Barbarzyńcy i córka pieśniarza
Marzec,
6467 rok po stworzeniu świata
wedle rachuby Grikkmadów
Morze wciąż było niespokojne. Bałwany rozbijały się o klify, fale igrały ze sobą niczym niesforne kocięta, a prądy wyrzucały na brzeg dary, którymi wzgardzili Aegir i Ran. Boscy opiekunowie mórz nieustannie otrzymywali jednak nowe podarunki, ponieważ jak świat długi i szeroki ludzie składali im ofiary, nucąc przy tym kołysanki i próbując wprawić morskich małżonków w spokojniejszy wiosenny nastrój. Do stosu łupów dorzucał się również władający wiatrami olbrzym Kari, choć nikt nie potrafiłby stwierdzić, jaki miał w tym cel. Dla zabawy, a może z czystej złośliwości wyrywał przybrzeżne drzewa, zdmuchiwał do wody połacie kamienistych plaż, pomosty i dachy rybackich chat. Podwodne skarbce pękały już w szwach, ale chciwość morskich bogów nie została zaspokojona. Mimo iż śniegi stopniały w górach, a trawa zaczęła się zielenić, zimowe sztormy nie chciały ustąpić.
„Tylko szaleniec pływałby w taką pogodę” – mówili wyspiarze, przepijali do siebie kubkami wina i odkładali do przyszłego tygodnia plany zwodowania rybackich łodzi. Czuli się bezpiecznie i nie wysyłali nawet obserwatorów na klify i wzgórza, by ci wypatrywali sarakeńskich łupieżców. „Niech próbują przypłynąć. Morze lepiej sobie z nimi poradzi niż nasz basileus” – dodawali, czując odwagę wzmocnioną winem. Właśnie z powodu tych zaniedbań nikt nie dostrzegł niewielkiego statku, który pewnego popołudnia zbliżył się do plaży na północ od Górnej Arkadii.
Sela Ainarsdottir czułaby się pewniej, gdyby miała pod sobą pokład snekkji, a nie deski kruchego i niedorzecznie pękatego grikklandzkiego stateczku, a właściwie przerośniętej łodzi z pojedynczym żaglem i sześcioma parami wioseł. Jeszcze bardziej niezadowoleni byli jej ludzie, którzy z bojaźni przed falami uszczuplili swoją niedawno wypłaconą rogę o kilka monet i dorzucili je do pobieranego przez Aegira myta. Nie mogli jednak popłynąć na rzucającym się w oczy okręcie z Północy, gdyż ich zadanie wymagało wdzięku wilka zakradającego się na pastwisko. Po tym, co uczynili w Miklagardzie, nie byłoby mądrze otwarcie pokazywać się na Therze, wyspie zarządzanej przez ludzi jej kochanego tatusia, zdrajcy i opoja Ainara Skalda. Dlatego snekkja Diarfa Nawlekacza została na sąsiedniej wyspie, a Sela z garstką wojów płynęła łodzią zdobytą na rybakach, którzy mieli pecha spotkać Vaeringów na swojej drodze.
Skaldmaer poczuła ulgę, gdy poszycie łodzi zaszurało o dno.
– Do wody!
Posłuchano jej bez szemrania. Sześciu wojów przeskoczyło niskie burty i wylądowało po pas w wodzie. Mężczyźni chwycili dwie cumy i zaczęli wciągać stateczek na brzeg. Wkrótce do wody zeskoczyli też pozostali najemnicy, którzy jęli pchać rufę rybackiej łodzi. Na pokładzie została sama Skaldmaer – Panna Pieśni, która stanęła przy maszcie, objęła go i wygłosiła zgrabny lausavis, który miał zachęcić ludzi do wytężonej pracy.
Ciągną, ciągną
konopne cumy
ramiona rębaczy.
Wyciągają, wyrywają
wrogów jelita
ramiona rębaczy.
Sela wiedziała, że drengowie to proste chłopy, których nieustannie trzeba chwalić, nawet za zrobienie rzeczy najłatwiejszej, takiej jak trafienie małym kołkiem do zroszonej namiętnością dziurki. Pomruk zadowolenia mężczyzn, nagłe wyprostowanie przez nich zgiętych podczas roboty pleców i mocniejsze szarpnięcie statku pod jej stopami utwierdziły dziewczynę w przekonaniu, że wojacy poczuli się docenieni jej błyskotliwymi wersami.
