Bemowo nadaje z zaświatów?

opublikowano: 2015-06-30, 18:00
wszelkie prawa zastrzeżone
Na styku obecnych dzielnic warszawskich dzielnic Bemowo i Bielany istniała niegdyś Transatlantycka Centrala Radiotelegraficzna. Czy gdyby istniała do dziś, to potrafiłaby cyfrowo nadawać zza światów alfabetem Morse’a?
reklama

– Mam do was ogromną prośbę – powiedziała nasza znajoma, warszawska reżyserka Małgorzata Szyszka, dzwoniąc pewnego popołudnia do biura. – Czy moglibyście przyjść jako goście do Radia Bemowo? To audycja na żywo.

– Ale… – nie bardzo wiedzieliśmy, co powiedzieć. Nie przepadaliśmy za dziennikarzami. Chociaż… perspektywa udziału w audycji na żywo była kusząca. To odbiera dziennikarzom możliwość manipulacji. Z drugiej strony… Radio Bemowo to tylko lokalna stacja internetowa, o niewielkim gronie słuchaczy. Na dodatek działająca na Bemowie, czyli dość daleko od naszego biura.

– Syn znajomych jest nastolatkiem, a mimo tak młodego wieku prowadzi audycję o różnych ciekawych inicjatywach w mieście – wyjaśniła Małgorzata i dodała, że dla nas to byłaby reklama, a nastolatkowi, który jest niezwykle sympatyczny, mogłoby to wszystko pomóc rozwinąć się jako dziennikarzowi radiowemu. – To bardzo ambitny, ciekawy chłopak. Zgódźcie się. Dam mu wasz telefon. Zobaczycie, że będzie miło.

Nadawcza radiostacja transatlantycka-generatory (NAC, sygn. 1-G-5537; domena publiczna)

Ponieważ kobiecie się nie odmawia, pewnego sobotniego ranka zasiedliśmy przed mikrofonami studia Radia Bemowo.

Patryk, czyli nastolatek rekomendowany przez naszą znajomą, był inteligentny i dobrze wychowany, a godzinna rozmowa przeplatana muzyką była sympatyczna. W pewnym momencie odnieśliśmy jednak wrażenie, że stacja, do której zostaliśmy zaproszeni, ma jakieś problemy techniczne. Nagle w trakcie podawania wiadomości lokalnych dało się słyszeć jakieś dziwne dźwięki. Czasem przeciągłe, a czasem krótkie, przypominające sygnał czasu nadawany przez radiową „Jedynkę” w południe. Spojrzeliśmy na siebie. Potem przenieśliśmy wzrok na Patryka, ale on jakby udawał, że nic się nie stało. Sytuacja powtórzyła się kilka razy. Jednak nastolatek zdawał się być tym zupełnie nieporuszony. Spojrzał na zegarek i coś zanotował na kartce. Uznaliśmy, że nie ma co się wtrącać. W końcu to tylko lokalne radio. Gdy audycja się skończyła, mieliśmy zamiar pożegnać się i wyjść ze studia, ale wtedy zatrzymał nas Patryk.

– Panowie nie mają żadnych pytań? Nic panów nie zdziwiło?

Nie wiedzieliśmy, czy pyta o te dziwne dźwięki na antenie, czy o to, że mimo tak młodego wieku przeprowadził z nami całkiem profesjonalną rozmowę, kilka razy wprawiając swoimi pytaniami w zdumienie. Dlatego nie odpowiedzieliśmy. Spojrzeliśmy po sobie i w milczeniu czekaliśmy na wyjaśnienie. Jednak Patryk zamiast cokolwiek wytłumaczyć ponowił pytanie.

Przeczytaj:

– Naprawdę uważają panowie, że wszystko było w porządku?

– A co niby miało nie być?

– No, te dźwięki… Nie wydały się panom dziwne?

