysunkiem brwi, łysiejący, za to z czernionym wąsem, wyraźnie się nudził. „Boy!” – odgadł młodzieniec. Nie znał go osobiście, ale podziwiał. „Boy, wiadomo: pisarz, inteligencja, talent, Europa…” Przyglądał mu się z daleka, pijąc herbatę. „A może podejść?” Boy był sam. W ogóle w sali było prawie pusto. „Jeśli podejdę, co mu powiem?” Podszedł.
– Pan Żeleński?
– Tak.
– Czy pan pozwoli?… Chciałbym kilka słów… Choć nie mam zaszczytu…
Boy wskazał mu krzesło.
– Proszę.
Młody człowiek usiadł, ale można było odnieść wrażenie, że nie wie, co powiedzieć. W końcu się odezwał:
– Widzi pan, ja jestem taki pasażer, co to siedzi na krześle; krzesło stoi na pace; paka leży na workach; worki na wozie; wóz na statku; statek na wodzie. Ale gdzie jest grunt i jaki jest ten grunt, nie wiadomo.
Boy spojrzał na niego swoim trochę ospałym czy też osowiałym wzrokiem i powiedział krótko:
– Jak my wszyscy.
– Ale ja bardziej… – upierał się młodzieniec.
– Nie sądzę.
– Daję słowo.
– A tak w ogóle, to z kim mam honor?
– Witold.
– Tylko Witold?
– Nazwisko nic panu nie powie. Przynajmniej na razie.
– Tuszę, że w przyszłości będzie pan bardzo sławny.
– Nie mniej niż pan dzisiaj. Tak myślę.
– No dobrze, ale żeby zamknąć w końcu tę partię ping-ponga, może by pan, prócz, istotnie, ciekawej formy przedstawienia się, zechciał coś do naszej miłej rozmowy wnieść? Chyba że nic pan nie ma do powiedzenia.
– A mogę zamówić kiszkę i ogórka?
– Bardzo proszę.
– Widać było, że Boy z takimi personami jak młodzieniec o imieniu Witold jest dość obznajomiony.
– Chcę napisać powieść. Taką prostą powieść dla ludu. Właściwie takie mam marzenie. A nawet więcej. Życiowy plan.
– I z tym pan do mnie? Przecież ja nie piszę powieści. Jestem lekarzem.
– Lekarzem to raczej pan był.
– Owszem, byłem.
– Skąd ta decyzja? Jeśli pan oczywiście łaskaw mi odpowiedzieć.
– A dlaczego miałbym panu to tu, teraz, u stóp Tatr i przy ogórku z kiszką, wyznawać? – Boy ironicznie odbił lekką jak puch piłeczkę.
– Bo może to jedyna okazja?
Boy się zadumał. Możliwe, że ten jakiś tam Witold ma rację. Właściwie jeśli nie teraz, to kiedy? Młody, pozujący na Anglika człowiek dotknął najdelikatniejszej struny w lirze jego życiowych zmagań, by posłużyć się najbardziej tandetną z tandetnych metafor. Mimo że medycyna była jego najuczciwszym wyborem, już w Paryżu zrozumiał, że ważniejsza jest literatura. Dlatego z taką pasją rzucił się na dzieła Francuzów i podjął się prac translatorskich, które dały mu największą sławę. Potem jednak przyszła wojna, musiał włożyć mundur i udać się na front. Bóg mu darował przykry obowiązek strzelania do bliźnich, co więcej, dał mu szansę ratowania ich życia. Pod przymkniętymi powiekami przewinął mu się w okamgnieniu film z tysiącem frontowych obrazów. Pociągi pełne rannych. Transfuzje krwi i szycie rozprutych płatów skóry. Chyłka, leżący jak łachman w pustym magazynie cukrowni gdzieś w Galicji, a później transport jego „zwłok” do Krakowa. Wittgenstein męczący się w służbie na rzece. Wiegemann i ich wspólna tytaniczna praca przy żołnierzach zdychających od grypy jak bydło. Tak, grypa była najgorsza. „Hiszpanka”, która była dla niego przełomem. Skoro nie można, nie umiemy walczyć z zarazą, to po co medycyna? Może lepiej zostać spowiednikiem albo odprowadzać za dobre pieniądze kondukty na cmentarzu? Szlag, to jednak nie dla niego. Po grypie rzucił to wszystko w cholerę. Zatrudnił się w „Czasie”, zaczął pisać recenzje teatralne, krotochwilne felietony. Jakieś powiastki o Balzacu, Molierze. Taki oto skok nad otchłanią życia z wyżyn metafizyki w banał i nieistotność.
