Bezwzględna polityka w wykonaniu ukraińskim – rozmowa z Pawłem Kowalem
Piotr Legutko i Dobrosław Rodziewicz: Na czym polega fenomen Julii Tymoszenko?
Paweł Kowal: Jest kłopot z terminem „charyzma”, moim zdaniem, nie do końca wiadomo, jak go definiować. Ale czasami zamiast definiować, można po prostu pokazać Julię Tymoszenko. Trudno byłoby w całej Europie znaleźć podobną postać. Potrafi wpływać na ludzi jak mało kto w naszej części świata. I ma ogromną intuicję w kontaktach z nimi, poza tym wyczucie tłumu, wyborców. Podobno podczas Pomarańczowej Rewolucji na Majdanie zawsze znajdowała moment na rozmowę ze słynną babką Porażską, starszą kobietą, która stała się jedną z ikon Majdanu. Obejmowały się wówczas i spacerowały, a kamery śledziły ich kroki, tak że odnosiło się wrażenie, że z prostą wiejską kobietą, która znalazła się wśród demonstrantów, konsultuje sprawy Ukrainy.
Pytałem kiedyś Lecha Kaczyńskiego, co go w Julii Tymoszenko urzeka. Odpowiedział, że Juszczenko jest jak Unia Wolności, a Tymoszenko przypomina mu Porozumienie Centrum, jest bezkompromisowa. Kiedy w 2006 roku pojechałem obserwować wybory na Ukrainie, prezydent czekał na telefon z informacjami ode mnie, ale interesowało go przede wszystkim jedno: wynik Julii Tymoszenko. Wierzył, że ona ma siłę, by zmienić Ukrainę. Jakby nie brał pod uwagę, że jednocześnie uczestniczyła wówczas w ostrych kłótniach politycznych w swoim kraju, niebezpiecznych dla tamtejszego systemu politycznego. Ciężko mi o tym mówić, pamiętając, co ją teraz spotkało, ale przecież jej rządy to również okres rozczarowań po Pomarańczowej Rewolucji. Ponadto należała do tych ukraińskich polityków, którzy nie odznaczali się szczególnym zainteresowaniem relacjami z Polską. Boleśnie doświadczył tego Donald Tusk, gdy na początku jego pierwszej kadencji ówczesna premier zwlekała z wizytą w Warszawie.
Może za słabo zapraszał?
Ona po prostu nie czuła, że to jest takie ważne. Chyba nieco zmienił o niej zdanie z podobnych powodów także Lech Kaczyński, któremu potem bliżej było do Juszczenki. W 2006 roku czekałem parę godzin, by przekazać jej gratulacje i kwiaty od polskiego prezydenta. Była oczywiście niezwykle czarująca, mówiła, jak jest jej miło. Julia Tymoszenko doskonale zna polskie realia, zresztą zręcznie umiała je wykorzystać. Gdy wreszcie spotkała się z Tuskiem, powiedziała podobno: „Widzisz, ty masz Kaczyńskiego, a ja Juszczenkę. Każdy ma swoje kłopoty”.
Widziałem wielu polityków, z którymi rozmawiała. Żaden nie był w stanie oprzeć się jej osobistemu urokowi. Pamiętam wizytę Jarosława Kaczyńskiego w Kijowie, wówczas premiera, kiedy Julia była w opozycji. Kaczyński spotkał się z nią i wyszedł oczarowany. To samo było z Buzkiem. Mimo że Tymoszenko mniej niż Juszczenko angażowała się w relacje z Polską, to dbała, by zrobić odpowiednie wrażenie na ważniejszych polskich politykach. To niezwykły talent polityczny, także w sensie autokreacji. Stworzyła mit osoby wyjątkowej, wręcz symbolu Ukrainy, wierzy w ten mit, żyje nim. A dzisiaj tym żyje Europa. To wręcz książkowy przykład charyzmatycznego polityka. Na Wschodzie widzę tylko dwie takie postaci: ją i Micheila Saakaszwilego.
Czy nie jest też tak, że Tymoszenko dojrzewała pod pewnym wpływem Putina, może nie politycznym, ale właśnie osobistym? Że chciała być „jak Putin”?
