Autorytety i dyżurni historycy
Prof. Wieczorkiewicz to sowietolog z imponującym dorobkiem, którego dość często można zobaczyć i usłyszeć w telewizji – ostatnio jako komentującego filmy i seriale dla TVP Historia. Warto przytoczyć szerszy fragment wywiadu, jakiego udzielił on magazynowi „Templum Novum”, przedstawiającemu się jako „kanonada narodowego romantyzmu”:
Templum Novum: Jeśli by doszło do owego, wspólnego ataku na ZSRS to mniej więcej w jakim okresie i czy miałby on szanse powodzenia?
Paweł Wieczorkiewicz: To łatwo zgadnąć; dość szybko, zapewne w 1939 – nastąpiłaby wojna Niemiec z Francją przy życzliwej dla Berlina neutralności Polski, która miała ubezpieczać tyły Rzeszy przed atakiem sowieckim i w 1940 – wyprawa na Moskwę. (...) Pod Moskwą w grudniu 1941 Niemcom zabrakło jednej – dwóch dywizji. Myśmy ich dawali do 60... A więc gen. Stanisław Maczek na czele 1 Dywizji Pancernej zdobywcą sowieckiej stolicy...
TN: Jeśli można się jeszcze dalej posunąć, to jak pan profesor wyobrażałby sobie dalszą koegzystencję polsko-niemiecką po pokonaniu bolszewizmu?
P.W.: Trudne pytanie, ale pamiętajmy w jakich warunkach by się to odbywało: zjednoczonej, niemieckiej Europy... Polska miała by w niej miejsce nr 2 lub 3, wymiennie z Włochami. W Brukseli, ale może w Warszawie (czemu nie miała by być jej stolicą?) polski byłby równoprawnym z 3-4 języków urzędowych... (...) Holocaust moim zdaniem nie był wcale wpisany w logikę rozwoju każdego scenariusza wydarzeń po roku 1939...
Nie miejscw tu i czas na szczegółowe komentowanie podobnych fantazji (trudno nazwać te wizje niewinnym „gdybaniem”). Po ich przeczytaniu od razu nasuwają się jednak dwa zasadnicze pytania. Po pierwsze, czy twórca tej historii alternatywnej czytał i zrozumiał hitlerowskie Mein Kampf, nie mówiąc już o pozostałych źródłach pozwalających inaczej spojrzeć na „logikę rozwoju” wydarzeń po 1939 roku. Po drugie, czy odpowiedzialny historyk, naukowiec przecież, może sobie pozwolić na tak śmiałe kreowanie alternatywnych scenariuszy zdarzeń. W obydwu przypadkach trzeba chyba odpowiedzieć tak samo...
O wiedzy i warsztacie Wieczorkiewicza nie chcę się zresztą wypowiadać – Warszawa jako stolica „tysiącletniej Rzeszy” wydaje się mówić sama za siebie (do pewnego stopnia, rzecz jasna). Hymny pochwalne na cześć czołowego negacjonisty (a negacjonizm nazwać można tylko w jeden sposób: to obrzydliwe kłamstwo) również pozostawię bez komentarza. Pozwolę sobie jednak napisać kilka słów o odpowiedzialności za słowo.
Rygory pracy naukowej są dość sztywne i pozostawiają historykowi niezbyt duże pole do wygłaszania wartościujących sądów i ocen, śmiałego „gdybania” czy formułowania sądów na temat bieżących wydarzeń, choćby ich korzenie tkwiły głęboko w przeszłości. Badania naukowe rzadko dają też okazję do zdobycia rozgłosu, uczynienia swoich opinii szeroko znanymi i komentowanymi. Nieco tylko inaczej jest w przypadku rzetelnej popularyzacji, w której zmienia się bardziej forma niż treść budowanej przez autora narracji. Historyk jest więc nieustannie wystawiony na pokusę zerwania krępujących go więzów i przeistoczenia się w publicystę.
Nie chcę bynajmniej powiedzieć, że nie powinno się nigdy tej pokusie ulegać. Sam sobie zresztą na to pozwalam. W moim głębokim przekonaniu jednak historykowi-publicyście wciąż wolno mniej niż jego koledze dziennikarzowi. Wątpię co prawda, by historia naprawdę czegoś uczyła, z pewnością jednak sposób, w jaki jest postrzegana, ma znaczny wpływ na poglądy, postawy, opinie i decyzje, jakie spotkać możemy w dzisiejszym świecie. Tytuł naukowy, bogaty dorobek, czasem nawet sama łatka historyka sprawia, że słowa danego naukowca nabierają znacznie większej wagi, niż gdyby wypowiedział je ktoś o autorytecie w ten sposób niepodpartym. Niestety, zdobywający Moskwę generał Maczek pokazuje, że niektórzy historycy tej swojej szczególnej pozycji nie rozumieją. Bądź też z premedytacją ją wykorzystują.