Witold pochłaniał właśnie drugiego ogórka kiszonego, niemiłosiernie przy tym się krzywiąc.
– Co to za dziwne miny? – spytał Boy.
– Jestem specjalistą od min.
„Żałosne”, pomyślał Boy.
– Odpowie mi pan, panie Żeleński?
– To ta choroba. Po niej zrozumiałem, że praca lekarza nie ma sensu. Wyjąłem wtyczkę z prądu, o ile pan wie, co mam na myśli. Taka była moja reakcja. Czasami tak zachowuje się lekarz. Ale można się zachować inaczej. W listopadzie tysiąc dziewięćset czternastego roku w szpitalu w Krakowie, niemal w mojej obecności, otruł się kokainą niejaki Georg Trakl, poeta. Słyszał pan pewnie. Też pracował z rannymi. Zwariował po tym, jak zrozumiał, że nie może im pomóc. To był dla niego koniec. Zbieraliśmy z Wiegemannem papiery, które rozrzucał wokół łóżka. To były świetne wiersze. Przed samobójczą śmiercią często się pisze dobre wiersze. Potem w tajemniczy sposób zginęła w Berlinie jego siostra, pianistka. Widzi pan, nieszczęścia chodzą parami.
– A pan postanowił zostać literatem.
– Tak, odrzuciłem walkę o ludzkie życie na rzecz walki o lepszy humor jeszcze żyjących. Czy jestem dostatecznie podniosły?
– Pan wie, że to żałosne. Taka ucieczka od odpowiedzialności.
– A co pan może o tym wiedzieć? Był pan na wojnie?
– Nie, ale Niemcy stacjonowali w dworku mojego ojca.
– To w istocie się pan nawalczył… – Boy nie potrafił powstrzymać się od ironii.
– Nie kusi pana, by napisać o tym?
– Wie pan, skala tematu mnie paraliżuje. Poza tym uważam, że tradycyjna powieść w stylu Balzaca, Dumasa czy Hugo się skończyła. Po wojnie nie ma dla niej miejsca. Rzeczywistość pokomplikowała się w zbyt wielu wymiarach. Dziś pozostają strzępki, małe formy, esej filozoficzny, może dramat? Można coś ewentualnie pokazać na scenie, co czyni, a właściwie wygłupia się Witkacy z tymi swoimi Mózgowiczami czy Wahazarami. Ale to żarty oczywiście. Ilustracja tego, jak psychostymulanty wpływają na wyobraźnię i język człowieka. Czy to przetrwa? Nie wiem. Szczerze wątpię. A powieść? Wie pan, ile lat musiało minąć, by Tołstoj opisał w Wojnie i pokoju czasy napoleońskie?
– Czterdzieści?
– No widzi pan? A pan chce już dziś. Kilka lat ledwie przeszło. Niech się pan uzbroi w cierpliwość, młody człowieku. Pogadamy za czterdzieści lat, jeśli dożyjemy.
Gombrowicz połknął resztę ogórka bez gryzienia. Rozmowa była skończona.
Spotkali się jeszcze raz. Było to już w przededniu wojny, bodaj na imieninach Boya. Witold przypomniał mu tę rozmowę. Boy uśmiechnął się i powiedział:
– Pływamy na tym polskim statku, pływamy, ale stałego gruntu nie poczujemy, aż zatoniemy! Taki to nasz los i to się nigdy nie zmieni.