Bieg z przeszkodami do mamra
Ten tekst jest fragmentem książki Svena Hassela „Więzienie NKWD”.
Gregor Martin klął przez dłuższą chwilę, nie powtarzając ani razu żadnej frazy.
– Służba eskortowa – warczał. – Dlaczego, w imię pięćdziesięciu pogańskich piekieł, my to musimy robić? Dlaczego nie wsadzą ich do jakiegoś tramwaju albo czegoś podobnego? Całe to gówno z kajdanami na nogach i bransoletkami na rękach, och ty w życiu! Czy któryś z nich jest w stanie zerwać to żelastwo i uciec?
– Nic nie rozumiesz – odparł z uśmiechem na twarzy Porta. – Tak jest napisane w regulaminie armii. Więzień ma być dostarczony do więzienia w kajdanach i pod eskortą. Armia takie sprawy traktuje niezmiernie poważnie. Wysłać ich tramwajem, chyba cię zupełnie pogięło!
– Zamknij się – burczał Gregor. – Jeśli zaczniesz jedną z tych twoich opowieści o więźniach, to cię zastrzelę. Zrobię to na pewno!
– Moje opowieści to nie takie byle co – zarżał Porta. – Możesz się z nich dużo nauczyć. Pewnego razu eskortowaliśmy gości z Altony do Fuhlsbüttel i gdy dojechaliśmy do Gänsmarket, ustaliliśmy, że dalej pojedziemy tramwajem. Ale dowódca konwoju, Oberfeldwebel Schramm, miał jakieś kłopoty z oczami i nosił przyciemniane okulary. Powiedzieliśmy mu, że wsiadamy do „dziewiątki”, a powinniśmy do „szóstki”, ale on kazał nam się zamknąć, tak samo jak wy teraz. Nie chciał się przyznać, że jego kiepskie szkła przynoszą mu więcej szkody niż pożytku. Twoja sprawa, Schramm, pomyśleliśmy i ścieśniliśmy się w tramwaju numer dziewięć, który miał pętlę na Landungsbrücke.
– No dobra, tyle wystarczy! – krzyknął gburowato Gregor. – Reszty się domyślamy.
– Na pewno nie – odparł z wyższością Porta. – Trzy dni później sami znaleźliśmy się w Fuhlsbüttel. Ale przedtem Oberfeldwebel Schramm zwariował i trzeba go było zabrać do Gissen1 . Kiedy już załatwiliśmy tę sprawę, z eskorty staliśmy się więźniami i musieli wyznaczyć nam obstawę. Dowodził Feldwebel Schluckmeyer, który z kolei miał kłopoty z uszami...
– Jeśli masz zamiar nam powiedzieć, że i on oszalał – krzyknął Gregor – to ja lub ktoś inny może cię uszkodzić!
– Och nie – Porta udawał obrażonego – zawsze trzymam się faktów. Feldwebel Schluckmeyer nigdy nie oszalał. Zastrzelił się, zanim dotarliśmy do Fuhlsbüttel, co stworzyło nam trochę kłopotów, bo jak sam rozumiesz, nie mogliśmy wejść do paki i zameldować się tak po prostu bez komendanta konwoju.
Gregor sięgnął do kabury i wyciągnął Walthera P-38.
– Jeszcze jedno słowo i napełnię twoje nędzne ciało kulami.
– Jeśli tak uważasz – Porta beztrosko potrząsnął ramionami. – Ale będziesz jeszcze żałował, że nie chcesz skorzystać z bogactwa moich doświadczeń, i to za darmo. Jestem ekspertem od spraw konwojowania i to bez względu, po której stronie lufy karabinu stoję.
– Gówno – wysyczał zirytowany Gregor i wcisnął z powrotem pistolet do kabury.
Porta, który znał Berlin jak własną kieszeń, był naszym przewodnikiem. Gdy przechodziliśmy przez Neuer Markt i skręciliśmy w Bischoffstrasse, jeden z aresztantów, Gefreiter Kain, oznajmił, że idziemy złą drogą. – A skąd ty do diabła to wiesz? – bulgotał nagle rozwścieczony Porta. – Może idziemy skrótem, no nie?