Tak bym o niej nie powiedział. Chociaż oczywiście jest taki syndrom, że każdy polityk z państw byłego Związku Sowieckiego chce być „jak Putin”. To dla nich pewien punkt odniesienia, ponieważ Putin uosabia wzór przywódcy. Nawet w Polsce wielu polityków patrzy na niego ze słabo skrywanym szacunkiem. Na Wschodzie oczywiście idzie to dalej. Ustroje w tamtych krajach są kopią ustroju Rosji. Te same rytuały, toasty, orędzia… Jedynym, który aż tak wiernie ich nie kopiował i zachowywał umiar, był Juszczenko, ale w końcu jego siedziba przy ulicy Bankowej w Kijowie też była ogrodzona, a po rewolucji ten symbol wyobcowania władzy miał przecież zniknąć. On miał intuicję, że Zachód to odpowiedni kierunek dla politycznej Ukrainy. Julia Tymoszenko też nie jest typem wschodniej carycy, jej populizm ma w sobie coś zachodniego.
Trzeba pamiętać jednak o genezie ukraińskich elit, że kiedyś oni wszyscy byli bardzo blisko, współtworząc establishment sowieckiego państwa lub związkowych republik, a potem znaleźli się w wąskiej grupie gospodarczych beneficjentów okresu postradzieckiego. Tymoszenko, chociaż pochodziła z kręgu ukraińskich polityków wywodzących się z Dniepropietrowska, chociaż należała do otoczenia Kuczmy, to jednak pierwszy raz trafiła do więzienia właśnie z jego woli i to ją wyraźnie zmieniło. W każdym razie przywódcy na Wschodzie to nie są ludzie znikąd i najczęściej nie pochodzą z nizin społecznych. Żeby zrozumieć, co tam się dzieje, trzeba cały czas mieć z tyłu głowy ich rodowód. Bo nawet jeśli dochodzi do konfliktów i animozji między politycznymi elitami Rosji i Ukrainy, to są to trochę spory wśród znajomych.
Najczęstszy błąd, jaki nasi politycy, zwłaszcza prawicowi, popełniają w polityce wschodniej, polega na tym, że jadą na przykład do Kazachstanu i namawiają tamtejszych polityków, by występowali przeciwko Rosji. To bez sensu, przynajmniej w tym pokoleniu. Zbyt silne jest poczucie wspólnych rodowodów. Ten sam akademik, ta sama szkoła dyplomatyczna, ten sam Komsomoł, podobne wspomnienia, słowem: byłe wspólne podwórko na 1/6 kuli ziemskiej. To wciąż działa. Dla nas Saakaszwili to przywódca rewolucji w Gruzji, a dla pewnego ukraińskiego dyplomaty jednak kolega z akademika…
Mamy problem z racjonalnym wyjaśnieniem, dlaczego ukraińskie władze zamknęły Julię Tymoszenko w kolonii karnej. Tego typu postępowanie praktycznie przekreśla wiarygodność Ukrainy jako towarzysza Europy.
