„Bitwa warszawska 1920” - reż. Jerzy Hoffman – recenzja i ocena filmu
Opadł już pierwszy recenzencki kurz związany z filmem „Bitwa warszawska 1920”. Większość komentatorów nie pozostawiła na Hoffmanie suchej nitki snując bardziej lub mniej zasadne zarzuty. Jedynie Jacek Rakowiecki, redaktor naczelny miesięcznika „Film”, naraził się środowisku pisząc w komentarzu dla Newsweeka, że film mu się podobał. O dziwo był być może najbliżej odczuć przeciętnego widza.
Po prostu rozrywka
„Bitwa warszawska 1920” jest z pewnością filmem efektownym, żeby nie powiedzieć efekciarskim. Począwszy od techniki 3D aż po łzy Nataszy Urbańskiej nie jest nakierowany na to, by być lekcją historii. Jest raczej rozrywką, dla której historia jest jedynie tłem. Hoffman nie ma więc ambicji pedagogicznych, nie chce też być Krzysztofem Kieślowskim kina historycznego. Tworzy klasyczny film rozrywkowy odarty z wszelkich wyższych celów. Dotychczasowe recenzje „Bitwy warszawskiej 1920” należy więc traktować jako rozważania nad tym, jaki film chcieliby zobaczyć recenzenci, a nie nad tym, jaki jest ten wyreżyserowany przez Hoffmana.
Można więc było domagać się od reżysera, aby stworzył wielki batalistyczny film o mocnej podbudowie historycznej, gdzie ukazałby złożoność sytuacji w Polsce, walkę stronnictw i wizji, batalię międzynarodową, czy wreszcie osobiste ambicje bohaterów wydarzeń. Okrasiłby to zaś efektownymi i epickimi scenami walki, których nie powstydziłby się „O jeden most za daleko” w reżyserii Richarda Attenborough. Mógłby też powstać film przepełniony dylematami moralnymi, odpowiadający na problemy współczesności, w którym historia byłaby jedynie pretekstem do osobistej wypowiedzi twórcy na temat dzisiejszej rzeczywistości. Twórcy mieli możliwość stworzyć dzieło, które zaspokajałoby ambicje wszystkich ideologów, intelektualistów, myślicieli i interpretatorów przeszłości, dla których film jest jeszcze jedną możliwością na wyrażanie ich przekonań. Wszak cała wojna polsko-bolszewicka, a zwłaszcza jej kluczowa bitwa, dostarcza wystarczającego materiału, aby taki produkt powstał.
Jeśli jednak wybieramy się do kina w poszukiwaniu takiego obrazu bitwy, to niemal pewne jest, że wyjdziemy z niego srogo zawiedzeni. „Bitwa warszawska 1920” jest jedynie prostą rozrywką ze wszelkimi wadami i zaletami tego typu produkcji. Wszelkie oczekiwania, że nauczy ona nas historii, będzie wielkim pomnikiem dla obrońców Ojczyzny, lub skutecznym płynem do ich odbrązowienia, odłożyć można ad acta. Film Jerzego Hoffmana, może co najwyżej wypełnić nam sobotnie popołudnie, nie pozostawiając po sobie nic, oprócz kilku zachwytów nad doskonalszymi zdjęciami Sławomira Idziaka, czy humorem poprawionym bon motami i gagami, których w filmie jest mrowie. Reżyser chciał nam dać taki produkt i kwestią osobistej oceny jest opinia czy tego właśnie oczekujemy od kinematografii historycznej.
Sowieci z Mordoru
Jeśli weźmiemy pod uwagę powyższe uwagi dotyczące samej idei „Bitwy warszawskiej 1920”, to trudno mówić tu o jej warstwie historycznej (czego wszak można byłoby oczekiwać od portalu historycznego). Historię dostajemy tu w formie mocno uproszczonej, szczelnie spakowanej, pozbawionej wieloznaczności, przyjmującej charakter wręcz komiksowy. Przeszłość jest więc banalnie naiwna.
Dobro i zło w filmie jest wyraźnie zarysowane, co widać nie tylko w narracji, lecz także w charakterystyce postaci. Trudno wszak darzyć sympatią żołnierzy radzieckich, którzy wyglądają, jak gdyby dopiero co wyszli z tolkienowskiego Mordoru. Wyzute z ludzkich uczuć, brudne i obmierzłe stwory z czerwonymi gwiazdami na czapkach najeżdżają już nie tylko przedmurze chrześcijaństwa, ale wręcz pierwszą ostoję cywilizowanej Europy.
Być może i ta pierwsza barykada cywilizowanego świata upadłaby pod naporem bezwzględnych hord, gdyby nie jej przywódca – Józef Piłsudski (Daniel Olbrychski udowadnia, że laur najlepszego polskiego aktora wszech czasów należy mu się nieodwołalnie) – postać nieomal nienaganna, heros, geniusz wojenny i polityczny, bez którego cała ta europejska układanka, runęłaby jak domek z kart. Z taką wizją historii zaznajamia nas Hoffman i z taką pozostawia już do końca filmu. Naiwne i proste? Owszem, tylko czy w filmie rozrywkowym potrzebowaliśmy czegoś więcej?