– Jaja sobie robisz – upierał się Kain. – Urodziłem się tutaj i znam to miasto od podszewki. Idźmy tak dalej, to zajdziemy na Alexanderplatz.
– Nie mów mi, co jest co, ty śmieciu więzienny. Wiem, co robię – powiedział Porta.
– Więzień odzywa się, gdy otrzyma na to pozwolenie – zawołał Mały z końca naszej kolumny.
– Jeśli chcemy dojść do pierdla – wykrzyknął wachmistrz artylerii – to oczywiste, że nie jesteśmy na dobrej drodze!
– Gadanie, gadanie – Porta beształ z wyższością w głosie. – Wrzeszczycie jak stado pijanych papug w sklepie. Gregor, niech cię dopadnie chrześcijańskie miłosierdzie i zdejmij tym chłopakom żelastwo z rąk i nóg. Wsadzimy ich do „Garbatego Psa”, po drugiej stronie Alexplacu.
– Zawsze jest coś do załatwienia w „Garbatym Psie” – wyjaśnił po chwili Porta z czarująco cwaniackim uśmiechem, gdy szczękały kajdany w trakcie zatrzymywania się konwoju przed knajpą.
– W zeszłą środę jeden facet gonił drugiego, aby strzelić mu w tyłek, bo gość zapomniał zapłacić rachunek. Zaś zeszłej nocy odbyło się spotkanie kolejarzy i tramwajarzy, jak zawsze zakończone stanem podgorączkowym i jak zwykle parę osób opuściło ten przecudny lokal, wybijając szybę głową.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Svena Hassela „Więzienie NKWD” bezpośrednio pod tym linkiem!
– Więzień polityczny? – spytał z niekłamanym zainteresowaniem Mały, zdejmując łańcuszki Gefreiterowi pionierów.
– Można tak powiedzieć – odpowiedział pionier.
– Zgodnie z zebranymi przeciwko mnie dowodami, powinienem być przynajmniej jakimś ministrem, który popełnił zdradę stanu.
– Czerwony Front i całe to gówno to ty? – spytał Mały podejrzliwie.
– Jeszcze gorzej – oznajmił pionier ponuro.
– Rzygałem spokojnie za „Żabą”, gdy otoczyła mnie banda psów z żandarmerii. Czułem się jak kromka chleba miedzy wygłodniałymi kaczkami. Coś im powiedziałem o Adolfie-łgarzu z Braunau w Austrii, który wpakował nas w paskudne gówno.
– Masz tylko jedną szansę – powiedział Mały wszechwiedzącym tonem. – Kiedy cię postawią przed obliczem sądu, wyciągnij do góry ramię, strzel obcasami i krzyknij: „Eil Itler”. Rób tak za każdym razem, gdy zadadzą ci jakieś pytanie. Wtedy jedyne co będą mogli zrobić, to wysłać cię do jakieś psychiatry. Dalej zachowuj się podobnie. Kiedy ten lekarz od wariatów będzie cię pytał o coś brzydkiego, jak na przykład wkładanie kawałków drewna w dziurkę, składanie wyrazów w kupę albo coś podobnego, co powinieneś zrobić? Krzyczeć: „Führer, befiehl, wir folgen!” Masz tak się drzeć, nawet wtedy, gdy wsadzą cię do izolatki. Potrzymają cię trochę i dojdą do wniosku, że już na ciebie spadła ciężka kara i zabiorą cię na oddział zamknięty do końca życia. Wtedy będziesz ocalony! Masz tam grzecznie siedzieć i spokojnie czekać, aż Niemcom ktoś wykopie z głowy ochotę do wojaczki. Kiedy to się stanie, zmykaj stamtąd, bo ten zakład wypełni się zaraz kolegami Adolfa. A w nowych Niemczech będziesz miał szansę zostać nawet majorem.
– To trochę zawiły sposób – stwierdził pesymistycznie wachmistrz artylerii, jak tylko znaleźli miejsca w wypełnionej dymem i odorem piwa sali.