Wyjaśnień może być sporo, ale usprawiedliwienia nie ma. Niektórzy Ukraińcy mówią, że to czysto osobista sprawa, taki wschodni rys polityki, który nam na Zachodzie trudno racjonalnie wytłumaczyć. Jeden z byłych członków rosyjskiego rządu, dzisiaj w opozycji, tłumaczy to tak: na Wschodzie byłych ministrów, a szczególnie premierów, nie sadza się do więzienia; to taka etykieta władzy, którą tym razem w Kijowie złamano. To rzeczywiście wydaje się absurdalne: zmierzać konsekwentnie do celu, czyli w wypadku prezydenta Janukowycza prowadzić negocjacje stowarzyszeniowe z Unią Europejską, i jednocześnie zrobić coś takiego…
Władze w Kijowie chyba nie doceniły tego, że ukraińskie partie bardzo mocno zagnieździły się już w Europie i że „rodzina partyjna” Julii Tymoszenko ma w Parlamencie Europejskim znakomite kontakty z Partią Ludową, największą międzynarodówką partyjną w Europie, do której z Polski należą PO i PSL. Myślano, że będzie jak z Rosją – Zachód poszumi, ale da spokój, bo uzna, że „co kraj, to obyczaj”. Bo też obecna ekipa w Kijowie, załatwiając przy okazji stare rachunki, przyjęła założenie, że jeśli Janukowycz nie wyeliminuje trwale Julii z polityki, to ona zrobi to z nim przy najbliższej okazji. A w systemie politycznym Ukrainy wsadzenie konkurenta do więzienia, czy nawet wysłanie go do kolonii karnej, nie jest specjalnym wyczynem. Podobne przypadki zdarzały się wcześniej: były premier Paweł Łazarenko został skazany, choć karę odbywa w USA, gdzie również miał proces. Za Kuczmy w więzieniu kilka miesięcy spędziła Julia Tymoszenko, po Pomarańczowej Rewolucji jakiś czas w areszcie przetrzymywany był dzisiejszy wicepremier Borys Kołesnikow, odpowiedzialny za organizację Euro 2012. Tym razem jednak lobby Partii Ludowej, w tym rządzących w Niemczech chadeków zaprzyjaźnionych z Julią Tymoszenko, okazało się bardzo silne. Sprawa nabrała rozgłosu, co w ocenie Janukowycza wcale nie oznaczało, że powinien się wycofać. Przeciwnie. Rozumował, że właśnie w tej sytuacji nie ma odwrotu, bo w przekonaniu wielu obserwatorów sceny ukraińskiej Julia Tymoszenko mu nie odpuści i przy najbliższej okazji zamienią się miejscami. Wytwarza się zatem mechanizm zemsty politycznej, z którego niełatwo będzie zrezygnować.
W tej rozgrywce nie bierze się jeńców? Przecież kiedyś Julia Tymoszenko wróci w końcu do polityki.
Otóż, jak mi dosadnie wytłumaczył jeden z ukraińskich politologów, Janukowycz wyobraża sobie byłą premier, wyłączenie jak przyrządza kaczki upolowane w jego prywatnym miniogrodzie zoologicznym. Najpierw chodziło mu o to, by przetrzymać ją w więzieniu na tyle długo, by utraciła prawa wyborcze. Teraz jednak sprawa się skomplikował, bo istnieje realne zagrożenie, że najbliższe wybory nie będą na Zachodzie uznane za ważne, jeśli Julia pozostanie w kolonii karnej. W ten sposób Ukraina straci największy skarb jaki ma: wolne, demokratyczne wybory. To na Wschodzie dobro rzadkie, a wywalczone właśnie na Majdanie. Od czasu rewolucji wszystkie kolejne wybory były przecież na serio. Nawet jeśli z licznymi uchybieniami. Istnieje zatem realne zagrożenie, że Janukowycz już nie będzie mógł po kolejnych wyborach funkcjonować jako polityk na scenie europejskiej.
I może o to właśnie komuś chodzi. Komuś nie na Ukrainie. Przecież już nieraz w jej najnowszej historii Moskwa inspirowała różne kryzysy polityczne, odpychające ten kraj od Europy. Przypomnijmy choćby sprawę słynnych taśm Kuczmy dotyczących zabójstwa dziennikarza Gongadzego. Wiele osób uważa, że ujawnił je szpieg KGB, by skompromitować rodzące się państwo ukraińskie.
Oczywiście, z dużą dozą prawdopodobieństwa możemy założyć, że za wszystkim, co dzieje się złego na terenie postsowieckim, może stać rosyjska inspiracja. Wtedy Moskwie rzeczywiście zależało, by powstrzymać Kuczmę przed zbliżeniem się do Zachodu. I teraz może być podobnie. Ale my nie jesteśmy w stanie tego udowodnić, także dlatego że Rosja najczęściej działa miękko, nie na zasadzie terroru służb, lecz bliskich powiązań między ludźmi wewnątrz służb, wojska, prokuratury, biznesu… Pamiętajmy wreszcie, że Kreml już dawno znalazł inny sposób wpływania na politykę suwerennych państw dawnego imperium – poprzez energetykę.
Ja bym więc obstawiał, że to, co się dzieje na Ukrainie, jest efektem raczej walki wewnętrznej, bardzo emocjonalnego, bezwzględnego, wręcz makiawelicznego – tyle że we wschodnim wydaniu – sposobu uprawiania polityki.