– No tak, ale…

– Panowie pomyśleli, że to wina naszego sprzętu albo że jesteśmy małą i niezbyt profesjonalną radiostacją, prawda?

reklama

Zatkało nas. Chłopak czytał nam w myślach? Ale wtedy Patryk powiedział, że to nie pierwszy raz tak się zdarzyło. On zaś ma do nas prośbę.

– Czy mogliby panowie zbadać, co to takiego jest? Dlaczego tak się dzieje?

– My? – byliśmy tą prośbą zdumieni. Kto jak kto, ale dziennikarz, który przed chwilą dosłownie przeprowadzał z nami wywiad na temat działalności naszego biura, świetnie powinien wiedzieć, że zajmujemy się wyjaśnianiem tajemniczych zagadek historycznych, wiążących się z działaniami sił nadprzyrodzonych. Kompletnie zaś nie znamy się na elektronice. Ale Patryk chyba jednak naprawdę miał zdolności telepatyczne i umiał czytać w naszych myślach, bo patrząc na nas, powiedział z powagą:

– Tylko panowie mogą to wyjaśnić. – Mówiąc to, położył nacisk na słowo „tylko” i dodał: – Coś panom pokażę, a właściwie puszczę.

Nadawcza radiostacja transatlantycka-anteny (Narodowe Archiwum Cyfrowe, sygn. 1-G-5535; domena publiczna)

I po chwili usłyszeliśmy nagranie audycji, która dopiero co się skończyła. Wzruszyliśmy ramionami, ale Patryk, mrucząc pod nosem „czternasta minuta… czternasta minuta”, szybciutko odnalazł ten fragment, w którym audycja została przerwana tajemniczym pikaniem. Jednak odtworzenie nagrania nic takiego nie wykazało. W przeciwieństwie do tego, co usłyszeliśmy w trakcie audycji, teraz nie było słychać żadnych podejrzanych dźwięków.

– Musimy już wyjść ze studia, bo zaraz zacznie się kolejna audycja – powiedział Patryk i gestem zaprosił do wyjścia. W drzwiach minęliśmy się z kolejnym prowadzącym i jego gośćmi. Chłopak zaraz za drzwiami dokończył przerwaną myśl.

– To dzieje się od samego początku istnienia stacji.

Dowiedzieliśmy się, że gdy tylko ruszyło Radio Bemowo, za każdym razem w trakcie nadawania wiadomości lokalnych pojawiały się na antenie dziwne sygnały. Badano nadajnik, mikrofony, konsoletę dźwiękową. Wszystko. W końcu zawiadomiono policję. Ta jednak powiedziała, że nie ma czasu na siedzenie w studio i słuchanie audycji i prosi o nagranie.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Małgorzaty Karoliny Piekarskiej „"Czucie i Wiara", czyli warszawskie duchy”:

Małgorzata Karolina Piekarska
cena:
29,00 zł
Podajemy sugerowaną cenę detaliczną z dnia dodania produktu do naszej bazy. Użyj przycisku, aby przejść do sklepu — tam poznasz aktualną cenę produktu. Szczęśliwie zwykle jest niższa.
Liczba stron:
264
Format:
A5 (145x205mm)
ISBN:
978-83-7565-403-5

– I wtedy okazało się, że to się nie nagrywa… – powiedział Patryk niemal szeptem.

– Jak to jest możliwe?

– No, właśnie dlatego panów zaprosiłem do siebie – wyznał Patryk z rozbrajającą szczerością i wyjaśnił, że uznał, że gdyby on, piętnastolatek, przyszedł do naszego biura tak z ulicy, to moglibyśmy mu nie uwierzyć w to, co się tu dzieje. A tak… gdy sami staliśmy się bohaterami takiej audycji i na własne uszy usłyszeliśmy te dźwięki, łatwiej mu wytłumaczyć nam, z czym się tu, w bemowskim radiu, wszyscy użerają.