Gdy rybacka łódź stanęła w miejscu, przespacerowała się po bakburcie, stanęła na dziobie i zeskoczyła na suche kamienie.
– Jesteś ranna, pani? – Pytającym był kędzierzawy dreng z Gardariki o wyraźnie vindmadzkich rysach twarzy, który nieznośnie zmiękczał mowę Północy.
Uśmiechnęła się i przywdziała lekko drwiącą maskę, choć nie miała pojęcia, co chodzi po głowie zuchwalcowi.
– Wasza meykong jest tak zwinna, że żaden dreng nie potrafi jej porządnie skaleczyć. Choć niejeden próbował.
Odpowiedział jej gromki śmiech, choć niektórzy najemnicy zaczęli się jej dziwnie przyglądać, a w oczach jednego z nich zobaczyło coś, czego do cna nie znosiła: lekceważenie.
– Ale twoja noga, pani. Jest czerwona od krwi!
Tekst jest fragmentem książki Łukasza Malinowskiego „Skald. Wężowy język tom 2”:
W ostatniej chwili powstrzymała się, by nie spojrzeć w dół i tym samym przyznać, że jest zaskoczona. Nie musiała zresztą patrzeć, gdyż już wiedziała, czym jest lepka wilgoć na udach. Czuła ją od jakiegoś czasu, ale nie zwracała na to uwagi. Ubrana była po męsku, w obcisłe lniane spodnie i dopasowaną koszulę, szkoda tylko, że odziała się w błękit – na nim widać każdą plamę. Przeklęła w myślach Gefnę, która obdarzyła ją tarczą, a nie mieczem i uczyniła z jej krocza cel, a nie narzędzie czynu. Za wątpliwy dar władzy nad męskim orężem trzeba było co miesiąc płacić okup z własnej krwi. Wściekła się też na siebie, że zlekceważyła tak jasne przecież objawy. Brzuch bolał ją od rana, ale uznała, że to zemsta kołyszącego statkiem Aegira, który nie mógł znieść kobiety dowodzącej statkiem. „Wszyscy mężczyźni dąsają się, gdy jest nad nimi kobieta” – mawiała jej prababka.
– Jaki spostrzegawczy...
Znów się uśmiechnęła, ale już nie drwiąco, tylko zalotnie. Ćwiczyła ten grymas na wielu żonatych i jeszcze nie znalazł się taki dreng, który oparłby się temu dziewczęcemu promykowi szczęścia. Kędzierzawy żeglarz nie różnił się od innych. Spuścił powoli wzrok i nawet lekko się zarumienił. Ale czarowanie wdziękami, choć pomocne, nie mogło być jedynym sposobem trzymania krwiożerczych Vaeringów za mordy. Trzeba było z nimi postępować jak z ogarami. Czasem ułagodzić dobrym słowem, pogłaskać i napoić, ale w razie potrzeby krzyknąć i smagnąć batem. Ponad wszystko zaś nie wolno było okazywać słabości, bo gdy wygłodniałe psy wyniuchają strach pana, zaspokoją swój głód na jego ciele.
– Tak, to moja krew, którą sama sobie upuściłam! Każdy tutejszy lekarz wam powie, że taka praktyka służy zdrowiu i pomaga w myśleniu! Wam też by nie zaszkodziła, zwłaszcza jeśli ciachalibyście się w krocze! Zobaczcie, do czego dochodzą tutaj eunuchowie, którym krew w ogóle nie gromadzi się w członku! – Zaśmiała się szyderczo, widząc ich niepewne miny, ale zaraz się powstrzymała, bo niebezpiecznie było naigrywać się z męskiego przyrodzenia. Przybrała gniewną minę i ciągnęła: – Na szczęście ja tu jestem od pomyślunku, a wy od mężnego stawania w boju. Dajcie miodu, by Mimir natchnął mnie dobrą radą, moją tarczę zaś nawilżył słodyczą!