Tu wspomnieć trzeba również o roli dziennikarza, który pełni często rolę pośrednika pomiędzy historykiem a widzem i czytelnikiem. To dziennikarze wybierają naukowców, z którymi przeprowadzają wywiady, układają pytania, weryfikują (bądź nie) podawane przez swoich rozmówców fakty i opinie. To oni kreują ekspertów, którzy w świadomości publicznej zaczynają uchodzić za znawców danego zagadnienia, co siłą rzeczy sprawia, że pojawiają się w mediach jeszcze częściej – to ich bowiem odbiorcy chcą słuchać, im zaczynają ufać. Dziennikarze zdają się nie dość dobrze wywiązywać z obowiązku kontrolowania tego procesu. W efekcie kształtuje się dość wąska grupa tzw. dyżurnych historyków, którzy monopolizują (nawet niechcący) rynek informacji na temat danego fragmentu historii. Ciążąca na nich odpowiedzialność wzrasta wówczas niepomiernie. Niestety, wzrastają również pokusy.
Uleganie tym pokusom staje się coraz bardziej niebezpieczne. Jak bowiem traktować historyków, którzy nie przestają przedstawiać się jako profesor X czy Y i wypowiadają się jako eksperci w sprawach dotyczących historii, ale wstępują też do partii politycznych, kandydują z ich list do parlamentu (polskiego bądź europejskiego), starają się o fotel prezydenta miasta, przewodniczą sejmowym komisjom śledczym itp.? Co zrobić, gdy stosunek do historii najnowszej i jednoznaczne oceny przeszłości stawiane przez takiego historyka-polityka dają się łatwo połączyć z jego życiorysem? Czy uczestnik niedawno minionych wydarzeń powinien pisać o nich jako historyk i jednocześnie mówić jako polityk? Czy to wiedza na temat historii ukształtowała poglądy, czy raczej poglądy i jednostkowe doświadczenie każą przedstawiać historię w określony sposób? Czy wypowiedzi posła z tytułem profesorskim godne są zaufania, jakim zwykliśmy obdarzać naukowe monografie, czy nieufności, jaką przeciętny człowiek przejawia wobec polityków?
Diabelskie podszepty kierują historyków nie tylko w kierunku polityki. Przynajmniej w Polsce niezwykle kusząca jest również rola historyka-prokuratora. Zadaniem występującego w tej roli badacza nie jest poszerzenie naszej wiedzy na temat przeszłości, a przynajmniej intencje są tu inne niż w przypadku kierującego się czystą ciekawością naukowca. Historyk-prokurator musi bowiem odkryć i opisać zbrodnię, wskazać winnego i dostarczyć dowodów jego winy, a następnie dokonać publicznej rozprawy i wydać skazujący wyrok. Historyk-prokurator nie ma wyjścia. Poszczególne osoby musi oceniać w kategorii winny – niewinny, dobry – zły, przestępca – praworządny, zdrajca – bohater itd. Takie są wymogi sądu, które niewiele mają jednak wspólnego z pracą naukową.
Złączenie Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu, Biura Lustracyjnego oraz dużej i bogatej instytucji badawczej w jedno ciało, jakim jest IPN, musi przynosić opłakane skutki. Wskazuje na to) redaktor naczelny Polskiego Słownika Biograficznego, profesor Andrzej Romanowski: Skoro IPN-owska prokuratura operuje materiałami ubecko-esbeckimi, to musi (wszak powinna na czymś się oprzeć) przyjmować za dogmat ich wiarygodność. A skoro w ten sposób działa IPN-owska prokuratura, to i IPN-owscy historycy nader często muszą albo wprost rezygnować z krytyki źródła, albo przynajmniej przyjmować jego optykę. Tu już nie chodzi o takie czy inne poglądy, lecz o fundamentalne dla historyka kwestie warsztatowe.
Na koniec pozwolę sobie na przywołanie osobistego doświadczenia, które przypomniało mi, że do słów wypowiadanych przez telewizyjne autorytety, choćby i posiadające tytuł profesorski, podchodzić trzeba zawsze z odpowiednią dozą krytycyzmu. Miałem okazję poznać opinie dotyczące warsztatu historyka, które wygłosił na wykładzie pewien znany specjalista od dziejów PRL-u. Przyznał się on, że metodologia i nauki pomocnicze historii już na studiach go nudziły, zaś historyk powinien kierować się w swych badaniach przede wszystkim intuicją. To ona (a nie metody krytyki źródeł doskonalone przynajmniej od czasów Jeana Mabillona) jawi się jako podstawa wiedzy, która pozwala odpowiadać w telewizji na pytania tak fundamentalne, jak na przykład to, czy w 1981 roku groziła nam interwencja wojsk ZSRR.
Zobacz też
Przypominamy, że felietony publikowane w naszym serwisie zawierają osobiste opinie naszych redaktorów i publicystów. Nie przedstawiają one oficjalnego stanowiska redakcji "Histmag.org".
Zredagował: Kamil Janicki