Gospodarz, chudy facet w kapeluszu w kształcie miski, uściskał Portę, szczerząc radośnie zęby. Pierwsza kolejka była na koszt firmy.
– Czy któryś z was spieszy się na spotkanie z tasakiem kata? – spytał Porta po drugiej kolejce. – Jeśli tak, to siedźcie spokojnie. Wszystko trwa szybciej, niż potraficie pomyśleć. Znam faceta, który macha tym żelastwem i mówię wam, on zna się na tej robocie. Jedyny kłopot, gdy jest dwóch skazańców, a jeden z nich jest beksą. Popuść mu trochę, to zaraz zacznie płakać i mówić, że to wszystko jest pomyłką. Bo tak jest z pewnością.
– Nie wierzę, że oni są tak okrutni – wtrącił swoje trzy grosze Feldwebel piechoty. – My, Niemcy, jesteśmy humanitarnym narodem.
– Powiedz to chłopcom z Germersheim – odparł Porta z jadem w głosie.
– Chyba nie uwierzycie – ciągnął dalej Feldwebel – ale ja naprawdę jestem niewinny.
– Oczywiście, że jesteś – Porta potaknął głową. – My wszyscy jesteśmy niewinni. Na nasze nieszczęście dzisiaj bardziej niebezpieczne jest być niewinnym niż winnym.
Pochylił się ponad stołem i zaczął mówić konfidencjonalnym tonem.
– Poznałem kiedyś Ludwiga Gänsenheima ze Soltau. Był naprawdę ostrożnym człowiekiem. Tak ostrożnym, że nawet gdy szedł po ulicy, zamykał oczy, aby nie zobaczyć czegoś, czego nie powinien widzieć. Jeśli dyskusja schodziła na tematy bliskie zdrady stanu, zatykał uszy palcami. Ale pewnego razu przypadkiem wmieszał się w pochód KDF. Wszyscy krzyczeli: „Heil Deutschland” i „Heil Hitler”. Przez chwilę ten tłum szedł przez Leipziger Strasse, potem wokół zajezdni tramwajowej. Nasz spokojny obywatel, pan Ludwig Gänsenheim, miał tak wyprany mózg, że nawet nie zauważył, jak bezwiednie zaczął wykrzykiwać hasła na cześć wodza i wielkich Niemiec. Gdy rozradowany tłum grzmiał na moście na Sprewie, on już wychodził z siebie krzycząc: „Śmierć dla Żydów i komunistów”. Tak się rozochocił, że nawet nie zauważył, kiedy stratował go tłum. Gdy cały pochód ruszył pod Kancelarię Rzeszy, aby chwycić trochę z blasku Adolfa, oddział Schupo4 zbierał resztki tego, co pozostało po Herr Ludwigu i innych niewinnych, podobnych do niego. Zabrali to wszystko do kostnicy, bo być może ktoś rozpozna te krwawe szczątki.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Svena Hassela „Więzienie NKWD” bezpośrednio pod tym linkiem!
– Wojna jest straszna – wtrącił się Feldwebel piechoty. Kąciki ust opadły mu tak nisko, że prawie spotkały się pod brodą.
– Ludzie są zabijani w ten czy inny sposób. I nie ma znaczenia, czy są winni, czy też nie.
– Tak, tak – kontynuował entuzjastycznie Porta. – W czasie wojny nie ma miejsca na zmartwienia. Niektórzy dostają swoją kulkę na froncie, inni tracą świadomość w Plötzensee. Prędzej czy później, nas też to spotka. Nasi potomkowie potem ocenią, czy nie uciekaliśmy w czasie wojny jak stado przerażonych kur, ściganych w kółko przez lisa! Wojny światowe obracają się wokół krwi i gówna, aby potem można je było opisać w książkach historycznych. Nie myślicie chyba, że gdyby Adolf nie rozpętał wojny, to ktokolwiek by go zauważył. A wielcy zbrodniarze są zawsze pamiętani.