A to spryciarz z tego Patryka! Rzeczywiście teraz sprawa zaczęła nas trochę interesować. Dlaczego dźwięki, które wszyscy słyszeliśmy, nie nagrywały się, gdy ktoś rejestrował audycję? Nie mieliśmy pojęcia. Czy to kwestia budynku? Raczej nie. Bemowskie radio mieściło się w nowym gmachu. Historii ten budynek na razie nie miał żadnej. Nie było żadnego punktu zaczepienia. Patryk wiedział tylko jedno. Dźwięki pojawiają się w najmniej oczekiwanych momentach. Czy żeby rozwiązać tę zagadkę, mamy po całych dniach słuchać bemowskiego radia? Co robić? Postanowiliśmy jednak poświęcić na to jeden dzień. W końcu to była sobota, a więc weekend. Z Patrykiem umówiliśmy się na telefon, a sami wróciliśmy do biura. Tam włączyliśmy komputer i stronę internetową Radia Bemowo. Na zakłócenia audycji nie trzeba było długo czekać. Jednak za każdym razem po wysłuchaniu sygnału nie mieliśmy żadnych pomysłów, z czym to wszystko powiązać.

reklama
Transatlantycka Centrala Radiotelegraficzna (fot. Hiuppo; Creative Commons Uznanie autorstwa – Na tych samych warunkach 3.0.)

Olśnienie przyszło następnego dnia, kiedy wyjechaliśmy poza Warszawę, do Nieborowa. Dyrektor tamtejszego pałacu miał jakiś problem z portretem Anny Orzelskiej. Byliśmy w samochodzie i słuchaliśmy radia. Akurat puszczano balladę One grupy Metallica. Przed oczami stanął nam słynny teledysk wykorzystujący fragmenty filmu Johnny poszedł na wojnę. Jego bohater, pozbawiony rąk, nóg i połowy twarzy, kontaktował się ze światem za pomocą alfabetu Morse’a wystukiwanego głową. Czy to, co słyszeliśmy w trakcie audycji Radia Bemowo, nie było czasami sygnałem nadawanym alfabetem Morse’a?

Zadzwoniliśmy do Patryka. Powiedzieliśmy mu o naszej koncepcji. W głosie chłopaka nie było jednak entuzjazmu. Dla niego, tak jak i niemal dla każdego współczesnego nastolatka, alfabet Morse’a to czarna magia. Ponieważ byliśmy w podróży, poprosiliśmy go, by z kartką papieru i ołówkiem w ręku, słuchając audycji, notował wszystkie pojawiające się w niej dłuższe dźwięki jako kreski, a krótsze jako kropki. Niestety Patryk, który zupełnie nie znał się na alfabecie Morse’a, nie pomógł nam ani trochę. Gdy wróciliśmy z Nieborowa i podjechaliśmy do niego na Bemowo po kartkę z zanotowanymi dźwiękami, okazało się, że nastolatek kompletnie nie umiał rozpoznać poszczególnych liter. Kartka, którą nam wręczył, była zbiorem kropek i kresek, z których niczego nie dało się odczytać. Oszczędzimy Czytelnikom opowieści o tym, jak przez kilka dni uczyliśmy go alfabetu Morse’a. Faktem jednak jest, że po pewnym czasie udało mu się odczytać sygnał. Brzmiał tak: „Tu mjr Jacek Decowski, 3 batalion 26 pp. Proszę o wsparcie”.

Przeczytaj:

Byliśmy zdziwieni. Kim jest major Decowski? Czemu w taki sposób prosi o wsparcie? Czemu nie korzysta z innych metod? Dziś są takie możliwości komunikacji, że użycie alfabetu Morse’a wydało nam się czymś co najmniej dziwnym. Przecież już na początku dwudziestego wieku ogłoszono odejście alfabetu Morse’a do lamusa. Miał od tej pory być używany już tylko przez harcerzy i krótkofalowców. A może to jakaś zabawa harcerska? Tylko czemu mowa jest o batalionie, pułku i majorze, skoro harcerstwo dzieli się na hufce, drużyny i zastępy? Nijak nie mogliśmy tego z niczym powiązać. Zwłaszcza że gdy zadzwoniliśmy do sztabu garnizonu warszawskiego i spytaliśmy, czy mają wśród swoich oficerów majora Jacka Decowskiego, usłyszeliśmy, że wprawdzie informacje dotyczące stanu osobowego armii i danych personalnych oficerów są tajne, ale… takie nazwisko naprawdę pierwszy raz tu słyszą. Co do pułków, to radzono nam sprawdzić numer, bo to jakaś pomyłka. No to już zupełnie nie wiedzieliśmy, z czym to wszystko powiązać.