Odpowiedział jej rubaszny śmiech, a jeden z karmicieli kruków wyciągnął ku niej dzban z trunkiem. Wymyślonymi na poczekaniu mądrościami uratowała sytuację. Nauki, które w dzieciństwie łożył jej do głowy wujek Finlog, czasem się przydawały, zwłaszcza jeśli umiało się je przeinaczać i wykorzystywać do mamienia głupców.
– I będę potrzebowała jednego z was, bo czymś trzeba zatkać tę krwawiącą dziurę – powiedziała i wzięła duży łyk miodu. – Ktoś chętny na zawarcie przymierza krwi?
Pytanie zadziałało lepiej niż rozkaz zachowania ciszy. Nie czuła się rozczarowana brakiem ochotnika, bo znała przyczynę ich tchórzostwa – gdy poprzednio zadała podobne pytanie, zlała do nieprzytomności pierwszego, który wyraził chęć zaspokojenia jej potrzeb. Tylko ona mogła wybierać, bo nie była klaczą, by poddawać się wyrokowi uzgodnionemu między ogierami.
– Strach was obleciał na widok krwi? Ty, kędzierzawy, pójdziesz ze mną! Erp i Bui udacie się do domu, który opisał Diarf, i przyprowadzicie gospodarza. Całego i zdrowego. Tak – uprzedziła pytanie – jego żona oraz dobytek też mają pozostać nienaruszone. Reszta niech zabezpieczy statek i siedzi cicho.
Woj z Gardariki o dziwacznym i trudnym do wymówienia imieniu Mscislav był najmłodszy z całego oddziału, a do tego miał najprzystojniejszą, nienaznaczoną jeszcze żelazem twarz. Sela nie wybrała go przypadkowo. Już wcześniej zauważyła, że dreng często się jej przygląda, a w jego pytaniu o ranę znać było prawdziwą troskę, czego akurat u mężczyzn nienawidziła, bo sama potrafiła o siebie zadbać. Czasem jednak i chłop potrafił się na coś przydać, tak jak teraz, kiedy naszła ją chcica. Podejrzewała, że to jedna z rzeczy, które odziedziczyła po swoim sławetnym i pyszałkowatym ojcu, choć to ciotka Hvita ją nauczyła, że miód i cielesna rozkosz najlepiej łagodzą bóle miesięcznej krwi.
Weszli na ścieżkę pnącą się między głazami i skręcili za skalną basztę. Przystanęli przy skrawku ziemi pokrytej rzadką, jeszcze zeszłoroczną trawą. Przez chwilę Mscislav stał nieporadnie, jakby jeszcze nigdy nie dosiadał dzierlatki, aż w końcu spróbował ją objąć. Skaldmaer z uśmiechem na ustach wywinęła się z jego ramion, po czym walnęła wojownika pięścią w brzuch, aż się jej ukłonił. Zwykle celowała niżej, ale teraz nie chciała uszkodzić różdżki, której zamierzała użyć.
– Na przytulanki ci się zbiera? Może cię jeszcze do piersi dostawić i nakarmić?! Ściągaj portki i kładź się.
Obolały dreng wyprostował się, spojrzał na nią nieufnie, ale posłuchał, choć nie do końca, bo opuścił spodnie tylko do kolan. Sela przymknęła oko na nieposłuszeństwo, bo jak mawiała jej prababka: „pozwalaj mężowi wygrywać w potyczkach, by zwyciężać w bitwach”. Sama też ściągnęła spodnie wraz z butami, co chwilę trwało, bo musiała rozwiązać spjöry, które ściskały nogawki na wysokości łydek. Pasy z bydlęcej skóry stawiały opór, jakby chciały się zemścić za znieważenie męskiego stroju przez kobietę, która włożyła portki na swoje długie dziewczęce nogi. W końcu jednak wiązania dały za wygraną i Sela mogła stanąć nad kochankiem w samej tylko koszuli.