W sidłach Sienkiewicza
Jeśli więc oceniać film Jerzego Hoffmana to jedynie z perspektywy jakości rozrywki jaką nam daje. Fascynaci „Trylogii” zauważą z pewnością, że fabuła filmu jest żywą kopią schematów konstruowanych przez Henryka Sienkiewicza. Kochająca się para, którą rozdzielają wichry historii, aby po wielu zwrotach akcji nastąpił cudowny powrót i tryumf miłości. Na tym samym konstrukcie zbudowana jest „Bitwa warszawska 1920”.
Jaki jest tego efekt? Z pewnością podobny do prób twórczości poetyckiej Sienkiewicza, czyli średni. Uczuciu głównych bohaterów: Jana Krynickiego (Borys Szyc – chyba najsłabsza jego filmowa kreacja) i Oli Raniewskiej (Natasza Urbańska – zbyt surowo, moim zdaniem, osądzona przez recenzentów), nie towarzyszą już takie emocje, jak związkom Jana Skrzetuskiego i Heleny Kurcewiczówny, Kmicica i Oleńki Billewiczówny czy nawet Michała Wołodyjowskiego i Baśki Jeziorkowskiej. Nawet „ten trzeci” (kapitan żandarmerii doskonale zagrany przez Jerzego Bończaka), który niczym adorator przybywający na Itakę, chce zdobyć postawioną w obliczu zaginięcia męża Olę, jest bardziej groteskowy niż straszny i bezwzględny.
Problem zarysowania postaci to zresztą jedna z głównych wad filmu Jerzego Hoffmana. Oprócz tego, że snują się po ekranie, nie można powiedzieć o nich nic więcej. Być może jedynym wyjątkiem jest fascynująca kreacja czekisty Bykowskiego, doskonale zagranego przez Adama Ferencego, która zarówno pod względem samych założeń postaci, jak i sposobu jej przedstawienia może się podobać nawet najbardziej wymagającemu widzowi.
Wadą fabularną też jest fakt, że cała historia miłosna głównych bohaterów nie jest – jak u Sienkiewicza – wpleciona w historię. Film wyraźnie dzieli się na dwie części: przygody Oli i Jana oraz bitwę warszawską. Co więcej, związek pomiędzy nimi jest nijaki. Bardziej wymagający widz zapytać nawet może o zasadność istnienia romantycznego wątku, tyle, że znów kluczem do rozwiązania tej zagadki będzie hasło „rozrywka”. Fabuła filmu jest więc, bo być musi, wydaje się zrozumiała i dość płynna, ale czy wzbudza jakiekolwiek emocje? Nie bardzo.
Siła obrazu
Jakiej rozrywki dostarcza nam więc „Bitwa warszawska 1920”? Z pewnością dla fanów ciekawostek kinematograficznych będzie nią technologia 3D. Przyznam szczerze, że dla mnie stanowi ona bardziej kwiatek do kożucha sztuki filmowej niż rewolucję, ale mimo to trójwymiar wygląda w tej produkcji całkiem ciekawie i nie odbiega estetycznie od tego, co prezentują filmy amerykańskie. Dzięki temu widz może cieszyć się smaczkami w postaci wyjeżdżającego z ekranu pociągu, butów lecących ze sceny w stronę kinowej widowni, latających oderwanych rąk itp., a więc klasycznych specjałów, które serwuje nam trójwymiarowe kino.
To zresztą zdjęcia są chyba najmocniejszą stroną tego dzieła. Talent i doświadczenie operatorskie Sławomira Idziaka połączone z niezłym i nienachalnym wykorzystywaniem efektów specjalnych dało pozytywny efekt, który przysparza wielu doznań estetycznych. Nie ma może w filmie sceny emocjonalnie porównywalnej do przybycia pielgrzymów na Jasną Górę, czy procesji eucharystycznej w czasie ostrzału klasztoru - znanych z "Potopu" - ale wyróżnić można obronę cmentarza, śmierć ks. Ignacego Skorupki, „spacer” Oli Raniewskiej po okopie wypełnionym trupami czy ogłoszenie odezwy do narodu napisanej przez Wincentego Witosa (niewielka, ale ciekawa kreacja Andrzeja Strzeleckiego).