reklama

Patryk jeszcze kilka razy notował komunikat nadawany alfabetem Morse’a, ale za każdym razem brzmiał on tak samo.

Pewnej soboty z Patrykiem jako pasażerem cały dzień jeździliśmy uliczkami Bemowa, szukając jakiegokolwiek punktu zaczepienia. Na próżno. Nikomu z nas nic nie przychodziło do głowy. Pod wieczór odwieźliśmy Patryka do domu, a sami udaliśmy się w podróż do pobliskiego Kiełpina. Odebraliśmy bowiem telefon od mieszkającej tam znajomej, która prosiła o pomoc w rozwiązaniu tajemnicy, czemu nigdy nie więdną kwiaty w pewnej starej, zabytkowej przydrożnej kapliczce. Swoją drogą ludzie są czasem dziwni. Zamiast cieszyć się, że kwiaty nie więdną, a więc oni nie muszą co i rusz kapliczki zaopatrywać w świeże, to się pytają, czemu tak się dzieje. A może Najwyższy tak chce? No, ale obiecaliśmy się tym zająć. Dlatego radzi nieradzi udaliśmy się w drogę z Bemowa do Kiełpina. Wybraliśmy trasę, którą jechaliśmy może dwa lub trzy razy w życiu. Czemu nie skorzystaliśmy z naszego odbiornika GPS? Nie wiemy. W każdym razie pewne jest to, że zabłądziliśmy. Gdy zorientowaliśmy się, że nie wiemy, gdzie jesteśmy, i zdecydowaliśmy się włączyć GPS, zauważyliśmy jakiś pomnik. Nigdy nie byliśmy w tym miejscu, dlatego zaciekawieni wysiedliśmy z auta. Było to popiersie Ignacego Boernera, ministra poczt i telegrafów II RP, inicjatora budowy osiedli łącznościowców. To odkrycie sprawiło, że zaświtała nam myśl, że może przypadkiem major Jacek Decowski jest jakimś żołnierzem radiotelegrafistą. Może to wiąże się z tym osiedlem?

Powyższy tekst jest fragmentem książki Małgorzaty Karoliny Piekarskiej „"Czucie i Wiara", czyli warszawskie duchy”:

Małgorzata Karolina Piekarska
cena:
29,00 zł
Podajemy sugerowaną cenę detaliczną z dnia dodania produktu do naszej bazy. Użyj przycisku, aby przejść do sklepu — tam poznasz aktualną cenę produktu. Szczęśliwie zwykle jest niższa.
Liczba stron:
264
Format:
A5 (145x205mm)
ISBN:
978-83-7565-403-5

Zadzwoniliśmy do znajomej z Kiełpina z pytaniem, czy w sprawie kapliczki z wiecznie świeżymi kwiatami możemy się z nią skontaktować następnego dnia i niemal na złamanie karku popędziliśmy do domu, by poszperać w Internecie w sprawie tajemniczego majora. Nie znaleźliśmy zbyt wiele informacji, ale jedna była pewna. Major Jacek Decowski, dowódca 3 batalionu 26 pułku piechoty, dowodził obroną Fortu Babice we wrześniu 1939 roku, a na terenie fortu była… stacja nadawcza Transatlantyckiej Centrali Radiotelegraficznej. Cóż to była za centrala? W Internecie informacje były skąpe, ale połączyliśmy się przez Skype’a z naszym znajomym krótkofalowcem.