Tekst jest fragmentem książki Łukasza Malinowskiego „Skald. Wężowy język tom 2”:
Usiadła na nim okrakiem, ale chłopak wciąż nie był gotowy do boju. Wprowadziła jego dłoń pod swoją koszulę, bo choć nie lubiła być macana, to nie zamierzała czekać, aż kędzierzawy najemnik sam stanie na wysokości zadania. Cierpliwie znosiła niezdarne miętolenie piersi, które wychowany na gospodarstwie najemnik traktował niczym krowie wymiona. Sięgnęła po leżący obok dzban, napiła się miodu, po czym wiedziona nagłym przypływem łaskawości przechyliła naczynie i wlała drengowi nieco trunku do ust. To pomogło mu się rozluźnić oraz stwardnieć tam, gdzie trzeba.
Ujęła gotowy do boju oręż i przebiła się nim, składając się w ofierze dla rozkoszy własnej. Zabolało, ale nie zamierzała narzekać, gdyż taka była cena późniejszej ulgi. Po chwili zrobiło się całkiem przyjemnie, mimo iż dziura sponiewierana oszczepem zaczęła mocniej krwawić. Nalała sobie miodu na dłoń i wtarła go w podbrzusze mężczyzny, rozmazując trunek z wypływającą z niej czerwienią. Wtedy nastąpił bunt – Mscislav ujął ją za tyłek i próbował obrócić na plecy. Jak każdy chłop chciał uczynić z niej swoją kobyłkę, rządzić nią, konungować jej i popisywać się swoją wątpliwą sprawnością. Nie mogła na to pozwolić, bo była przecież meykong tak na wojnie, jak i w miłości, a poza tym nic tak nie psuło radości z kochania, jak kamienie wrzynające się w dupę. Wolną ręką sięgnęła po swój zawieszony na szyi kozik do rzeźbienia i przyłożyła jego ostrze do gardła drenga.
– Leż, mój ogierze, gdy twa pani dokazuje! – powiedziała łagodnie, ale stanowczo. – I zabierz łapy, zanim każę ci je urżnąć przy samych łokciach.
Posłuchał. Ludzie wiedzieli już, na co ją stać, podobnie jak zdawali sobie sprawę, że Diarf uważnie słucha jej skarg i spełnia każdy kaprys pieśniarki. Nagrodziła posłuszeństwo, zdejmując nóż z gardła Mscislava. Przystawiła ostrze do własnego ucha i lekko nakłuła płatek. Pożonglowała nożykiem między palcami, po czym pomasowała zranione miejsce.
Przyspieszyła, zwolniła i znów pogalopowała. Unosiła się w górę i w dół, pchała do przodu i do tyłu, kołysała się na boki, a czasem kręciła się i prężyła niczym głaskana po grzbiecie kocica.
Poczuła, jak wypełniający ją pal pęcznieje, co w połączeniu z coraz głośniejszym sapaniem zwiastowało wybuch męskiej próżności i koniec igraszek, bo każdy jednooki wojownik był niczym berserk, który po przeminięciu szału staje się senny i bezużyteczny. Nie zamierzała do tego dopuścić, a przynajmniej jeszcze nie teraz. Wstrzymała jazdę, machnęła nożem przed oczami mężczyzny, a potem cofnęła rękę i wbiła ostrze w jego brzuch, tuż poniżej pępka. Kozik ledwo przeciął skórę, ale to wystarczyło, by Mscislav syknął z bólu, pewnie też trochę z obawy, że ostrze znalazło się blisko przyrodzenia. Podziałało. Gdy poczuła, że ma w środku więcej luzu, znów spięła konia udami i powoli ruszyła do przodu. Równocześnie przesunęła nożem w dół i wyrzeźbiła na ciele kochanka znak zaczerpnięty z lingua latina – literę „S”. Nie była jak jej przemądrzały ojciec, który mienił się przyjacielem Mimira, a nawet swojego imienia nie potrafił zapisać. Sela korzystała z każdej sposobności, by poćwiczyć sztukę stawiania znaków, choć pewnie jej świętoszkowaty wujek Finlog do cna by wyłysiał, wiedząc, jakiego dziś użyła pergaminu.
