B. O’Reilly, M. Dugard – „Zabić Lincolna” – recenzja i ocena
Kiedy więc 9 kwietnia 1865 r. Robert Edward Lee poddał Ulyssesowi Grantowi Armię Północnej Wirginii w Appomattox Court, wydawało się, że prezydent wreszcie zazna pokoju. Oficjalnie od 12 IV 1861 r. był przywódcą kraju znajdującego się w stanie wojny. Choć Lee poddał tylko fragment sił Południowców – jego postawa stała się kierunkiem działania konfederatów od Atlantyku po Rio Grande, no i tych pływających po Morzu Beringa. Niemal dwa tygodnie później broń złożył Joe Johnston. W maju poddali się: Richard Taylor i Nathan Bedford Forrest w Alabamie, Dabney Maury w Mobile oraz Samuel Jones na Florydzie, a także William Wofford w Georgii – zaś festiwal majowych kapitulacji zakończył Edmund Kirby-Smith (a tak naprawdę Simon Buckner) w Teksasie. Czerwiec przyniósł pogodzenie się z losem dowódcy Indian walczących w szarych mundurach, czyli Stand Wattiego. To wszystko pozwoliło 20 sierpnia wydać proklamację kończącą wojnę. Szczegół w tym, że podpisał ją 17. prezydent USA, Andrew Johnson.
Człowiek, który przez 4 lata – niczym Armia Czerwona – walczył o pokój tak, że niemal „kamień na kamieniu nie został”, nie dożył tego tak oczekiwanego momentu. 5 dni po kapitulacji „Szarego Lisa”, w Wielki Piątek kula z pistoletu Delinger zakończyła kadencję Lincolna. W ruch wprawił ją znany aktor – John Wilkes Booth.
Cóż, zakończmy ten przydługi wstęp i zajmijmy się książką opisującą wspominane wydarzenie – oczywiście mam na myśli pierwszy udany zamach na urzędującego prezydenta USA, a nie długi i monotonny ciąg składania broni, jaki przez tyle miesięcy fundowała wszystkim CS Army. Na fascynującą wycieczkę w rejony Richmond i Wirginii zabierają nas Bill O’Reilly i Martin Dugard. Warto zwrócić uwagę zwłaszcza na udział O’Reilly’ego – znanej za wielką wodą persony telewizyjnej – który dodatkowo zajmuje się historią. Nieszczęście polega na tym, że nie dość szczęśliwie…
Pomimo początkowo entuzjastycznego przyjęcia w Stanach, zachwyt książką Killing Lincoln: The Shocking Assassination that Changed America Forever szybko ostygł. Wynikało to z błędów, jakie Autorzy popełnili – „zapomnieli”, że Lee i Grant spotkali się jeszcze raz po kapitulacji, dzień później; używali skrótów myślowych odnośne np. Gabinetu Owalnego (konstrukcji z 1909 r. – pamiętajmy, że Biały Dom i Kongres w czasie wojny secesyjnej były w nieustającej budowie). Szereg poważnych błędów popełnili też w opisie miejsca śmierci Lincolna, Teatru Forda – poczynając od poważnych niedopatrzeń chronologicznych, po plastyczne opisy szczegółów zamachu (choć to pięknie wygląda, z dostępnych źródeł wynika, że Booth nie wydłubał dziury do obserwowania loży prezydenckiej).