– Czym była Transatlantycka Centrala Radiotelegraficzna? Wiesz coś na ten temat? – spytaliśmy, sadowiąc się przed komputerem z internetową kamerą.

reklama

– Chodzi wam o tę na Bemowie? – spytał, upewniając się, czy o tym samym mówimy, a gdy przytaknęliśmy, powiedział, że była to najnowocześniejsza w Europie lat dwudziestych stacja nadawcza. – Kosztowała trzy miliony ówczesnych dolarów, co wtedy było sumą po prostu zawrotną! – wykrzyknął i rozpoczął opowieść o centrali radionadawczej, którą ponoć wszyscy krótkofalowcy i miłośnicy elektroniki otaczają wielkim kultem. Centrala została uruchomiona w 1923 roku, ale wcześniej przez ponad dwa lata polscy inżynierowie i naukowcy jeździli po świecie, by podpatrzeć tego typu rozwiązania techniczne za granicą. Zdecydowali się na zakupienie licencji amerykańskiej.

– Po co była ta centrala? – spytaliśmy naszego przyjaciela, bo na elektronice nie znaliśmy się kompletnie.

– A po to, by po pierwsze zapewnić Polsce międzykontynentalny kontakt ze światem. A ponadto, by pokazać światu fakt powrotu Polski na mapę Europy! Już te dwa powody wystarczą.

Transatlantycka Centrala Radiotelegraficzna (fot. Hiuppo; Creative Commons Uznanie autorstwa – Na tych samych warunkach 3.0.)

Nie da się zaprzeczyć, że to były powody ważne. Czy udało się zadziwić świat? Przyjaciel zasypał nas danymi technicznymi centrali. Zajmowała ona pas terenu o szerokości około kilometra i długości czterech.. Było to dziesięć gigantycznych na ówczesne czasy masztów-wież. Stacja miała dwie anteny, zasilana była przez własną elektrownię z silnikiem Diesla i generatorem o mocy pięciuset kilowatów. Pomiędzy wieżami rozmieszczono budynki stacji, którą obsługiwała załoga złożona z około dwudziestu osób. Tyle zapamiętaliśmy z setek liczb, które znajomy krótkofalowiec wypluwał z siebie z prędkością karabinu maszynowego. Potem jeszcze szybko przeczytał nam, co na temat centrali napisała tuż po jej uruchomieniu „Gazeta Poranna”: „Głos polski, swobodny, niczem nie skrępowany płynąć może poprzez oceany. Polska uzyskała możność swobodnego komunikowania się z całym światem. Dziesięć wież o wysokości 128 metrów każda wznosi się dumnie ku górze – owoc pracy polskiego robotnika i polskiego inżyniera”.

– Grubo – stwierdziliśmy z uznaniem, ale znajomy powiedział, że to jeszcze nic, i odczytał nam fragment przemówienia dyrektora Radio Corporation of America, który powiedział podczas otwarcia, że „stacja warszawska należy do najsilniejszych i najlepiej technicznie wyposażonych na świecie. Można rzec według tego co stwierdzono z całą precyzją przy odbieraniu wiadomości przez tę stację do Nowego Jorku, porównując pracę warszawskiej z innemi wielkiemi stacjami w Europie, że Radiostacja Warszawska zajmuje pierwsze miejsce w szeregu radiostacji świata. Głos polski docierając do wszystkich części świata będzie najlepszym świadectwem i odzwierciedleniem chwały i postępu Waszej Ojczyzny”.

Zaniemówiliśmy, bo nigdy nie słyszeliśmy o tym. Dlatego gdy znajomy skończył czytać, myślał, że śpimy. A my siedzieliśmy po prostu nieruchomi i patrzyliśmy niemal tępo w internetową kamerę.

reklama

Przeczytaj:

– To było wtedy naprawdę wielkie osiągnięcie polskiej myśli technicznej – powiedział nasz krótkofalowiec, gdy przyznaliśmy się do tego, że informacja jest dla nas całkowicie zaskakująca. – Aparatura nadawcza umożliwiała nadawanie do trzydziestu słów na minutę w okresie letnim, a do sześćdziesięciu w okresie zimowym. To dużo – powiedział, zapewne zorientowawszy się po naszych minach, że to nam nic kompletnie nie mówi.