Niestety, zawodzą sceny batalistyczne. Oczywiście nie ma chyba w Polsce reżysera, który umiałby je zaaranżować w taki sposób, jak robi to Jerzy Hoffman, ale od twórcy tego formatu można wymagać więcej. Tymczasem widz oglądający „Bitwę warszawską 1920” z pewnością zatęskni za oblężeniem Kamieńca Podolskiego z „Pana Wołodyjowskiego”, rzewnie zapłacze nad bitwą pod Prostkami z „Potopu”, a w bladą rozpacz popadnie, jeśli przypomni sobie bitwę pod Grunwaldem z „Krzyżaków” w reżyserii Aleksandra Forda (zwłaszcza jeśli uświadomi sobie, że film ten powstał ponad pół wieku temu!).
Potyczki w omawianym filmie są przyprawione ogromną ilością brutalności i urozmaicone ciekawymi scenami kręconymi „z ręki”, ale nie wzbudzają emocji jakie powinny iść za starciem dwóch armii. Wyraźna jest pustka na ekranie, a polska armia wygląda na tak zdziesiątkowaną, że aż niewiarygodne wydaje się, iż mogła wygrać tę bitwę. Sposób pokazania batalii pod Warszawą wzbudzić może ogromny zawód. W natłoku romantycznej fabuły jedynie przemyka po ekranie i z tytułowej roli schodzi na drugi plan. Bitwa warszawska kończy się tak samo szybko i niespodziewanie, jak się zaczęła, a gdy już dowiadujemy się o naszym wielkim tryumfie, w głębi serca chcemy zapytać: ale to już? Całe szczęście smaczku scenom batalistycznym dodaje ciekawie ukazany wątek roli wywiadu i odczytania rosyjskich rozkazów.
Aby jednak nie pogrążać dzieła Jerzego Hoffmana w czarnej dziurze rozpaczy, należy podkreślić, że niesie on za sobą sporą dawkę niezłego humoru. Proszę nie uważać tej oceny za sarkazm z mojej strony. Dzięki humorowi film ogląda się lekko i z sympatią, a przy tym równoważy on patos, jaki mógłby wypływać z ekranu w przypadku tego typu produkcji.
Bitwa przegrana?
Jak więc podsumować „Bitwę warszawską 1920”? Jest to dla mnie zadanie o tyle trudne, że – podobnie jak duża część recenzentów – nie takiego filmu oczekiwałem. Sądziłem, że doczekam się polskiej „Bitwy o Anglię”, „Gettysburga”, „Midway”, czy „O jeden most za daleko”. Ba, nadal twierdzę, że bitwa warszawska na taki obraz zasługuje. Sam wolałbym, żeby polska kinematografia historyczna poszła krokiem wyznaczonym wcześniej przez „Wszystko co kocham” Jacka Borcucha, czy „Czarny czwartek” Antoniego Krauzego.
Takiego filmu jednak nie dostałem, bo inny był cel i założenia reżysera. Nie chciał on stworzyć filmu monograficznego, ukazującego bój o Warszawę w szerokim kontekście historycznym. Chciał postawić na rozrywkę, do której bitwa była jedynie pretekstem. Trudno więc konstruować zarzuty o niedokładności historyczne lub dywagować, czy reżyser powinien rozważać, czy na laur zwycięstwa zasługuje bardziej Piłsudski, czy Rozwadowski. Za niezbyt rozsądne można też uznać oskarżenie, że Hoffman za mało miejsca poświęcił w swoim filmie roli chłopów, robotników, czy Kaszubów. Po prostu nie o tym był ten film. Jeśli więc można podejmować dyskusję o podwalinach historyczno-intelektualnych, to z założeniami jakie przyjął sobie reżyser przed rozpoczęciem produkcji, a nie z tym, co w niej zawarł.
Co więc można powiedzieć o tym filmie? Po pierwsze nie jest on w żaden sposób lekcją historii i grzechem byłoby go tak traktować. Przeciętny widz nie dowie się o samej bitwie więcej niż z podręcznika do gimnazjum. Tym bardziej dziwi mnie masowe wysyłanie do kin młodzieży szkolnej. Po drugie, z pewnością uznać możemy, że choć Jerzy Hoffman jest fascynatem Sienkiewicza, to samym Sienkiewiczem nie jest i nie będzie. Szkoda tylko, że tak usilnie chce nim być. Po trzecie, możemy stwierdzić, że reżyser filmu potrafił go skonstruować na tyle sprawnie, że nie nudzi i chce się go oglądać nawet pomimo wad fabularnych i wskazanych w recenzji niedociągnięć.
„Bitwa warszawska 1920” stanowi więc niezłą rozrywkę, w sam raz na wypad do kina w sobotnie popołudnie. Film Jerzego Hoffmana nie jest bowiem tak zły jak widzą go niektórzy recenzenci, ale nie aż tak dobry jak można by było oczekiwać. I może właśnie te dwie ostatnie uwagi powodują, że przeciętny widz przyjmie tę produkcję z satysfakcją. Na film dla tych, którzy z bitwy warszawskiej chcieliby zrobić epicki utwór podejmujący problematykę moralno-ideologiczną, przyjdzie chyba jeszcze poczekać.
Redakcja: Michał Przeperski