Bolezlaus Magnus natus est
Ten tekst jest fragmentem książki Ewy Kassali „Czas potęgi”.
Dochodziła północ, ale ogniska na Świętej Wyspie płonęły tak wysoko, że było jasno jak w dzień. Światła odbijały się w wodzie. Jezioro tworzyło pierwszy krąg oddzielający kapłanki od świata zwykłych śmiertelników. Płomienie stanowiły drugi krąg. W trzecim stały stróżki, które dopiero uczyły się służenia Bogini. Strażniczki – nauczycielki i mistrzynie – tworzyły krąg czwarty. W najmniejszym, najważniejszym, wewnętrznym, chronionym przez wszystkie pozostałe, stały kapłanki o mocy wyjątkowej: Mira – Strażniczka Chramu, Bogna – waleczna kapłanka o czerwonych włosach, i Ragana – córka wiedźmy. Przybyły, by tej szczególnej nocy, zgodnie ze starą przepowiednią, ich siły, jak nie raz już wcześniej, znów mogły się połączyć. Stanęły razem, by nie dopuścić do zagłady i końca świata przepowiadanego przez widzące. Trzymały się za wzniesione ręce, tworząc zespoloną potrójną siłę.
– Nyjo, pani podziemia, dbająca o przodków, przydzielająca duszom ciała, odwieczny wężu, wzywam cię! – zawołała Mira. – Udziel nam mocy!
– Dziewanno, strażniczko lasów i zwierząt, dzierżąca łuk i strzały, która wiosną budzisz życie, przybywaj! – zakrzyknęła Bogna. – Niech wstąpi w nas twoja siła!
– Mokoszo, bogini płodności i urodzaju, opiekunko kobiet i dzieci, matko wszelkiego stworzenia, odwieczna tkaczko, bądź z nami, otocz nas opieką, chroń, wspieraj i dopomóż w zwycięstwie! – popłynęły w świat słowa Ragany.
Żywioły pamiętały rzucane przed laty zaklęcia mające zatrzymać rzezie i rzeki krwi zapowiadane przez widzące. Słowa wciąż krążyły po świecie i wpływały na rzeczywistość. Także dzięki nim starzy bogowie i ich czciciele wciąż mieli moc, i dlatego udawało się jeszcze powstrzymywać to, co nadchodziło.
Kapłanki śpiewały i tańczyły, wirowały, przyzywały odwieczne moce, błagając o wsparcie.
– Oto znak Jordana, kapłana niosącego Światło. – Mira uniosła drewniany krzyż.– Jego Bóg nie uznaje innych bogów, nie ma żony ani innej oblubienicy, zakazuje składania ofiar. Przegnał kapłanki, a na ziemskie sługi powołuje jedynie mężczyzn. Przyjęliśmy Jordana jak kapłana. Otworzyliśmy przed nim domy i serca. Jego Bóg domaga się jednak wyłączności, jest zachłanny i zaborczy. Na Północy i Zachodzie, u naszych braci i sióstr, nakazał niszczyć ogniem chramy i siłą skłaniać do posłuszeństwa, krew jest przelewana w Jego imieniu. U nas na to nie pozwolimy! Jordan twierdzi, że jego Bóg niesie miłość i że to nie on każe zabijać, ale ludzie żądni władzy. Wznieśmy więc ręce i prośmy boginie o wsparcie. Niech to, co spotkało naszych braci i siostry w innych grodach i opolach, nie spotka nas ani reszty świata. Zatrzymajmy to! Możemy! Jeszcze się nie dokonało! W chramach i kącinach jest miejsce dla każdego boga i bogini, ludzie sławią imiona każdego z nich. Bóg Jordana także znajdzie u nas miejsce, ale niech nie domaga się wyłączności! Przybywa do naszego domu, gość w dom – bóg w dom, tak było przed nami i tak będzie przez wieki, ale każdy gość musi się pokłonić naszym tradycjom i obyczajom. Wkracza na naszą ziemię, jeśli nie uszanuje naszych bogów – niech odejdzie albo zginie!
Skończyła, skłoniła głowę, uklękła. Bogna i Ragana uczyniły to samo. W kręgu, który tworzyły we trzy, na samym środku, na płaskim rytualnym kamieniu, Mira ułożyła krzyż. Oplotła go rzemieniem, do którego przytwierdzona była lunula – symbol bogiń, znak siły, miłości i ponadczasowej kobiecej mocy, mający kształt półksiężyca – i umieściła lunulę na środku krzyża.
