Bigos na niedzielę: Kraków – Warszawa – Poznań – Wrocław.
Dlaczego w takim razie w ogóle poruszam temat, o którym wiem, że większości czytelników pewnie nie zainteresuje? Powód jest prosty. Odkąd zostałem redaktorem naczelnym „Histmaga” muszę się z nim zmagać codziennie. A i już wcześniej nie raz przychodził mi na myśl.
Staramy się, by „Histmag” był portalem tak profesjonalnym, jak tylko się da, w związku z czym obecnie wymagamy od każdego artykułu bibliografii. Zdawałoby się, że to rzecz oczywista. Tymczasem wielu naszych publicystów (szczególnie tych świeżo upieczonych) wykazuje niezwykłą oporność na tego typu nowinki. Albo nie przysyłają bibliografii w ogóle, albo wymieszaną bez żadnego porządku alfabetycznego czy typologicznego. Już nie mówiąc o podawaniu daty wydania...
W efekcie codziennie trzeba pisać kilka maili z prośbami o uzupełnienie bibliografii. A często sam spędzam nawet kilka godzin, próbując ustalić rok wydania określonych książek.
Trafnie się domyślacie, że to swego rodzaju prośba do Was wszystkich. Jeśli przysyłacie artykuł, zwracajcie uwagę na bibliografię! Ale wbrew pozorom nie o tym zamierzam pisać.
Tradycja zawsze ma rację
Od kilku już lat zastanawia mnie kilka kwestii związanych z cytowaniem pozycji bibliograficznych. Idea jest taka, żeby w bibliografii wpisać takie informacje, które najbardziej przydadzą się czytelnikowi. Siłą rzeczy nazwisko autora, tytuł książki, rok wydania i ewentualnie strony. Jeśli zapytamy „co jeszcze?”, natrafimy na jeden z najdziwniejszych sporów metodologicznych, który bynajmniej nie dotyczy tylko nauk historycznych.
Czy należy podawać imiona wpisanych w bibliografii autorów? Większość naukowców z premedytacją ich nie podaje. Wpisują tylko nazwisko i pierwszą literę imienia, pozostawiając czytelnikowi rozszyfrowanie, o kogo chodzi. Tylko jak to zrobić, w czasach, gdy ludzie przybierają najdziwniejsze imiona? Przecież „P.” to już nie tylko Piotr czy Paweł. Ta litera równie dobrze może oznaczać Prosperusa, Patryka, Philippa albo Pankracego. Jeśli przypadkiem autor ma na nazwisko Kowalski, to czytelnik jest skazany na czystą zgadywankę. Szybko okaże się, że przynajmniej kilkudziesięciu „P. Kowalskich” publikowało swoje książki w Polsce.
Sam miałem niedawno problem tego rodzaju. Pisałem recenzję wewnętrzną książki, której autorem był S. A. Smith. O dziwo nigdzie, nawet na okładce, nie podano jak autor ma na imię. Przy tak popularnym nazwisku znalezienie go w internecie zajęło mi ponad godzinę...
Wystarczyłoby zmienić przyzwyczajenia i podawać w książkach czy artykułach zarówno nazwiska, jak i imiona. Tyle tylko że niemal żadne czasopismo nie przyjmie takiego artykułu. Również wykładowcy na uczelniach będą bezlitośni – sam spotkałem wielu, którzy nie przyjmą pracy rocznej z podanymi pełnymi imionami, domagając się poprawnego zapisu bibliograficznego. Bo taka jest tradycja.
Bibliograficznego dekalogu punkt drugi
Druga „tradycja” jest nawet dziwniejsza. Na zachodzie w bibliografii zawsze podaje się wydawnictwo i rok wydania. Tymczasem w Polsce istnieje „odwieczny” zwyczaj podawania miasta, w którym została wydana książka. W czasach, gdy wydawnictwa są często firmami ogólnokrajowymi lub nawet międzynarodowymi, zakrawa to wręcz na śmieszność. Po co komukolwiek informacja o tym, w jakim mieście wydrukowano książkę? A już tym bardziej informacja w rodzaju „Kraków – Warszawa – Poznań – Wrocław”? Bo takie coraz częściej widuje się w bibliografiach.
Podanie wydawnictwa to z kolei cenna informacja. Często sama jego nazwa pozwala stwierdzić czy jest to renomowana „marka”, czy też mały, nieznany gracz na rynku. Co więcej, można szybko wejść na stronę internetową wydawnictwa i np. poszukać określonej książki. Za granicą zalety te odkryto już dawno i często wręcz nie sposób znaleźć w książce informację o miejscu wydania.
W Polsce jednak rządzi tradycja. Rządzi niepodzielnie. Zdecydowana większość wydawnictw i periodyków odrzuca teksty, w których nie podano miejsca wydania. Podobnie, i to często zawzięcie, robią wykładowcy.
Na pierwszym roku studiów, na zajęciach z tzw. „wstępu do badań historycznych” prowadzący przedstawił nam powyższą paranoję... po czym kazał wszystkim ZGODNIE Z TRADYCJĄ wpisywać tylko i wyłącznie miejsce wydania. Bo tylko tak jest poprawnie.
Może warto spróbować inaczej?
Przyznam Wam szczerze, że nie lubię pozbawionego podstaw konserwatyzmu w nauce. Jeśli zapis bibliograficzny ma się na cokolwiek przydawać, musi przekazywać czytelnikowi informacje. Dlatego moim zdaniem powinien zawierać imię autora i wydawnictwo, a nie nic nieznaczące miejsce wydania. Czy naprawdę odczytywanie bibliografii musi być swego rodzaju zgadywanką?
Z drugiej strony nie chcę wprowadzać żadnych rewolucji. Jeśli wolicie tradycyjny zapis, nadsyłajcie do nas prace z takim właśnie zapisem. Zapraszam natomiast serdecznie do zrobienia kroku naprzód i pokazania, że bibliografię da się zapisywać z sensem. Sam planuję od teraz, zamiast tworzenia rebusów, pisać to, co ważne.
Korektę przeprowadziła: Olga Śmiełowska