Jeździec dostosował się do rytmu wierzchowca, co dało spodziewaną korzyść – zgranie w czasie. Rumak napiął szyję, zarżał i począł toczyć pianę z pyska, na co jeździec jeszcze mocniej zacisnął uda, czym zmusił ogiera do ostatniego morderczego cwału. Sela jęknęła, ciesząc się szybką jazdą, potem zaś zawyła z rozkoszy, gdy wierzchowiec skoczył i cały schował się w pieczarze.
Zsunęła się z Mscislava. Widziała, jak jego źrebak padł bez życia, pomyślała więc, bawiąc się nożem, że litościwie byłoby dobić zajeżdżonego rumaka. Uśmiechnęła się. Vaering był naprawdę porządnym najemnikiem, a wobec niej zachowywał się całkiem miło. Jakaś niezrozumiała siła pchała ją, by wtuliła się w szeroką pierś mężczyzny, potarmosiła jego brodę i złożyła pocałunek na ślicznych ustach, ale przemogła to pragnienie trzema łykami miodu. Nie mogła okazać uległości podwładnemu, choć nic nie wadziło, by wzięła sobie od niego pamiątkę, która przyda jej się później. Zbliżyła nóż do krocza mężczyzny, chwyciła w rękę koszulę i wycięła kawałek materiału. Uniosła skrawek, schowała go w swoim rękawie i oznajmiła sucho:
– Możesz odejść.
Poczekała, aż mężczyzna się ubierze i zniknie za skałami, po czym zebrała swoje ubrania i poszła w przeciwną stronę.
Było już późne popołudnie, mimo to słońce nadal mocno świeciło, korzystając z uprzejmości wiatru, który rozgonił poranne burzowe chmury. Czuć było wiosnę. Na łączce trawa się zieleniła i kwitły białe oraz czerwone kwiatki, których nazw Sela nie znała, bo nie zaprzątała sobie głowy takimi błahostkami. Potrafiła jednak docenić urok wyspy, a dużą przyjemność sprawiało jej spoglądanie w dół, na fale uderzające o ściany klifów i na wodę kotłującą się w skalnych zatoczkach.
Po chwili znalazła to, czego szukała – ścieżkę prowadzącą ku niewielkiej, osłoniętej skałami plaży. Zeszła tam, rzuciła na żwir niesione w rękach spodnie i buty, a potem weszła do wody. Zimnej, ale do wytrzymania. Meykong wyciągnęła uciętą z koszuli Mscislava szmatkę i się nią wymyła. Przed swoimi ludźmi musiała udawać twardą walkirię, ale z dala od ich oczu mogła zadbać o swoją kobiecość.
Ktoś ją ukradkiem obserwował. Wiedziała o tym, choć nie był to wynik żadnych nadzwyczajnych umiejętności – po prostu usłyszała beczenie kozy, a potem świst bata. Nie zareagowała jednak, tylko dokończyła mycie i dopiero wtedy wyszła z wody. Ubrała się spokojnie, po czym ruszyła w kierunku ścieżki, którą wcześniej schodziła. Drogę zastąpił jej posiwiały starzec. Wyszedł zza pobliskich krzewów, popędzając przed sobą dwie kozy.
Tekst jest fragmentem książki Łukasza Malinowskiego „Skald. Wężowy język tom 2”:
– Zgubiłaś się, moje dziecko? – zapytał w mowie Grikkmadów.
Skaldmaer od kołyski lubiła się przedrzeźniać i w dorosłym życiu chętnie korzystała z wyuczonych w dzieciństwie sztuczek. Zrobiła niewinną minę i sprawiła, że pod długimi rzęsami zakręciła się łza, choć w środku aż trzęsła się na widok zatroskanego starca, który pożerał ją wzrokiem.
– Nie, panie – odpowiedziała w tutejszej mowie i pociągnęła nosem. – Mieszkam tam, za wzgórzami.
– Tak daleko od domu? Sama? Czy coś się stało?
– Nie, nic... To znaczy... Nie chcę o tym mówić.
– Staremu Symeonowi można powiedzieć wszystko. I tak już nie dosłyszę, a wieczorem zapominam to, czego dowiedziałem się rano. Ktoś zrobił ci krzywdę?
Pokiwała głową i wskazała palcem w kierunku Górnej Arkadii.