– Dlaczego my zupełnie nic o tym nie wiemy? – spytaliśmy właściwie bardziej samych siebie niż jego.

– Pewnie dlatego, że centrala nie istnieje – odparł krótkofalowiec niezwykle spokojnie i powiedział nam, że w czasie wojny przejęli ją Niemcy. – Była dla nich niezwykle ważna, bo umożliwiała utrzymywanie łączności z okrętami podwodnymi Kriegsmarine. Niemcy strzegli centrali jak oka w głowie, a gdy już wiedzieli, że wojny nie wygrają i w styczniu 1945 roku wycofywali się z Warszawy, wysadzili w powietrze maszty.

– A wiesz coś o Jacku Decowskim?

– Chodzi wam o tego majora, który dowodził obroną centrali we wrześniu 1939 roku?

– Tak…

– O jego bohaterskiej obronie centrali wiele opowiadano legend. Batalion, którym dowodził, był uzbrojony w trzy działka przeciwpancerne oraz pięć baterii pięćdziesiątego czwartego pułku artylerii. Podobno z liczącej ponad tysiąc osób załogi, walki o centralę przeżyła jedna trzecia. Bronili się tutaj dziesięć dni. Dwudziestego siódmego września musieli skapitulować. Niemcy najpierw nie mogli uwierzyć, że broniących centrali żołnierzy było tak niewielu. Dlatego byli pod dużym wrażeniem ich męstwa i pozwolili im zachować białą broń, gdy brali ich do niewoli. Podobno major Jacek Decowski zmarł półtora roku później na zawał w obozie jenieckim w Murnau i jest pochowany na tamtejszym cmentarzu. A właściwie czemu się tym interesujecie? – spytał.

Kiedy opowiedzieliśmy mu o sygnale nadawanym alfabetem Morse’a, słyszalnym w czasie nadawania audycji przez Radio Bemowo, zaśmiał się.

– Przecież to normalne. Każdy krótkofalowiec wam powie, że stacje są jak duchy. Co jakiś czas w okolicach, gdzie istniały lub nadal istnieją, w działających tam odbiornikach odzywają się ci, którzy kiedykolwiek mieli z nimi styczność, i mówią coś, co wtedy, gdy żyli, było dla nich ważne. Fale radiowe nie umierają. One nie giną nigdzie. Dźwięk raz puszczony w świat za pomocą fal radiowych, pozostaje w nim już na zawsze. Dlatego my, krótkofalowcy, tak nie lubimy tego nadawania cyfrowego.

– No, ale to radio jest cyfrowe i internetowe…

– Myślę, że Transatlantycka Centrala Radiotelegraficzna, gdyby do dziś istniała, potrafiłaby nie takie rzeczy jak cyfrowe nadawanie zza światów alfabetem Morse’a.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Małgorzaty Karoliny Piekarskiej „"Czucie i Wiara", czyli warszawskie duchy”:

Małgorzata Karolina Piekarska
cena:
29,00 zł
Podajemy sugerowaną cenę detaliczną z dnia dodania produktu do naszej bazy. Użyj przycisku, aby przejść do sklepu — tam poznasz aktualną cenę produktu. Szczęśliwie zwykle jest niższa.
Liczba stron:
264
Format:
A5 (145x205mm)
ISBN:
978-83-7565-403-5
reklama
Komentarze
o autorze
Małgorzata Karolina Piekarska
Pisarka i dziennikarka. Na co dzień związana z TVP Warszawa i TVP Regionalną gdzie emitowane są jej reportaże, oraz z lokalnymi programami informacyjnymi – Telewizyjnym Kurierem Warszawskim, Kurierem Mazowieckim o Dziennikiem Regionów. Od 2006 roku jestem członkiem Stowarzyszenia Pisarzy Polskich.

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści, zawsze za darmo.

Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2024 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone