Bernard Cornwell - „Waterloo. Historia czterech dni, trzech armii i trzech bitew” - recenzja i ocena
Już tytuł książki sugeruje, że nie mamy do czynienia z kolejną typową analizą starcia, znajdującego się w panteonie brytyjskiej historii. Wszak Waterloo to jedna z tych bitew, które w historiografii doczekały się wręcz niezliczonych opisów, streszczeń czy analiz. Czy zatem potrzebna jest kolejna książka na ten temat? Zwłaszcza napisana nie tyle przez historyka, co przez pasjonata-amatora, którego dotychczasowe doświadczenie historyczne ograniczało się do osadzania literackich, fikcyjnych bohaterów w biegu wydarzeń dziejowych?
Nie będę krył - miałem pewne obawy sięgając do tej pozycji. Obawiałem się, że jeden z moich ulubionych pisarzy rozmieni się na drobne. Co innego wszak pisać genialne historyczne powieści, a co innego wziąć się za opis bitwy. Teraz mogę otwarcie przyznać: byłem niewiernym Tomaszem. Zdolnej ręce pisarza można zaufać.
Okazuje się bowiem, że Cornwell nawet nie próbuje dokonać głębszej analizy starć w obszarze Mont Saint Jean, La Haye Saint, La Bell Alliance, Quatre Bras, Ligny czy Wavre. Nie byłoby to może wyważaniem drzwi otwartych, ale z pewnością - mocno uchylonych. W zamian autor oferuje czytelnikom coś nietypowego – reportaż z pola bitwy. Można powiedzieć, że mamy do czynienia nie tyle z opisem, co z relacją z wypadków mających miejsce w „cztery dni”, dotyczących „trzech armii” toczących „trzy bitwy”.
Autor mocno wspiera się pracą Marka Adkina The Waterloo Companion, ale jego głównym źródłem stanowią Letters from the Battle of Waterloo oraz The Waterloo Archive – monumentalne prac edycyjne Garetha Glovera. To właśnie listy, wspomnienia, relacje są materiałem, na którym pracuje Cornwell. Umiejętnie wplata w nie wiedzę zdobytą na podstawie opracowań dotyczących ostatniej kampanii Cesarza. Dzięki temu otrzymujemy do ręki relację niemal z pierwszej ręki. Można powiedzieć, że niczym Arthur Wellesley książę Wellington (ta „miernota o buchalteryjskiej cierpliwości” jak go określił Waldemar Łysiak w [Empirowym Pasjansie]) krążymy po polach bitew, zdobywając informacje z pierwszej ręki.
Trochę szkoda, że w swoim pisaniu Cornwell pozostaje do szpiku kości Brytyjczykiem. Te wspaniałe trzy dni obserwujemy przede wszystkim oczami wojsk ks. Wellingtona. Na plus można mu zapisać, że zdaje on sobie sprawę, że były to wojska brytyjskie co najwyżej w jednej trzeciej - do tego dochodzili Niderlandczycy (czyli Holendrzy i Belgowie) oraz Niemcy, reprezentujący takie kraje jak Brunszwik czy Hanower. Choć nie umniejsza to roli całej armii sprzymierzonych (m.in. Constanta Rebeque’a, szefa sztabu wojsk niderlandzkich), to jednak nie oszukujmy się – bój 18 czerwca to przede wszystkim bój Brytyjczyków.
Znawcy tematu zadadzą pytanie: a gdzie w tym wszystkim Prusacy? Wszak czy ostatecznego ciosu Cesarzowi nie zadał Feldmarszałek „Naprzód”, czyli Gebhard Leberecht von Blücher? Cornwell wbrew pozorom oddaje sprawiedliwość Prusakom i ich wkładowi w sukces. Można powiedzieć, że gdyby nie zapewnienie Blüchera, że na polu bitwy pojawi się przynajmniej jeden jego korpus – najprawdopodobniej Wellington nie zaryzykował by starcia na w sumie nie do końca korzystnej pozycji (z jedną niepewną drogą odwrotu na tyłach).
To tylko kilka elementów pracy Cornwella. Nie jest ona „demaskatorska” czy w szczególny sposób „odkrywcza”. Pomimo to, mamy do czynienia z czymś znacznie większym niż tylko popularnonaukowy przyczynek. To obraz kilku decydujących dla Europy dni oczyma wszystkich żołnierzy brytyjskiej armii: od generałów po zwykłych „szwejów”. Nie jest to metoda zupełnie nowatorska – podobną zastosował wiele lat wcześniej Paul Britten Austin w swoim monumentalnym dziele o wyprawie Cesarza do Rosji. Nie zmienia to faktu, że książka Bernarda Cornwella to książka godna polecenia każdemu. Laikowi po to, by w przystępny sposób wzbogacił swoją wiedzę o bitwie pod Waterloo, a znawcy – by spojrzał na ten temat z perspektywy innej niż tylko badawcza.