Deszcz powoli zmieniał się w lepką śnieżycę, gdy eskorta i więźniowie opuszczali „Psa”. Zaraz za stancją Hitlerjugend na Prenzlauer Strasse ściągnęliśmy z masztu flagę. Skręciliśmy za najbliższym rogiem i pomaszerowaliśmy wzdłuż Dircksen Strasse.
– Gówno – powiedział Gregor, ścierając topniejący śnieg z twarzy. – Jestem już zmęczony tą cholerną wojną. Cały czas tylko czekamy, kiedy jakaś bomba spadnie nam na czerep.
Przez drzwi, znajdujące się kilka stopni ponad poziomem chodnika wyleciał jakiś facet. Potoczył się w poprzek ulicy i zatrzymał na ścianie przeciwległego budynku. Po nim wyleciały na ulicę płaszcz i kapelusz, a w następnej chwili parasol.
Porta roześmiał się, tak jakby przewidział całą sytuację.
[…]
– Co zrobić, gdy natkniemy się na psy gończe? – spytał nerwowo Gregor, odkładając empi na półkę pod barem.
– Z tym nie ma problemu – stwierdził beztrosko Porta. – Psy i Schupo zawsze wcześniej dzwonią, nim zrobią nalot.
Gospodarz na dwóch drewnianych nogach serdecznie przywitał się z Portą, po czym spytał, co ich sprowadza.
– Musimy dostarczyć czterech biedaków, aby ich powiesili – powiedział Porta.
– O cholera – powiedział kaleka – pierwsza kolejka od firmy!
Po czterech kolejkach piwa i sznapsa Porta zaczął opowiadać anegdoty podchodzące pod zdradę stanu.
– Kiedy przyjdą, złapią go i powieszą za ten austriacki kark – mówił konspiracyjnym tonem do motorniczego tramwaju, który odjeżdżał rano z grupą transportową.
– Będzie chciał przemawiać, nim wyciągną mu spod nóg podłogę – roześmiał się entuzjastycznie Mały i walnął pięścią w stół tak mocno, że aż zaczęły tańczyć szklanki.
Schupowiec w półcywilnych ciuchach uśmiał się tak serdecznie, że aż połknął cygaro. Knajpiarz walnął go zapobiegawczo trzecią, rezerwową drewnianą nogą, którą zawsze trzymał za barem. Policjant wykasłał ogryzek cygara, które ku naszemu osłupieniu nadal się tliło. Dwie kobiety ubrane w czerń, biel i czerwień, siedzące pod portretem Hitlera, zaczęły śpiewać:
Raz zabiłem gliniarza,
Jego żona już błędów w łóżku nie powtarza…
Grupa rannych, siedząca przy długim stole, zaczęła wyciągać ręce w stronę kobiecych nóg.
Zosia, to była śmierdząca pijaczka…
Zaczął śpiewać Porta barytonem piwosza. Oficer medyczny, na półśpiący przy piecu, otworzył oczy i rozejrzał się konspiracyjnie wokół.
– Oszczercy, złośliwcy! Chrzanię was! Jak troszczycie się o ojczyznę!? – grzmiał ekstatycznie. – Ja was załatwię. Już macie rozkazy wyjazdu na front!
Z głębokim westchnieniem opadł w poprzek stołu i natychmiast ponownie zasnął.
[…]
– Dosyć tego! – krzyknął wachmistrz. – Żaden z nas nie jest mordercą. Jesteśmy więźniami politycznymi!
Nagle wszyscy chcieli im postawić kolejkę.
– To właśnie zrobił z nas Adolf – wieszczył ponad głowami tłumu Porta. Wszystkich powoli zaczęła ogarniać atmosfera pijaństwa i ulicznej miłości.
– Po nas już tylko krwawa powódź – oznajmił podniecony Mały, wypijając piwo z kufla śpiącego gościa.
– Nasi nikczemni wrogowie mogą się za nas wysikać – powiedział Gregor, groźnie się zataczając.
Rekonwalescenci przy długim stole i ich towarzyszki zaczęli śpiewać:
Germanio, stary domu,
Twój skrwawiony sztandar wisi w strzępach...