Pomimo wysiłków czujnej redakcji naukowej, część tych błędów czy niedomówień wciąż znajduje się w polskiej wersji językowej książki. Do tego należy dodać lekkie usterki językowe. Generalnie tłumaczenie oddaje sens tekstu, jednak niektóre słowa są przekładane aż nazbyt… słówko dosłownie samo się narzuca. Charge nie oznacza tylko „szarży” – to uniwersalne słowo na „atak”. A stwierdzenie I’’ll be damned to nie jest manifestacja religijnej wiary w potępienie, tylko stare, dobre „Niech mnie szlag trafi!”, kulturalnie stwierdzając. Bo chyba każdy wie, co dosłownie znaczyło Frankly, my Dear, I don’t give a damn, wypowiedziane przez Rheta Butlera do tej irytującej Scarlett…
Niestety, wad nie są w stanie przezwyciężyć nawet: świetny język, dający czytelnikowi złudzenie, jakby był naocznym świadkiem wydarzeń, ciekawa konstrukcja książki czy ostrzał anegdot i ciekawych hipotez. Zwłaszcza te ostatnie mogą szokować. Nie jestem co prawda zwolennikiem teorii spiskowych, jednak przy każdej zbrodni należy zadać sobie pytanie: cui bono? No właśnie – komu zależałoby w kwietniu 1865 r. na śmierci Abrahama Lincolna?
Południowcom? Nie w tym momencie. Upadek Atlanty i katastrofa ofensywy Johna Bella Hooda pod Nashville (takie Ardeny wojny secesyjnej) przypieczętował los Sprawy – od tego momentu przeistaczała się w Sprawę Straconą. Tylko wybitny optymista albo człowiek nie mający kontaktu z rzeczywistością pomyślałby inaczej. Nie można wątpić w fakt, że Booth korzystał ze wsparcia konfederackich agentów. Tyle tylko, że oficjele Dixie lekko brzydzili się stosowaniem takich metod. Ledwo zmusili się do zgody na działalność oddziałów partyzanckich w tzw. wojnie szarpanej. Ale po dwóch latach, pełni pogardy dla tak „nierycerskiego” sposobu wojowania, odwołali ostateczne Partisant Ranger Act. Wątpię, aby Jefferson Davis wyraził zgodę na mord, zwłaszcza tak niepotrzebny. Nie miałby zresztą możliwości wydania polecenia – Booth najprawdopodobniej podjął decyzję już po kapitulacji Lee i ostatnim przemówieniu Lincolna. Prezydent Konfederacji nie miałby jak wydać takiego polecenia. Zresztą rok wcześniej sam najprawdopodobniej był celem podobnego ataku – a za spust mieli pociągnąć kawalerzyści Ulrica Dahlgrena. Historycy do dziś spierają się o roli Lincolna w tej operacji…
Jeśli nie Południowcy, to kto? Najprościej – ci, co zyskali na jego śmierci. I co ciekawe, to nie rebelianci… Otóż wojna kończyła się, trzeba było zaplanować powojenną odbudowę, przeprowadzić ją tak, aby zabliźniły się rany po czteroletniej rzezi. Lincoln tego chciał, pragnął pojednania i odbudowy. Blokował wszelkie radykalne pomysły na karanie konfederatów, czego dowodem było zawetowanie tzw. ustawy Wade’a-Daviesa, utrudniającej dawnym greybacks powrót do czynnego życia politycznego. Po śmierci prezydenta to właśnie radykałowie doszli do głosu, a wraz z nimi szarańcza w postaci carpetbaggerów i scalwagów. Nie tego chciał Lincoln… ale tak jakoś się złożyło, że jego śmierć zapoczątkowała te procesy. No w końcu za zabicie prezydenta trzeba było ukarać przeklętych rebeliantów!
Któż więc? Jeśliś ciekaw, drogi Czytelniku, zajrzyj do księgi recenzowanej i osądź sam. Dodam, że przynajmniej część argumentacji oraz niejasnego zachowania się przynajmniej kilku poważnych polityków federalnych daje do myślenia… Choć może człowiek tak religijny jak Lincoln został przez Pana Boga ukarany śmiercią za pójście do teatru w Wielki Piątek, a znany aktor (taki Brad Pitt sceny waszyngtońskiej), John Wilkes Booth, był jedynie narzędziem? Byłaby to niezwykła ironia losu.
Redakcja i korekta: Agnieszka Kowalska