– Ci podli Vaeringowie, oni, oni... złapali mnie, zdarli ze mnie sukienkę i... nic więcej nie powiem.
Mogła się jeszcze rozpłakać, ale wiedziała, że choć mężczyźni lubią kobiety smutne i bezbronne, nad którymi trzeba roztoczyć opiekę, to już niekoniecznie patrzą przychylnie na te, które ryczą bez opamiętania.
– Już dobrze, moje dziecko, nie musisz mi nic więcej mówić. Domyślam się, skąd na tobie ten dziwaczny strój: niecnoty z Północy kazały ci po wszystkim przywdziać łachy, których nie godzi się nosić kobiecie.
Kiwnęła głową.
– Nie powinnaś sama włóczyć się po okolicy. Zbliża się wieczór... Nie wiesz, że wtedy grasują kallikantzary?
– Kto?
– Uderzyli cię też w głowę, dziecko? Kallikantzary – diabły o małpich ogonach, psich pyskach i kocich łapach. Niby wierzymy w nie od dziada pradziada, ale te dziwnym trafem szczekają w mowie najemników. Te potwory tak mocno zalazły nam za skórę, że już nawet Vaeringowie zaczęli na nie polować, przez co w okolicy łatwo natknąć się i na tych łotrów. Lepiej nie stójmy jak leniwe kozy, tylko chodźmy do mojej chaty. Przenocuję cię.
– Wspaniale! Dziękuję! – Sela zatrzepotała rzęsami, ale zaraz uniosła lewą brew, nadając twarzy wyraz niepewności. – Ale chyba nie chcesz... nie chcesz ze mną robić tego, co Vaeringowie?
Starzec zaśmiał się, jakby powiedziała coś niedorzecznego, ale nie potrafił ukryć błysku pożądania w oku.
– Za stary już jestem, by myśleć o takich głupstwach. Ze mną będziesz bezpieczna.
– To dobrze... choć trochę szkoda, bo całkiem mi się podobały rzeczy, które robili ze mną żołnierze. Mieli takie silne ramiona...
Grikklandzki pastuch rozdziawił gębę.
– Jak... jak to? Podobało ci się? Prawiłaś przecie, że cię skrzywdzono.
– Skrzywdzono, bo te podłe psy mi nie zapłaciły! A umówiliśmy się na złotą nomismę! Widzisz, zbieram na wyjazd do Byzantionu, by tam nająć się na służbę w jakimś zacnym mastropeionie. Wiesz, jak godziwie mogą tam żyć ładne pornaski? Jak same Porfirogenetki! A te skąpe dranie wzięły, co im dałam, i nic nie zostawiły w zamian! Łajdacy mówili jeszcze, że to moja wina, moja, bo mam za małe piersi. Za małe piersi! Uwierzysz? Czy one są małe?
Rozbawiona Sela uniosła koszulę. Starzec wypuścił z ręki bat i gapił się jak mnich na kiełbasę w Wielkim Poście.
– Jeśli zapłacisz, przypomnę ci, jak to jest być młodym. W zamian wezmę tę kózkę!
– Moją Afrodytę? Ona i Hera jest wszystkim, co mam. To za dużo.
Skaldmaer tylko drwiła, ale i tak ukłuły ją słowa mężczyzny. Za jej nagość płacono już przecież złotymi naszyjnikami.
– Jesteś taki sam jak pozostali, ty skąpy kozojebcu – rzekła ze złością i wyjęła kozik z wiszącej na szyi pochewki.
W oczach starca dostrzegła strach walczący z pożądaniem. Wzięła zamach i uderzyła rękojeścią noża w skroń pastucha. Padł bez przytomności pod kopyta swoich kóz, które skwitowały to obojętnym meczeniem. Rozsądniej byłoby zabić mężczyznę, ale całe zdarzenie mocno rozbawiło Selę, a poza tym nie sądziła, by ktokolwiek uwierzył w bajdurzenie starca o wyłaniającej się z morza pięknej dzieweczce, która obnażyła się przed nim, a potem go pobiła.
Podniosła z ziemi bat, zrobiła na jego końcu pętelkę i założyła ją na szyję Afrodyty. Ruszyła w stronę łodzi, ciągnąc kozę.