– Lunula i krzyż teraz i na wieki niech będą razem! – Mira uniosła ręce w geście błogosławieństwa.
Trzy kapłanki klęczały przed zjednoczonymi symbolami, unosząc nad nimi połączone dłonie.
– Pani! – Mira zwróciła się do Mokoszy. – Spraw, proszę, by Jordan otworzył serce na twoją moc, by w naszym domu i wśród naszych bogów odnalazł spokój duszy, by uznał i uszanował twoją siłę, by zrozumiał, że ani jego Bóg, ani żaden z bogów nie powinien wyrzec się Bogini. Bo pełnia to całość, gdy jej nie ma, świat chwieje się w posadach. Kiedy Bogini schodzi zimą do podziemia, świat usypia, zamarza i zamiera, a ptaki śpiewają trwożne pieśni. Gdy Bogini śpi, nastaje mrok. Czy z woli ich Boga na ziemi ma zapanować ciemność? By świat trwał w harmonii, Bóg i Bogini we wszystkich aspektach muszą współistnieć. Jordanie, usłysz mój głos! Jordanie, niech dotrą do ciebie moje słowa! Bogini jest z tobą, kocha cię. Tuli twojego Boga z czułością i zrozumieniem. Wyciąga do niego rękę. Poproś, by ją przyjął, znasz do niego drogę, przemów do niego, zaklinaj go w imię miłości. Mówiłeś, że kocha ludzi. Niech więc Bóg i Bogini wędrują razem. Krzyż i lunula teraz i na wieki!
– Krzyż i lunula teraz i na wieki! – zakrzyknęły we trzy tak głośno, że jak zawsze, gdy kapłanki wołały jednym głosem, usłyszał je cały świat.
Strażniczki i stróżki stojące w dalszych kręgach podjęły zawołanie.
– Krzyż i lunula teraz i na wieki! – poniosło się po jeziorze.
– Krzyż i lunula teraz i na wieki! – zabrzmiało w lasach, dotarło na szczyty gór, odbiło się echem w wąwozach i dolinach, musnęło morskie fale i wniknęło w nurty rzek.
Z woli Mokoszy, która była jedną z cór Matki Ziemi, słowa dotarły do domostw, osad, grodów, kącin, kupiszczy, świętych gajów i polan, do chramów, a nawet do chrześcijańskich kaplic w Poznaniu i na Ostrowie Lednickim. Na różne sposoby usłyszał je każdy. Przez sen, na jawie, jak głos bogów bądź przodków, wyraźnie lub jako przeczucie, ślad przesłania, znaki wysyłane przez żywioły, zwierzęta, rośliny lub ludzi.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Ewy Kassali „Czas potęgi” bezpośrednio pod tym linkiem!
Wszystkie trzy nisko się pokłoniły.
– Ogniu, wodo, ziemio, powietrze – sprzyjajcie nam! – Ragana nacięła wnętrze dłoni ostrym nożem i wysunęła ją nad ogień. – Pokażcie swoją siłę!
– Mokoszo, Dziewanno, Nyjo – boginie władające żywiołami, wesprzyjcie nas, wysłuchajcie naszych błagań! – zawołała Bogna, również nacinając skórę dłoni.
– Odwieczna Matko, udziel nam swojej mocy! – Mira także sięgnęła po nóż.
Teraz stały we trzy nad płonącym ogniem z wyciągniętymi dłońmi, po których wprost w płomienie spływała ich krew.
Rozległy się dziękczynne śpiewy. Wtedy zawiał wiatr. Najpierw lekki, po chwili na tyle silny, że podniósł fale na jeziorze. Zaczął padać deszcz, krople stawały się coraz większe, nadciągała burza. To jednak nie mogło oznaczać zakończenia uroczystości. Aby boginie były przychylne, krew kapłanek nie wystarczyła, należało złożyć inne ofiary. Ruszyły. Pierwsza Mira, za nią Bogna i Ragana, dalej strażniczki, na końcu służki. Śpiewając, podążały w stronę ołtarza.
Deszcz lał już mocno, zimne krople smagały ich twarze, ochłodziło się. Osłoniły głowy kapturami i przyspieszyły kroku. Wtedy rozległ się pierwszy wyraźny pomruk. Burza była blisko. Po chwili wiatr wiał już tak mocno, że musiały trzymać wianki, płaszcze i suknie, by ich nie porwał. Burza szalała. Świętą Wyspą jeden po drugim, bez przerwy, wstrząsały gromy, a czarne niebo rozświetlały błyskawice. Ceremonia nie mogła się jednak zakończyć – boginie czekały na ofiary.
Mira uniosła rytualny nóż. W strugach deszczu nie było słychać krzyku jagnięcia składanego w ofierze. Krew wypełniła misę. Waliły gromy, drzewa uginały się pod potężną siłą wiatru, gdy Bogna jednym ruchem dłoni, w której trzymała ostry nóż, obcięła głowę czarnemu kogutowi. Chmury zakryły księżyc, zgasły gwiazdy. W ciemności rozjaśnianej tylko błyskawicami, w ulewie i wśród wichury rozdzierającej szaty, Ragana przebiła serce kozła – ostatniej tej nocy ofiary złożonej boginiom.
W strugach deszczu zmywającego krew z ich szat, twarzy i rąk, stojąc przed ołtarzem, wszystkie trzy kolejno piły krew. – Dokonało się! – zawołały, wznosząc do góry noże.
Strażniczki i służki śpiewały najgłośniej, jak mogły, próbując przekrzyczeć burzę. Ich głosy łączyły się z rozszalałymi żywiołami. Gdy wydawało się, że nawałnica się kończy, z nieba spadł grad. Kule wielkości przepiórczych jaj bombardowały Wyspę. Jako że ceremonia dobiegła końca, stróżki, osłaniając głowy, pod opieką strażniczek pobiegły pod dach chramu, by stamtąd w zachwycie i trwodze obserwować reprezentujące bogów żywioły.
Mira, Bogna i Ragana wciąż stały przed ołtarzem. Kule ich nie omijały, o dziwo jednak, żadnej nie skrzywdziły. Grad skończył się tak szybko, jak się zaczął. Wkrótce ustały też burza i deszcz. Powietrze zapachniało świeżością.
– Boginie są z nami – nie miała wątpliwości Ragana. – Pokazały siłę żywiołów, którymi władają.
– Boginie są potężne, o tak, ale wygląda na to, że i bogowie do nas dołączyli. – Bogna była pewna, że były świadkami czegoś wyjątkowego. – Ta burza i grad to znak, że jest z nami także Perun. A jeśli on, to wszyscy inni bogowie również.
– Tak, szykują się do wojny – nie miała wątpliwości Mira. – Jak my. Czas się zbroić! Bogowie są z nami. Zwyciężymy!
***
– Princeps, to chłopiec. – Ivanka, czeska towarzyszka Dobrawy, pochyliła się nad Mieszkiem, żeby jej słowa dotarły tylko do jego uszu. W Pradze zwracano się do księcia Bolesława tytułem domine albo princeps, a czasami nawet rex, mimo że nie miał przecież korony, więc tak samo ona i wszyscy, którzy przybyli z Czech, tytułowali księcia Polan.
Drugi dzień mijał, odkąd Dobrawa zaczęła rodzić. Jej ciotka Kveta, która nie odstępowała bratanicy na krok, zapewniła, że wszystko przebiega dobrze. Mimo to Mieszko kazał sprowadzić wiedźmę, która jak nikt inny znała się na porodach. Towarzyszyła w przyjściu na świat tylu dzieciom i pomogła tak wielu kobietom, że wystarczyło jej dotknąć brzucha rodzącej i spojrzeć w jej gniazdo, by wiedzieć, jak długo jeszcze potrwa poród i jak będzie przebiegał – takie miała doświadczenie. Żeby niepotrzebnie nie denerwować Dobrawy ani Kvety, które – to Mieszko wiedział na pewno – uważały, że wiedźmy i inne kobiety z lasu hołdują zabobonom i uprawiają niemiłą Bogu magię, żeby nie dowiedział się o niej także Jordan, Mieszko nakazał pozostać wiedźmie w ukryciu, a ujawnić się tylko wówczas, gdyby okazała się potrzebna. Na szczęście poród przebiegał bez komplikacji.
Wraz z wodzami i kilkoma komesami książę oczekiwał na rozwiązanie w dużej sali poznańskiego palatium. Stoły uginały się od jadła. W misach, na deskach i w koszykach leżały owsiane i pszeniczne placki, groch i fasola polane tłuszczem z zarumienionymi skwarkami, wędzone, gotowane i smażone mięsa z jelenia, saren i dzikich ptaków, a także pieczone kurczęta, prosię, kilka rodzajów ryb, w tym olbrzymi jesiotr, ważący tyle co jagnię. Były też sałatki, w tym z mniszka, lubczyku i czosnku, owoce, misy pełne warzyw, a nawet słodkie ciasteczka, które Mieszko lubił, najbardziej te z owsa z syropem z pędów sosny. Podręczni dbali o to, by kubki gości wciąż były pełne. Najprzedniejsze miody lały się obficie.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Ewy Kassali „Czas potęgi” bezpośrednio pod tym linkiem!
– Jest zdrowy? – Mieszko zadał Ivance tylko jedno pytanie.
– Zdrowy i silny, princeps – wyszeptała z kamienną twarzą, ale i z nieukrywaną radością w głosie.
– A pani?
– Wszystko dobrze.
Zgromadzeni próbowali czytać z ruchu jej warg i śledzili zachowanie wodza, lecz nic nie udało im się wywnioskować. Musieli jeszcze zaczekać. Mieszko wstał, głośno odsuwając krzesło, i nie zwracając uwagi na podążające za nim oczy, ruszył do komnaty Dobrawy.
Spoczywała na szerokim łożu, otoczona wianuszkiem służących. Trzymała w objęciach maleństwo owinięte w delikatne płótno, ponad które wysuwała się pokryta mokrymi, jasnymi włosami główka. Chłopiec zachłannie ssał jej pierś.
– Mamy syna! – obwieściła radośnie Dobrawa, dając znak służącym, by pomogły jej usiąść.
Jej włosy były wilgotne od przeżytego wysiłku, oczy błyszczały, a ciało miała obolałe, lecz była szczęśliwa. Oto trzymała w objęciach zdrowego i silnego chłopca, upragnionego przez Mieszka dziedzica. Był piękny, patrzył na nią tak, jakby znali się od zawsze. Bo tak przecież i było. Pokochała go od pierwszej chwili, zresztą było tak od momentu, gdy zrozumiała, że zaistniał. Teraz czuła się spełniona. Wypełniła wolę ojca i męża, zapisaną w przedślubnej umowie. Mogła wreszcie poczuć się pewnie w tym mimo jej starań wciąż obcym miejscu, a przynajmniej znacznie pewniej niż dotychczas. Była nie tylko córką czeskiego władcy Bolesława, księżniczką, chrześcijanką, żoną Mieszka, ale także matką jego pierwszego syna urodzonego w chrześcijańskim związku! Jej pozycja się wzmocniła. Teraz już każdy, nawet tak jej nieprzychylna, jak sądziła, zaborcza siostra Mieszka, Mira, będzie musiał uznać w niej panią rodu. Otrzymała to, o co tak gorąco się modliła, Bóg jej sprzyjał. Sprzyjał też Mieszkowi.
Książę usiadł na brzegu łoża i przyglądał się, jak Dobrawa z czułością oswobadza niemowlę z powijaków. Po chwili leżało przed nim nagie, bezbronne maleństwo.
– Domine, twoja małżonka urodziła pięknego chłopca. – Kveta uważała, że powinna potwierdzić słowami to, co widział. Przybyła na te ziemie z Dobrawą, była nie tylko jej ciotką, ale też doradczynią i powierniczką, i niemal jej nie odstępowała. – Jest bardzo do ciebie podobny – dodała z przekonaniem, wiedząc z doświadczenia, że mężczyźni lubią takie zapewnienia.
Mieszko widywał noworodki przy różnych okazjach, według niego wszystkie wyglądały podobnie. Były małe, pokurczone, a jeśli czymś się różniły, to kolorem włosów, jeśli w ogóle takowe posiadały. Teraz patrzył na tego, który – jeśli bogowie, w tym Bóg Dobrawy, a od niedawna także jego, zamierzali pozwolić – mógł zostać pierwszym dziedzicem tej krainy zrodzonym w chrześcijaństwie, kontynuatorem jego dzieła, następcą, a pewnego dnia królem. Marzył o tym od dawna, nigdy jednak nie wypowiadał tych myśli głośno, bo w ogóle rzadko mówił wiele, szczególnie o swoich planach. Żeby nie zapeszyć. Podzielał pogląd babki i matki, że gdy człowiek mówi głośno o zamierzeniach, bogowie się śmieją. Bez względu na to, co sądziła na ten temat Dobrawa i o co w modlitwach prosił Jordan, Mieszko czuł, że na tych ziemiach to wciąż nie Bóg chrześcijan, ale rodzanice decydują o losie nowo narodzonych dzieci. Zamierzał więc kazać już najbliższej nocy wystawić za próg misy z kaszą, miodem i mięsiwem. Tak robili jego przodkowie, tak uczyni i on. Rodzanice muszą dostać, co im należne. Nawet jeśli, jak przekonywał go Jordan, rodzanice, bogowie i inne stwory, jak nazywał je kapłan, do których modlono się na jego ziemiach, były wymysłem ludzi wierzących w gusła i zabobony, to nie zaszkodzi wystawić dla nich mis z pokarmami. Bo dlaczego nie? Mieszko uważał, że Bogu, jeśli jest rzeczywiście tak silny, jak głoszą, będzie to obojętne, a rodzanic nie można obrażać. Postanowił też, zresztą już dawno, oczywiście bez wiedzy Dobrawy, a ku radości jego siostry Miry i żerców, że co prawda bez ostentacji, ale będzie dziękował za nowo narodzonego i prosił w jego i swoim imieniu o zdrowie, siłę i inne łaski, składając dary, i każe złożyć ofiary na Wyspie Kapłanek i na Świętym Wzgórzu w Gnieźnie. Czuł, że nie tylko powinien, ale musi to zrobić, i ufał, że nowy Bóg nie będzie miał mu tego za złe.
Wolał jednak nie mówić o tym ani Jordanowi, ani Dobrawie. Wiedział, że wkrótce będzie się razem z nimi modlił w kaplicy, dziękując Bogu za zesłanie potomka, bo tak powinien uczynić jako chrześcijanin, którym od niedawna był.
– To twój syn… nasz syn. – Dobrawa pocałowała maleństwo w czoło, zerkając przy tym na męża.– Zgodnie z umową, jaką zawarłeś z moim ojcem, nadamy mu imię Bolesław, po dziadku. Pamiętasz? Gdyby urodziła się dziewczynka, otrzymałaby imię po twojej matce Świętosławie.
Mieszko skinął głową, i może nie tylko szczęśliwy, że ma syna, ale także na wspomnienie matki, wierząc, że Dobrawa da mu więcej dzieci, w tym i dziewczynkę, wyciągnął palec w stronę syna, a ten mocno go chwycił i spojrzał na niego w taki sposób, że Mieszko miał pewność, że duch malca był na ziemi już wiele razy.
Wcześniej widział narodzone z jego nasienia dzieci, dziewczynki dorodne i piękne, jak go zapewniano, ale on sam nie bardzo dostrzegał ich urodę, a ich przyjście na świat nie wzruszyło go zanadto. Za każdym razem cieszył się, owszem, dzieci są przecież największym błogosławieństwem, jakim obdarzają ludzi bogowie, ale dopiero teraz, gdy zobaczył Bolesława, pierwsze dziecko, które przyszło na świat po jego chrzcie, syna, którego matką była chrześcijańska księżniczka, poczuł, że wydarzyło się coś naprawdę ważnego. Jak zwykle jednak nie zamierzał dawać po sobie poznać, jak jest poruszony. Uważał, że z twarzy i zachowania władcy nikt nie powinien wyczytać, co czuje i myśli, bo to go osłabia i może zagrażać nie tylko jemu, ale także tym, których obdarza uczuciami. Nie drgnął mu więc nawet jeden mięsień na twarzy, ale gardło się zacisnęło, aż musiał odchrząknąć.
„Jest do mnie podobny. Rzeczywiście. A oczy ma po moim ojcu” – pomyślał, skinął głową, dziękując Nyi i przodkom, że towarzyszyli jego synowi w przyjściu na świat, głośno zaś powiedział:
– Dokonało się. Dziękuję, Dobrawo. – Pocałował ją, jak mu się wydawało z godnością przystającą władcy i czułością zadowolonego małżonka. – Opiekujcie się nimi dobrze – nakazał służącym, opuszczając komnatę.
„I wy się opiekujcie” – zwrócił się w myślach do bogów i przodków. Kobiety skłoniły głowy.
– Mam syna! – obwieścił z dumą, wróciwszy do sali. Podniósł kielich, mężczyźni wstali. – Zdrowie Bolesława, wnuka i prawnuka tych, który byli przed nami, niech nad nowo narodzonym czuwają bogowie… – Zawiesił głos, bo napotkał wyczekujący i chyba, tak mu się wydawało, czy to możliwe, że karcący? wzrok Jordana, więc jeszcze raz i z większą siłą powiedział: – Niech czuwają nad nim przodkowie i bogowie naszych przodków i… Niech Bóg nad nim czuwa!